Na przełomie XIX i XX wieku Francją wstrząsnęła sprawa Dreyfusa – oficera pochodzenia żydowskiego, niesłusznie uznanego za niemieckiego szpiega, zdegradowanego i skazanego na katorgę. Długo trwało, zanim wyszły na jaw dowody jego niewinności, jeszcze dłużej, zanim państwo francuskie zwolniło go i zrehabilitowało. I zanim uznało prawdę – dowody, które posłużyły skazaniu kapitana, były świadomie sfałszowane przez oficerów kontrwywiadu.
Politycznie najważniejszym skutkiem afery była trwała moralna delegitymizacja francuskiej prawicy. Nie dlatego, że początkowo uwierzyła w narrację o zdradzie Dreyfusa – wtedy dała temu wiarę niemal cała Francja. Dlatego, że z zacięciem, niemal do końca broniła tej tezy mimo wychodzących na jaw kolejnych przeczących jej faktów.
Prawicowcy bronili wyroku coraz bardziej desperacko, przekonani, że jego podważenie oznaczałoby kompromitację armii – w ich mniemaniu ostatniego ośrodka patriotyzmu i konserwatyzmu, jedynej nadziei na narodowe i kulturowe odrodzenie. Po części zaś ze strachu przed znalezieniem się w jednym szeregu ze swoimi najzaciętszymi wrogami ideowymi. Ta logika w pewnym momencie doprowadziła niektórych poza granicę, jaką jest zaprzeczanie rzeczywistości. I dalej – do świadomej akceptacji faktu, że oto dla wyższych racji politycznych człowiek, o którym już wiemy, że jest niewinny, ma dalej gnić w lochu.
Kiedy wszystko to okazało się już tak oczywiste, że nie było możliwości dalej zaprzeczać, francuska prawica miała już przetrącony kręgosłup moralny i runęła w spiralę upadku, z której nie wyszła. Obecnej polskiej prawicy może (choć nie musi) zagrozić coś podobnego.
Donald Trump: wielki wzorzec prawicy
Prezydent Trump mówi – i robi – rzeczy, które polskiej prawicy się podobają i muszą się podobać: idzie przede wszystkim o wielowymiarowe cofanie rewolucji woke i rozchwiewania płciowej tożsamości człowieka, oraz prób zniszczenia tradycyjnego społeczeństwa poprzez rozbicie go na wszelkiego rodzaju, często sztucznie wytwarzane, mniejszości. Zarazem jednak mówi, ale i robi, masę rzeczy, które prawicy nie tylko nie mogą się podobać, ale muszą, czy przynajmniej powinny wzbudzać jej żywy niepokój. Chodzi tu, rzecz jasna, przede wszystkim o kwestie rosyjsko-ukraińskie (widoczne flirtowanie z ideą nie tylko „zaprowadzenia pokoju” na Ukrainie), ale z czymś znacznie dalej idącym – strategicznej współpracy z Moskwą (wypowiedzi Marca Rubia o oszałamiających perspektywach współpracy gospodarczej i – uwaga – geopolitycznej, oraz stambulskie rozmowy o takiej współpracy).
Tydzień temu zaś, w Białym Domu, Trump i jego harcownik do zadań przykrych i prowokacyjnych – wiceprezydent Vance – brutalnie przejechali się po prezydencie Zełenskim, wyraźnie chcąc się odciąć od wszelkiej współodpowiedzialności za Ukrainę. Było to zapowiedzią wstrzymania wsparcia dla Kijowa, co potem nastąpiło. Zełenski jest politykiem drażniącym, a z polskiego punktu widzenia ma jeszcze inne wady, ale wszystko to nie zmienia faktu, że w Gabinecie Owalnym stał się obiektem niesprowokowanej agresji ze strony prezydenta USA. Całą tę sytuację można zinterpretować jako pochodną fascynacji zgłaszanymi przez Rosję projektami wszechstronnej współpracy ekonomicznej (metale ziem rzadkich, aluminium, Arktyka, Syberia) – wszystko to pasuje do Trumpa i jego zauroczenia wszelkimi złożami bogactw naturalnych. Jeszcze przedtem prezydent USA tweetował na temat otwierających się szans takiej współpracy, zaś potem doszedł element proszenia Moskwy o pomoc w kwestii irańskiej – sam w sobie świadczący, z jakim rozmachem POTUS stawia na Rosję.
Swoją rolę odgrywa też ewidentna nieodporność Trumpa i jego otoczenia na rosyjskie narracje, więcej – skłonność do ich przyjmowania. I traktowanie polityki zagranicznej jako niemal wyłącznie przedłużenia tej wewnętrznej, w której Trumpowi chodzi o zniszczenie wewnątrzamerykańskich wrogów. A skoro ci wrogowie skojarzyli się trwale z Ukrainą, to niszcząc Ukrainę, niszczy się i ich.
