Najjaśniejsza Gwarantka – tak w Rzeczypospolitej schyłku XVIII wieku tytułowano oficjalnie imperatorową Katarzynę, gwarantującą utrzymanie w naszym kraju ustroju szlacheckiej anarchii. Nie utożsamiam z tamtym ustrojem systemu politycznego III RP ani obecnego położenia politycznego Polski z okresem, kiedy coraz wyraźniejsze stawało się przeczucie nadciągającego kresu państwowości, ani też – last but not least – roli, jaką wtedy w naszej historii odgrywał Petersburg z tą, którą od 1989 r. po dziś dzień odgrywa Waszyngton. A przecież, trochę oderwawszy się od tych wszystkich kontekstów i biorąc pod uwagę jedynie same te słowa – „Najjaśniejsza Gwarantka” – i ich literalne znaczenie, można odnieść wrażenie, że dobrze pasują właśnie do współczesnego pojmowania przez Polaków roli pełnionej przez Amerykę. I w jakimś zakresie nie tylko do jej pojmowania, lecz także do pewnych realnie istniejących aspektów tej roli.
„Frajerzy, kompletni frajerzy”
Co robi Gwarantka? Gwarantuje. Co? Obecnej Polsce – przede wszystkim bezpieczeństwo przed Rosją, i co do tego zgadzali się jak dotąd w zasadzie wszyscy Polacy. Choć, jak pamiętamy, w 2014 r. minister Sikorski dał – w ekstrawaganckiej formie – wyraz poglądowi nieco odrębnemu („Polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza w Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Rosją, Niemcami, będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy, kompletni frajerzy” – mówił w nielegalnie nagranej rozmowie z Jackiem Rostowskim). Idące w tę stronę wątpliwości pojawiały się przez cały okres III RP, ale z reguły były tłumione z jednej strony urzędowym optymizmem, a z drugiej – poczuciem braku alternatywy.
Zarazem zarysowywały się też związane z amerykańskim patronatem nadzieje wychodzące poza proste zapewnienie fizycznego bezpieczeństwa przed Rosją. Myślę tu o marzeniach, iż bliski i jak najbliższy związek z USA podniesie status Polski nie tylko wobec Moskwy, lecz także stolic zachodnioeuropejskich. Co charakterystyczne, ambicje te nie pojawiały się bynajmniej wyłącznie po prawej stronie sceny politycznej. Pamiętamy przede wszystkim nadzieje na wsparcie przez Amerykanów wszelkiego rodzaju idei „międzymorskich” w okresie pierwszej kadencji Trumpa, lecz także te obecne, deklarowane przez część środowiska PiS liczącego, że konflikt Ameryki z Unią będzie oznaczał profity i wyższą pozycję naszego kraju. Podobne myśli bywały jednak także udziałem polityków wywodzących się ze zgoła odmiennej szkoły – Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera i Marka Belki. Mówię o zaangażowaniu Polski przez lewicę wbrew Berlinowi (wtedy SPD-owskiemu!) i Paryżowi w awanturę iracką. O udostępnieniu CIA obiektów więziennych w Kiejkutach i wcześniejszym osobistym zaangażowaniu się premiera Millera w sprawę rehabilitacji Ryszarda Kuklińskiego.
Oczywiście wynikało to również z – jak to określano – „odwrócenia postkomunistów”, skądinąd zjawiska, do którego doszło nie tylko w Polsce. Politycy dawniej sprawujący władzę z mandatu Moskwy, a zwłaszcza ich młodsze pokolenie, byli od dawna rozmiękczani przez Amerykanów, którzy bynajmniej nie chcieli komunistów z krajów wschodnich za cokolwiek karać, tylko przeciągnąć ich na swoją stronę. Konsekwentnie sugerowali, że dla tych spośród nich, którzy zachowają się rozsądnie, zakończenie systemu „realnego socjalizmu” nie musi oznaczać rozstania się z wysoką pozycją społeczną ani nawet z władzą. Dowodziło tego jednoznaczne wsparcie przez George’a Busha starszego prezydentury gen. Jaruzelskiego w Polsce, a Gorbaczowa w ZSRR. Niemniej oprócz oportunizmu i różnorakiego uzależnienia od nowych patronów polską lewicę kierowały ku ścisłemu wiązaniu kraju z USA również ambicje bardzo – właśnie – polskie, typowe również dla innych kręgów politycznych.
