Postrzegam siebie jako człowieka, który nie lubi radykalnych postaw. Nasza muzyka też jest taka – łączy różne gatunki, ale zawsze oscyluje wokół środka.
Przez wiele lat to Piotrek był ogniem. To był chłopak, którego czasem przywoziła straż miejska, bo się zaplątał tu i tam, siedział na podwórku... A ja miałem swój świat, malowałem, byłem bardziej introwertyczny niż dzisiaj. On często lubił spontaniczność, ja – raczej sytuacje zaplanowane. Zdarzały się sprzeczki, kiedy ja już wychodziłem na scenę, a Piotrek dopiero jechał z lotniska. Pamiętam, jak raz przypomniał sobie w ostatniej chwili, że musi kupić pałki, bo wszystkie połamał. My już zaczynaliśmy koncert, bo ile można czekać, i nagle widzę: jest Piotrek, przeciska się na scenę z tymi pałeczkami i do tego jeszcze z jednym talerzem, bo poprzedni mu pękł. Mnie trafia szlag, a on ma taką minę: „Spoooko, będzie dobrze”.
Ale dzisiaj widzę, że to się chyba pozmieniało. Ja dużo więcej gadam, Piotrek nie lubi chodzić na wywiady. Mówi: „Zrobiłem miks płyty, mastering, ty idź na wywiad”. Ja wtedy negocjuję: „Ty zrobiłeś miks, a ja zrobiłem okładkę...”.
Paradoksalnie pomogło to, że dorastaliśmy w rodzinie, w której ojciec jest artystą występującym na scenie. Bywało to dla nas trudne. Na ojcu skupiała się uwaga, komentowało się jego osiągnięcia i tak dalej. Ale przez to mieliśmy zawsze sztamę z Piotrkiem i razem stawialiśmy się ojcu. A gdy akurat nie miał dla nas czasu, to my, mieszkając w jednym pokoju, dorywaliśmy się do magnetofonu. I stawaliśmy z badmintonowymi rakietkami udającymi gitary, by naśladować jakiś heavymetalowy zespół.
W teledysku do utworu „Niemoc” jest fragment naszego koncertu z tamtego czasu, udało mi się go wygrzebać z rodzinnych archiwów. Piotrek miał 12 lat, a ja 15. Wtedy ta różnica wieku, trzy lata, wydawała się przepaścią – między człowiekiem, który zapalił już pierwszego papierosa, a takim, który jeszcze pomyka po osiedlach z tornistrem, w koszulce z Tomem i Jerrym. Pamiętam, że gdy Piotrek siedział za bębnami, ktoś z publiczności krzyknął: „Masz mleko pod wąsem”. Ale on się nie przejmował, łoił poważnie. Byłem porażony tym, że my wtedy w ogóle nie mieliśmy tremy. Dostaliśmy jakieś wyróżnienie, nagrodą było nagranie utworu w studiu. Niestety to nagranie przepadło.
To nie był żaden raj. Owszem, lubię wspominać te czasy. Nie trzeba było myśleć o ZUS czy badaniach prostaty. (śmiech). Pojawił się świat, do którego pokolenie wychowane na Hendrixie nie miało dostępu. Były tam komputery, drum’n’bass, muzyka, którą nasiąkaliśmy w klubach. W Warszawie usłyszeliśmy ją dopiero w Radiostacji, do której zaprosił mnie na wywiad Paweł Sito, czyli przedstawiciel pokolenia troszkę starszego od nas. Oni odtwarzali nasze nagrania – „Czerwoną sukienkę” i „Bla bla bla”. Na liście przebojów biliśmy się o pierwsze miejsce z Kalibrem 44. Radiostacja to było pierwsze radio, w którym widziałem swoich rówieśników. Czuliśmy, że Warszawa zaczyna pulsować czymś innym, nowym. Poprzednie pokolenie trzymało kciuki, żeby ten cały rap zniknął, bo to „nie jest muzyka”. Idealizowali swoje czasy, Jarocin czy festiwal Rawa Blues, mówili, że to już nie powróci, że wtedy było najpiękniej.