Politycy mijają się z prawdą
Sprawy rosyjskie, choć najważniejsze, to niejedyne działania Trumpa, które powinny zapalać czerwone lampki prawicy. Choćby jego uderzająca skłonność do całkowitej nieodpowiedzialności za wypowiadane słowa, przechodząca w beztroskie kłamstwa. Politycy generalnie często mijają się z prawdą, ale jak dotąd tylko Trump osiągnął poziom czynienia tego demonstracyjnie. Do rangi symbolu tego zjawiska urastają słynne, wypowiedziane w krótkim momencie odprężenia z Kijowem, słowa prezydenta USA, że nie pamięta tego, co powiedział (i napisał!) kilka dni wcześniej (że Zełenski jest dyktatorem). I nie, nie są to „tylko słowa”, które można skrytykować z pozycji pięknoduchowskiego umiłowania prawdy. Jeśli ktoś tak znany jak Trump, prezydent państwa, demonstracyjnie popisuje się własnym kłamstwem i cynizmem, to dlaczego niby słuchający go szary Joe Smith z Ohio ma się powstrzymać np. przed złożeniem kłamliwej deklaracji podatkowej? Skoro sam Wielki Wzorzec jasno mówi, że kłamać wolno…
A to wszystko tylko przykłady, których listę można by ciągnąć znacznie dłużej.
Politycy za dużo zainwestowali w Trumpa
Nie robię zarzutu politykom PiS z tego, że nie przyłączają się do publicznej krytyki Trumpa. Waga relacji polsko-amerykańskich jest kluczowa, odpowiedzialność za los kraju każe zachowywać wstrzemięźliwość. Pretensje formułuję raczej wobec intelektualnego zaplecza prawicy. Nie spoczywają na nim takie obowiązki jak na politykach, ma ono inne zadania. Najważniejszym z nich jest pomoc swoim odbiorcom w dostrzeżeniu i zrozumieniu rzeczywistości.
Otóż tego obowiązku moim zdaniem intelektualne zaplecze prawicy obecnie w większości nie spełnia. A można by sformułować tezę ostrzejszą – w sporej części świadomie przeciwdziała temu, by jego odbiorcy, czyli cała tzw. prawicowa bańka tę rzeczywistość dostrzegła i zrozumiała.
Po ludzku można to zrozumieć. Zbyt dużo psychicznie i emocjonalnie zainwestowało w Trumpa, żeby teraz łatwo rozstać się ze złudzeniami. Tym bardziej, że musiałoby to być działanie wbrew odbiorcom, na kontrze wobec ich nadziei, bowiem „prawicowy lud” również uwierzył w Trumpa jako w ostatnią nadzieję. Ostatnią nadzieję polskiej prawicy, zagrożonej polityczną eksterminacją przez rządzący libleft, ale też szerzej – jako „ostatnią nadzieję białych” w ogóle. Jeśli zabierzemy temu ludowi wiarę w Trumpa, to co damy mu w zamian?
Prawicowy lud z Billancourt
Francuski komunistyczny intelektualista Jean-Paul Sartre uważał, że lewica powinna wyciszać informacje o stalinowskich zbrodniach. „Nie powinniśmy odbierać nadziei robotnikom z Billancourt” (czyli z jednego ze skomunizowanych przedmieść Paryża) – stwierdził. Dziś zaplecze intelektualne polskiej prawicy kieruje się podobną logiką. A inna zbieżność, czyli wyznawany szczerze kult jednostki, którą trzeba by uznać za winną co najmniej „błędów i wypaczeń” – dla ówczesnej francuskiej lewicy Stalina, dla obecnej polskiej prawicy Trumpa – dodaje dodatkowego temu porównaniu waloru adekwatności.
Ale to nie jest tylko abstrakcyjna kalkulacja polityczna. Zaplecze intelektualne prawicy w sporej części autentycznie nie rozumie sytuacji. Nie rozumie, bo nie chce zrozumieć, czy wręcz – nie chce jej dostrzec. Jest to w jakimś sensie normalne. To, co (jeśli chodzi o sprawy najbardziej nas dotyczące) robi Trump, a w jeszcze większym stopniu procesy, które inicjuje, wiedzie bowiem ku rzeczywistości do tego stopnia straszliwej i tak sprzecznej z absolutnymi podstawami polskiego myślenia o świecie, że oczywista jest pokusa by tego wszystkiego, póki tylko się da, nie dostrzegać. Dotyczy to w pewnym zakresie również obecnie rządzących, ale ci – właśnie dlatego, że rządzą – mają bardziej ograniczony niż opozycja potencjał konstruowania nierzeczywistości.