Klientelizm nasz powszedni
Wszystko to razem wytworzyło rzeczywistość, w której modelem polskiego życia politycznego stał się klientelizm. Miewał on różne motywacje, ale granice między klientelizmem motywowanym oportunizmem, tym wynikającym z patriotyzmu a tym wynikającym z braku alternatywy bywały nieostre. Efekty były i tak podobne. Insiderzy polskiej polityki i biznesu za zamkniętymi drzwiami ze zgrozą opowiadali sobie o bucie, z jaką potrafią odnosić się do nich przedstawiciele Najjaśniejszej Gwarantki. W imię racji stanu mówiono o tym jednak rzadko. Wyłącznie w cztery oczy, jeśli w ogóle, relacjonowano sobie historie np. o tym, jak to amerykański dyplomata obsobaczył twórców poważnego polskiego projektu medialnego za to, że w ogóle realizują ten projekt, a Ameryka ma analogiczny…
Czy wierzymy, że jeśli Trump doprowadzi do trwałej zimnej wojny z Unią, to zechce cokolwiek poświęcić, aby efektywnie wesprzeć wierną mu Polskę jako swoją oddaloną forpocztę przeciw Berlinowi? W razie takiego obrotu wydarzeń Rosja może przecież być o wiele atrakcyjniejszym partnerem dla Najjaśniejszej Gwarantki.
W pewnym zakresie zmiana nastąpiła w okresie tzw. drugiego PiS-u. Prawicowy rząd musiał bowiem wytrzymywać amerykańskie naciski w kilku sferach. Mowa o sprawach światopoglądowych (również za pierwszej kadencji Trumpa, przecież to wtedy ambasador Mosbacher mówiła polskiej prawicy, że w kwestiach LGBT jest „po złej stronie historii”). O rozpoczętym w 2017 r. konflikcie z Izraelem i diasporą żydowską wokół nowelizacji ustawy o IPN (zakończonym kompromisową deklaracją premierów), a także kodeksu postępowania administracyjnego (nowelizacja owocująca ograniczeniem możliwości reprywatyzacji mienia została przez środowiska żydowskie uznana za bijącą w ich interesy). W obu tych sprawach Polska wytrzymała konfrontację, w której Ameryka wspierała (choć nie na pełną skalę) stronę przeciwną, co byłoby raczej nie do pomyślenia za któregokolwiek z poprzednich rządów. Zarazem jednak również za rządów PiS wieloletni insiderzy dalej skłonni byli uważać, iż np. w kwestii niektórych nominacji personalnych rekomendacje Najjaśniejszej Gwarantki mogą być – i w sensie pozytywnym, i negatywnym – czynnikiem może nie rozstrzygającym, ale istotnym.
Miało to jednak miejsce w rzeczywistości, w której w zagranicznej polityce amerykańskiej – niezależnie od tego, czy rządzili republikanie czy demokraci – obowiązywał paradygmat, zgodnie z którym Moskwa była jeśli nie przeciwnikiem, to w każdym razie czynnikiem obcym, traktowanym nieufnie i podlegającym przynajmniej polityce powstrzymywania. W latach 90. w tę stronę – pod wpływem wewnętrznych przemian w samej Rosji – ewoluowała polityka administracji Clintona, co zakończyło się naszym akcesem do NATO. Do króciutkiego zbliżenia z Moskwą doszło w czasie amerykańskiej wojny z islamistycznym terrorem. Działo się to jednak w okresie, gdy młody Władimir Putin wciąż dawał zachodnim (nie tylko amerykańskim) przywódcom nadzieję na stopniową liberalizację i westernizację swojego kraju. Zauważmy, że w tym samym okresie podobne podejście – wiara w pobudzenie procesów demokratyzacyjnych poprzez współpracę gospodarczą – obowiązywało przecież wobec Chin, nierównie bardziej autorytarnych, czy wręcz totalitarnych, niż Rosja czasów wczesnego Władimira Władimirowicza.
Generalnie jednak było (w miarę postępów putinizmu – coraz bardziej) oczywiste, że Stany Zjednoczone postrzegają państwo rosyjskie jako przeciwnika. W ślad za tym polskie przekonanie, iż w wypadku ewentualnej moskiewskiej agresji Najjaśniejsza Gwarantka poczuje się związana swoimi gwarancjami, znajdowało coraz większe pokrycie w rzeczywistości.
Czy wierność popłaci?
Ta pewność na naszych oczach wątleje. Bo dla Trumpa wyżej opisany sposób myślenia o Rosji ewidentnie nie istnieje. Można się zastanawiać, czy wynika to z jakiegoś planu pozytywnego (próba osłabienia spoistości osi Pekin – Moskwa lub ustanowienia światowego koncertu mocarstw, koncentracja na ewentualnej gospodarczej współpracy albo też uznanie przez trumpistów Putina za ideologicznego sojusznika, zaś Unii Europejskiej – za wroga), czy też żadnego generalnego planu nie ma, a polityka Białego Domu jest po prostu uosobieniem chaosu. Jedno jest oczywiste – paradygmat Rosji jako przeciwnika jest już w Waszyngtonie nieaktualny.