W moim pokoleniu też widzę idealizowanie młodzieńczych czasów. A przecież mieliśmy Czarnobyl. Pamiętam do dziś, jak zwymiotowałem płyn Lugola, to było okropne. Mieliśmy brutalną wojnę w Jugosławii, rozmawialiśmy o tym z kolegami z zespołu, bo nasz pianista Mariusz Obijalski ma rodzinę w Chorwacji. Mieliśmy mafię w Warszawie. Powstawały pierwsze kluby z DJ-ami, gdzie można było pójść, wyrwać się z osiedla, ale było niebezpiecznie. Krojono nas z czapek, z butów, z deskorolek. Szukam więc złotego środka, żeby nie opowiadać o tych czasach przez sentyment; żeby znaleźć prawdę o nich.
Jako dziecko zostałem nauczony, że religia jest związana z miłością. A potem przeżyłem rozczarowanie. Nie mieliśmy szczęścia do instytucji religijnych. Na religię chodziliśmy do kościoła na Ursynowie. Mieliśmy lekcje z siostrą Genowefą, która nas napierdzielała linijką po łapach. To była druga klasa, panował spokój, więc nie mam pojęcia, z czego to wynikało. Raz rzuciła kluczami w mojego kolegę, podbiła mu oko i potem słuch o niej zaginął. I co się okazało po latach? Moja żona pochodzi z Poznania i kiedyś zgadaliśmy się z jej kolegą, młodszym o dwa lata. Opowiadałem mu coś o siostrze Genowefie. A on na to: „Siostra Genowefa? Taka, która biła linijką?”. I okazało się, że inne szczegóły też się zgadzają. Po dwóch latach tam się odnalazła i kolegę mojej żony też tłukła linijką po łapach.
Tak, mam cały czas w sobie taką myśl i nadzieję. Oczywiście wszyscy próbują chwytać tego Boga na swój sposób, interpretować go według własnych potrzeb, dlatego nigdy nie byłem przywiązany do religii w formie spisanych słów. Z jednej strony mam świadomość tego, co mówi nam nauka, z drugiej – tego, czego nam nie mówi. Jest miejsce na tajemnicę. I to miejsce cały czas we mnie jest. Mam poczucie, że mózg to trochę taka gąbka, która pozwala funkcjonować w tym materialnym świecie, ale niekoniecznie odpowiada na wszystkie pytania. Poza tym zawsze lubiłem Henryka Mikołaja Góreckiego. Byłem zdziwiony, że w świecie kościelnym nie sięga się po piękne i ciekawe pieśni – także żałobne, niesamowite pod względem artystycznym. To ogromny kawał twórczości związanej z naszą religijnością. Ale ta religijność dziś wygląda trochę tak, jak architektura kościołów od lat 70. – za dużo w niej koszmarków. I może to też odbija się na naszej duchowości.
Nie mógłbym jednak być stuprocentowym materialistą. Trudno byłoby mi funkcjonować, patrząc na świat wyłącznie przez materialistyczny pryzmat. Ta płyta też jest o tym, w co wierzę. Wierzę w miłość, w sens muzykowania, w wychodzenie na scenę, w relację z rodziną, z bratem.
Pierwsza płyta, „Polepione dźwięki”, jest podpisana jako Fisz, bo to był mój pomysł na muzykę. Czułem się za to brzmienie odpowiedzialny. Ale z czasem to wszystko się wyrównywało. Pomógł nam okres, kiedy przestałem być opiekunem młodszego brata. Zrozumiałem, że takie nierówne relacje są trudne, gdy wróciliśmy do współpracy z ojcem. Jakkolwiek byśmy chcieli przejść na koleżeńskie relacje, on zawsze będzie tatą i on jest szefem. A nam z Piotrem udało się wypracować dobrą współpracę po płycie „Polepione dźwięki”. Przestałem być starszym bratem, który pokazuje świat młodszemu. I teraz nie ma u nas lidera. Jesteśmy dwugłowym smokiem.