Żyliśmy bowiem dotąd mentalnie w świecie, w którym obecność Amerykanów w Europie, zwłaszcza na wschodniej flance, była jedyną podstawą myślenia o przyszłości i naszej polityce zagranicznej. Dotyczy to Polaków w ogóle (warto przypomnieć, jak działał i co robił w tym zakresie obecnie protrumpowski, antyeuropejski i niemal altrightowy Leszek Miller, gdy był premierem), ale prawicy zwłaszcza. Bo w porównaniu z resztą społeczeństwa miała ona jeszcze inne powody, by zerojedynkowo stawiać właśnie na Amerykanów i ich protekcję. Miała więc tendencję do zamykania oczu na wszelkie sprzeczne z tym założeniem scenariusze – jako na albo niemożliwe albo tak niekorzystne, że… godne jedynie intelektualnego wyparcia. Tę postawę zamykania oczu do rangi wyartykułowanej doktryny podniósł w 2020 r. prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, pisząc, że ówczesny polski rząd powinien z rozmysłem zignorować możliwość, że nadchodzące wtedy amerykańskie wybory wygra Joe Biden, i nie czynić żadnych przygotowań na taką ewentualność.
Celem Trumpa jest zbliżenie z Rosją
„Śpią i boją się obudzić” – powiedział Lech Wałęsa rankiem po którychś wyborach parlamentarnych w latach 90. na temat przywódców ugrupowań postsolidarnościowych. Dziś śpi i boi się obudzić prawica. Nie chce dostrzec, że wiele wskazuje, iż właściwym celem Trumpa jest wszechstronne zbliżenie z Rosją i wielokierunkowa współpraca z nią. Że realizuje ten cel świadomie i że na jego ołtarzu poświęca nie perspektywę jakkolwiek rozumianego zwycięstwa Ukrainy, ale samą jej samodzielną, polityczną egzystencję. A skoro tak, to jest możliwe, że procesy te pójdą dalej. Że dla realizacji tych tytanicznych planów Waszyngton zgodzi się poświęcić nie tylko Ukrainę.
Opiniotwórcza część polskiej prawicy zaciska oczy, śpi i boi się obudzić w nowej rzeczywistości. Co więcej, jej wielka część przekuwa to w ideologię. Do rangi niedyskutowalnego aksjomatu podnosi zasadę wiary w Trumpa, który „w szachach jest zawsze o 10 posunięć przed przeciwnikiem”, i zasadę posłuszeństwa mu. Trzeba zacisnąć zęby i wierzyć, a już z całą pewnością nie dawać publicznie wyrazu wątpliwościom. Bo się POTUS zezłości i nie obali Tuska, i nie uczyni Polski regionalnym mocarstwem. A jak będziemy wierni i posłuszni, to obali i uczyni.
Obserwując niekłamaną złość, jaką w tej części polskiej prawicy wywołał Zełenski uporczywym podnoszeniem sprawy gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy, przypomniałem sobie epizod z lat 40. Władysław Gomułka chciał, aby rząd radziecki w pisemnej formie zagwarantował Polsce granice na Odrze i Nysie. ZSRR odmawiał, Gomułka nie chciał ustąpić, co wśród innych polskich komunistów wzbudziło zgrozę i wściekłość. No bo jakże tak, żądać czegoś na piśmie od towarzysza Stalina?! Przecież to znaczy, że się mu nie ufa! Przecież on wie najlepiej. Przecież to odstępstwo i herezja.
Zrozumiałe, ale nie do przyjęcia
Nie mam pretensji do milczących polityków. Oni muszą ważyć słowa, bardzo liczyć się z narcystycznym przywódcą MAGA. Nie wiem, czy w pełni zdają sobie sprawę z rzeczywistości, ale jeśli tak, to czynią roztropnie i słusznie, korzystając z okazji by milczeć, jak to niegdyś ujął Jacques Chirac.
Pretensje mam natomiast do wielu (nie wszystkich!) piszących, do intelektualistów, do komentariatu. Rozumiem całą sytuację, rozumiem że rewizja dotychczasowego stosunku do Trumpa (i do uosabianej przezeń Ameryki, ale trochę i do Stanów jako takich) oznacza utratę dotychczasowego świata, pożegnanie się z nadziejami i nagłe obudzenie się w jakimś potwornym uniwersum. Oznacza też znalezienie się po jednej stronie barykady z ludźmi, z którymi nie chce się być razem w żadnej sprawie i żadnym kontekście. Ale zamykanie oczu, odmowa dostrzeżenia faktów granicząca już czasem ze świadomym kłamstwem to postawa, użyjmy niemodnego sformułowania, niegodna intelektualisty. I sprzeczna z jego misją.
Zwłaszcza jeśli nie chce się moralnie i politycznie skończyć tak, jak francuska prawica na skutek afery Dreyfusa.