To się, rzecz jasna, może zmienić. Nieustępliwość Kremla w kwestii Ukrainy postawi Trumpa wobec wyboru – uznać, że dalsze ustępstwa skompromitują go i powrócić na utarte szlaki amerykańskiej polityki czy przełknąć porażkę i oddać Putinowi o wiele więcej, niż pierwotnie zamierzał. Mimo całego przeczulenia na punkcie własnego wizerunku zwycięzcy i twardziela POTUS może wybrać tę drugą ewentualność. Ostatecznie Ukraina nie obchodzi jego elektoratu i zaplecza. W chwili gdy kończę ten tekst, wiele wskazuje na to, że Trump bardzo nie chce przyznać, iż Putin nie godzi się na zawieszenie broni na proponowanych przez Stany Zjednoczone warunkach, i jest gotów poświęcić bardzo wiele, by nie musieć tego zrobić.
To oznacza, że nie można wykluczyć, iż w pewnych okolicznościach deal amerykańsko-rosyjski może pójść dalej. Również naszym kosztem. Bo w zasadzie jaką wagę może mieć Polska dla Najjaśniejszej Gwarantki, jeśli ta trwale przestanie uważać Moskwę za swojego, powiedzmy, konkurenta?
W tej sytuacji architektom polskiej polityki, tej rządowej i tej opozycyjnej, manewrować będzie zapewne coraz trudniej. Co zrobią, jeśli np. USA zgodzą się na rosyjskie żądanie wstrzymania wojennych dostaw dla Ukrainy – nie tylko własnych, ale w ogóle z Zachodu – a Europa takiej zgody nie wyrazi i będzie na własną rękę zaopatrywać armię ukraińską? Czy na ewentualne żądanie Waszyngtonu Polska zdecyduje się na nieprzepuszczanie tych transportów? Czy ktokolwiek może z ręką na sercu powiedzieć, że to jest wariant całkiem niemożliwy?
Tym bardziej że nie tylko treść polityki, lecz także formy zachowań Najjaśniejszej Gwarantki zmieniają się uderzająco – w stronę dla Polaków trudną do zniesienia ze względu na pamięć historyczną. Ktoś już zwrócił uwagę, że tak nagle popularne w Waszyngtonie wzywanie wszystkich dookoła do nieustannego dawania wyrazu wdzięczności i podziękowań za – prawdziwe czy rzekome – przeszłe zasługi niezwykle przypomina… zachowania niegdysiejszych towarzyszy radzieckich również łasych na podziękowania za wszystko. Także obecni Rosjanie są obrażeni na cały świat (a zwłaszcza na naszą jego część) m.in. za „rażącą niewdzięczność”, której podobno doświadczają ze wszystkich stron jako ci, którzy wyzwolili planetę Ziemia od faszyzmu, przedtem Kaukaz i Bałkany od Turków, a jeszcze wcześniej – Europę od Napoleona.
Trudno też wyobrazić sobie, aby – w co wierzą, lub przynajmniej udają, że wierzą, niektórzy politycy prawicy – zamknięcie oczu na rzeczywistość, udawanie, iż nie dzieje się to, co się dzieje, i utrzymywanie się w roli najwierniejszego czy wręcz jedynego sojusznika USA w Europie zostało nam rzeczywiście przez Najjaśniejszą Gwarantkę wynagrodzone. Czy wierzymy, że jeśli Trump doprowadzi do trwałej zimnej wojny z Unią (co skądinąd oznaczałoby możliwość, że UE w jakimś zakresie zrewiduje politykę wobec Chin, a to w każdym wariancie musi być niekorzystne dla USA, czego POTUS kompletnie nie dostrzega, bo nie jest w stanie uwierzyć, by ktokolwiek mógł mu się oprzeć w jakiejkolwiek sprawie), to zechce cokolwiek poświęcić, aby efektywnie wesprzeć wierną mu Polskę jako swoją oddaloną forpocztę przeciw Berlinowi? W razie takiego obrotu wydarzeń Rosja może przecież być o wiele atrakcyjniejszym partnerem dla Najjaśniejszej Gwarantki.
Ta zaś może z własnej woli przestać być Najjaśniejszą Gwarantką. Czy ktokolwiek obecnie rozważa, jakie decyzje należałoby podjąć przy takim obrocie zdarzeń? ©Ⓟ