To było traumatyczne przeżycie, nie byliśmy świadomi, że tyle ludzi przyjdzie do klubu. Oni czekali bardziej na typowy koncert, a my to łączyliśmy z DJ setem, dwa gramofony, mikrofon... No i wtedy zadaliśmy sobie pytanie, czy traktujemy to poważnie, bo mieliśmy też inne pomysły na życie.
Zastanawiam się często, czy gdyby nie muzyka, tobyśmy się tak często widywali z Piotrkiem. I myślę, że niekoniecznie. My w tym okresie byliśmy różni. Ja przerwałem studia plastyczne, Piotrek studiował stosunki międzynarodowe. Ale zdecydowaliśmy, że będziemy razem robić muzykę.
Mocnych nie było, nie jesteśmy braćmi Gallagher. Na pewno były różnice. Ja byłem gotowy szukać w różnych rodzajach muzyki, a Piotrek był cały czas mocno związany ze sceną hip-hopową. Bywały momenty, że mieliśmy go dosyć – jedziemy w trasę w siedem osób, a on od pierwszej godziny zapuszcza nam płytę Drake’a, a później cały czas ładuje nas tym nowym trapem (śmiech). Ale to były takie rzeczy, które zawsze rozładowywaliśmy rozmową i ironicznym poczuciem humoru.
Mieliśmy w Tworzywie moment stagnacji. Piotr nagrał płytę z O.S.T.R.-ym, co spowodowało, że przez jakiś czas nie koncertowaliśmy razem. Ja wówczas nagrałem płytę z Enveem, później zacząłem rozwijać się jako DJ. Envee był dla mnie nauczycielem, nigdy wcześniej nie widziałem człowieka, który nakładając płyty winylowe, jest w stanie miksować tak przeróżną muzykę. Pojawiła się płyta „Wielki, ciężki słoń”, która była efektem tego, że występowaliśmy na żywo jako zespół, nie do końca przekonany do tego, co robi. To był eksperyment. Potem na płycie „Piątek 13” wróciliśmy do korzeni, ale z kolei ja nie byłem przekonany do tej koncepcji. Wszystko się zmieniło dopiero przy płytach „Mamut” i „Zwierzę bez nogi”. Wtedy rzeczywiście staliśmy się takim dwugłowym smokiem. Dziś nasza współpraca przychodzi naturalnie. Czasami to wygląda tak, że Piotrek wysyła mi jakiś dźwiękowy obraz, a ja zapisuję go tekstami – i nie idziemy na żadne kompromisy.
Nie, nic takiego nie miało miejsca (śmiech). Choć niedawno odkryłem w sobie prawdziwą agresję drogową. Zrobiłem prawo jazdy późno, mając 40 lat na karku. Poczułem, że bardzo lubię jeździć, ale jestem też w stanie porządnie się wkurzyć. Gdy ostatnio byłem we Włoszech, miałem pierwszą stłuczkę i byłem przerażony. Odkryłem, że są kierowcy gorsi i bardziej agresywni od naszych słowiańskich dusz. Tacy, którzy w ogóle nie uznają używania kierunkowskazów, a potrafią jechać cały czas na zderzaku. Ten tekst powstał właśnie po naszej traumatycznej podróży po Włoszech. Kraj uwielbiam, ale jeśli chodzi o kierowców – nie, dziękuję. Sam nie wiedziałem, że potrafię tak nerwowo reagować na niektóre sytuacje. Może nie w tak przerysowany sposób jak w tej opowieści, ale jednak.
Tak siebie postrzegam. Jako człowieka, który nie lubi radykalnych postaw, to już na pewno. Myślę, że nasza muzyka też jest taka – łączy różne gatunki, ale zawsze oscyluje wokół środka. To muzyka rozrywkowa, nie awangarda, ale i nie do końca pop. Postawa środka zawsze była ze mną w życiu. A odnalezienie go jest trudne. „Sedno” to metafora tego, jak w chaotycznym, agresywnym świecie trudno znaleźć balans.
Nagrywaliśmy tamtą płytę w czasie covidu, trwała wtedy też jakaś potworna nagonka polityczna – właściwie na wszystko. Pamiętasz, jak wyglądało wtedy uprawianie polityki? Otwierano wojny z różnymi środowiskami jednocześnie, podsycano konflikty, dolewano benzyny do ognia.
Tak, nawet dwie wojny. Na „Balladach i protestach” wychodziliśmy na scenę i piosenkę „Nie za miłe wiadomości” dedykowaliśmy Putinowi. Przypomnieliśmy sobie też utwór z udziałem Kasi Nosowskiej „Wojna” z płyty „Mamut”, który okazał się niesamowicie aktualny. I to było przykre. W polityce pojawiają się cały czas dziwne, radykalne pomysły. Hajlujący Elon Musk, nazistowskie wypowiedzi Kanyego Westa... Lubiłem pierwsze płyty Westa, widziałem w nich pewne wizjonerstwo na tle skostniałej już wtedy formuły hip-hopu. Dziś ten człowiek odjechał bardzo daleko i sprzedaje koszulki ze swastyką.
Szukam odpowiedzi na pytanie, o co chodzi w tej rzeczywistości. Mój syn ma wielu znajomych Ukraińców, mojej babci pomagała osoba z Ukrainy, więc dostawaliśmy dużo wiadomości z miasteczek zajmowanych przez Rosjan. To pewnie dlatego powstał utwór „Nie widzimy chmur”. To nie ja jestem podmiotem lirycznym tego utworu, tylko ktoś stamtąd.
Ten utwór jest też o utracie wiary w człowieka. Nasłuchałem się historii o wojnie, które brzmiały prawie jak te, które przeżywał mój dziadek. Jego ojciec był radiowcem amatorem, budował radia i pomagał w czasie okupacji, łapiąc sygnały. Został rozstrzelany, a mój dziadek przez trzy miesiące się ukrywał, wędrował po lasach w okolicach Skarżyska. Wydawało mi się, że takie historie dotyczą przeszłości, złych czasów, które minęły. Wojna nie powinna być sposobem na uprawianie polityki. Nic nie porusza mnie bardziej, nic bardziej nie uderza w moją wiarę w człowieka niż to, że wojna wciąż się toczy i że ludzie robią sobie rzeczy okrutne. Jesteśmy zmęczeni pewnym językiem, którego się używa wokół nas. Nie wiem, czy to kwestia Muska i Zuckerberga, którzy uwolnili potok dezinformacji. Teraz właściwie można napisać wszystko, a internet jest wypełniony czarno-białymi wojennymi treściami.
Oczywiście, byłem bardzo ciekawy. Moje spotkanie z ChatGPT było trochę śmieszne, bo na początku zapytałem, kim jest Fisz, i okazało się, że to gitarzysta bluesowy. Później chciałem, żeby mi podpowiedział scenariusz do wideoklipu. Wyszło coś pretensjonalnego, bo ten czat nie czuje, gdy się zbliża do granicy śmieszności i patosu. Ale to się zmienia. Mariusz, nasz pianista, interesuje się fizyką kwantową (zresztą czym on się nie interesuje?). Rozmawia z tym czatem, jeżdżąc samochodem, i twierdzi, że poczynił niesamowite postępy. I że przeprowadził z nim wiele głębokich rozmów o fizyce kwantowej.
Dużo gorzej. Można sobie wyklikać np. rym do słowa „Mokotowska”, ale to, co wyskakuje, jest bardzo łopatologiczne. Kiedyś chciałem, by napisał tekst w moim stylu. Długo z nim rozmawiałem, dodawałem dużo informacji: co mi się podoba, co mi się nie podoba, kogo czytam, co lubię. No i wyszedł koszmarek, parodia tego, co robię. Ale ogromne wrażenie robi na mnie tworzenie utworów przez AI. Z zespołem kazaliśmy sztucznej inteligencji stworzyć różne utwory do tekstu „Biegnij dalej sam”: w stylu hardrockowym, metalowym, retro. W ciągu kilku minut dostajesz dziesiątki różnych wersji, łącznie z discopolową. Było dużo śmiechu, ale niektóre rzeczy były niepokojąco dobre. Gdybym sam miał skomponować 20 wersji utworu „Biegnij dalej sam”, podejrzewam, że zajęłoby mi to pół roku. Może kiedyś będzie tak, że twórczość żywego człowieka stanie się elitarna. To wszystko jest dość przerażające. Z drugiej strony na naszej ostatniej płycie jest też utwór „Ogon”, chyba najbardziej optymistyczny kawałek, który napisałem.
Wiesz, to, że on wychodzi na dwór i cały czas macha ogonem, to coś niesamowitego. On ma kompletnie w dupie to, co się dzieje na świecie – cieszy się po prostu, że może się wytarzać na łące. Oczywiście najczęściej w zdechłym ptaku. To jego perfumy – nie do zmycia.
Jest więc też na tej płycie odreagowanie świata, który nas otacza. Dobrze jest mieć świadomość tego, co się dzieje, ale równie ważne jest umieć odpoczywać. Inaczej można zwariować. Pojawia się motyw spokojnego miejsca, w którym można odpocząć. Szukam takich miejsc. To coś, co łączy mnie z Fiszem, którym byłem jako nastolatek. Jak mówiłem, nie idealizuję młodości, ale muzyka, kluby i przyjaźnie tworzyły wtedy świat, w którym można było nie myśleć o polityce. Nie interesowaliśmy się nią wtedy, choć była gdzieś w tle.
Jak najbardziej, chociaż ciut podrasowanym, przynajmniej na terenie głowy. Dlatego często gram utwory takie jak „Polepiony” czy „Huragan” – są dla mnie ponadczasowe. Owszem, pewne zmiany są, rodzicielstwo mnie zmieniło. Interesuję się dziś rzeczami, które wcześniej mi umykały. Zbieram winyle ze starszym jazzem i soulem. Moja babcia, mająca ponad 90 lat, spisuje dzieje naszej rodziny. To mnie kiedyś nie interesowało, teraz mam do tej historii inny stosunek. Ale ekscytacja przed wyjściem na scenę czy wydaniem nowej płyty pozostała taka sama. Zmienia się gęba, włosów coraz mniej, ale pozostaje spójny pierwiastek. Kiedy oglądam swoje zdjęcia z dzieciństwa, na których jestem u babci i rysuję lewą ręką, to widzę, że dziś moje ruchy są takie same.
Nie mam świadomości „magii liczb”. Nie zamieniłbym się z tym gnojkiem z „Niemocy”. Dla mnie to jest bardzo szczęśliwy okres. Wcześniej w moim życiu było dużo chaosu, również rodzinnego. Dzieciaki dorastały, był covid. Teraz wreszcie mamy czas, żeby być razem z żoną. Niedawno udało nam się wyrwać we dwoje i odwiedzić Lizbonę – to było moje ogromne marzenie, odkąd obejrzałem „Lisbon Story” Wendersa. Możemy znów być razem jako para. Zosia (najstarsza córka Fisza – red.) ma teraz 19 lat, młodsze dzieci mogą zostać pod jej opieką, więc możemy wyskoczyć z domu, o czym śpiewam w utworze „Wolno nam”.
Ale mam też świadomość, jak wygląda starość. Cały czas odwiedzam babcię i pomagam jej w codziennych czynnościach, wiem, co może się wydarzyć. Może dlatego jestem tak skupiony na tym, co przeżywam tu i teraz. ©Ⓟ