Liczę, że zadziała mechanizm, który na szczęście się utrwalił – władza legitymizuje się dzięki silnemu mandatowi wyborczemu. Politycy w Polsce podporządkowywali się dotychczas decyzji głosujących.
Mniejsze znaczenie ma to, kto wygra. Bardziej istotne jest to, co z tego wyniknie.
Dla każdego inna. Dla dwóch hegemonów – Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stawką jest przeżycie, które dla każdego z nich jest równoznaczne z pełną dominacją. Grając coraz ostrzej, obie siły są przekonane, że gdyby powinęła im się noga, to druga strona już by im nie odpuściła. Same kreują logikę, że kto przegra, ten zostanie definitywnie zatłuczony.
Bardzo podobnie jak teraz. Różnica jest taka, że ostatnia tama zostanie przerwana i będzie można uchwalić każdą ustawę. Również taką, która zdelegalizuje PiS.
To przykład. Po wielu latach demontowania elementarnego bezpieczeństwa prawnego na poziomie konstytucyjnym można naprawdę wszystko. Jeżeli w koalicyjnym obozie nie będzie woli, aby powściągnąć radykałów, to wygrana Trzaskowskiego tylko zwiększy chaos. Pytanie tylko, jak głęboko PO uwierzyła w tę logikę, że aby przeżyć, należy wyeliminować przeciwnika. W oficjalną delegalizację PiS nie wierzę, ale w próby podkopania pozycji tej partii, instytucjonalnego „wykrzywienia boiska” tak, aby znalazła się na trwale słabszej pozycji już tak.
W jakimś stopniu. Donald Tusk będzie musiał zaspokoić potrzebę rozliczeń dość dużej części swoich wyborców, ale jednocześnie – w coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i międzynarodowej – nie będzie mógł sobie pozwolić na antagonizowanie społeczeństwa. Myślę więc, że skupi się na sądach, w których z dużym prawdopodobieństwem dojdzie do czystki wszystkich podejrzanych o pisizm, co jednak nie wzmocni zaufania do wymiaru sprawiedliwości. Nie spowoduje też, że społeczeństwo nagle uwierzy, że w sądach zasiadają bezstronni arbitrzy. Byłoby fantastycznie, gdyby koalicji udało się zachować w tym umiar, ale w tej chwili nic tego nie zapowiada. Pod tym względem rozczarował mnie minister Adam Bodnar, choć zdaję sobie sprawę, że to nie tylko jego wina. Premier dał przyzwolenie, aby radykałowie dyktowali mu plan działania.
Zaskakująca jest łatwość, z jaką Iustitia narzuca swoje pomysły Ministerstwu Sprawiedliwości. Dobitnym przykładem jest tu kwestia nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, w której wykluczono z kandydowania do nowej KRS wszystkich tzw. neosędziów. To była właśnie koncepcja Iustitii. Bardzo nachalnie przez nią forsowana mimo sprzeczności z opinią Komisji Weneckiej.
Teraz pojawił się fatalny projekt zakładający likwidację asesury. Dzisiejszy model nie jest idealny, ale nieporównywalnie lepszy od tego, co było wcześniej – asesorzy są powoływani na podstawie merytorycznych kryteriów (wyniki egzaminów z aplikacji sędziowskiej), mają ten sam zakres niezawisłości co sędzia, a po kilku latach ich praca jest poddawana weryfikacji przez wizytatora spoza ich okręgu. Dopiero po niej (oraz po otrzymaniu pozytywnej opinii kolegium sądu okręgowego) etat asesorski można przekształcić w sędziowski. Jeżeli asesorowi nie uda się przejść tej procedury w ciągu czterech lat od powołania, jego etat wygasa. To najbardziej merytokratyczny model naboru kadr, jaki dotąd istniał w polskim sądownictwie. Tymczasem Iustitia proponuje jego demontaż, czyli de facto powrót do epoki koterii, w której o nominacji sędziowskiej decydowały bardzo nieprzejrzyste relacje pomiędzy sędziami sądu, w którym jest tworzony etat, sądu nadrzędnego oraz członkami KRS. I to jest w jakiejś mierze podsumowanie całej polityki Iustitii wobec sądownictwa: o tym, kto w Polsce jest sędzią, znów ma decydować wąskie środowisko, które rozdaje karty. Minister ma się do niczego nie mieszać. Warto obserwować, co się stanie z tym projektem: jeżeli on przejdzie, to będziemy wiedzieć, kto kreuje politykę wobec sądownictwa. I że nie jest to rząd, choć rząd na to pozwala.
A ten ogromny wpływ na politykę rządu jest, w moim odczuciu, realizowany za pomocą szantażu. Z jednej strony przez przekaz medialny, z drugiej strony przez podważanie orzeczeń wydanych przez neosędziów. Co jest, moim zdaniem, wręcz dramatyczne, bo podkopuje zaufanie obywateli do państwa czy wiarę w bezstronność wymiaru sprawiedliwości. Radykałowie stawiają ministra sprawiedliwości przed wyborem: albo zrobisz z neosędziami to, czego chcemy, albo sprzyjający nam sędziowie rozwalą system, uchylając na prawo i lewo wyroki wydane przez neosędziów.
Ale przecież to już się dzieje. Już teraz mamy takie historie, jak choćby ostatnio w Szczecinie, gdzie sąd apelacyjny uchylił wyrok w sprawie zabójstwa trzech kobiet, bo w składzie orzekającym zasiadał neosędzia. To jest kompletna samowola, która nie wynika z żadnych orzeczeń europejskich trybunałów. Wręcz przeciwnie. Komisja Wenecka podkreśliła, że zrównywanie obecności neosędziego w składzie z nieważnością wyroku jest posunięciem zdecydowanie za daleko idącym.
To jest złożony mechanizm, na który – w wielkim skrócie – składają się: nowe media, brak sprawczości w realnych, trudnych projektach i przekonanie, że dominacja równa się przeżycie. Skoro walczymy o przeżycie, to sytuacja jest rewolucyjna, a skoro jest rewolucyjna, to radykałowie mają do powiedzenia więcej. Na to nakłada się jeszcze przekonanie graczy politycznych, że są wieczni. Wielu liderów w polskiej polityce tak myślało, wielu z nich już przeżyłem. Mam wrażenie, że sprawdza się przepowiednia, o której pisałem w „Transnarodzie”. Generałowie dwóch spolaryzowanych armii toczą przez cały czas poprzednią wojnę, a aktualna dotyczy już czegoś zupełnie innego.
Karol Nawrocki chce być „prezydentem wszystkich polskich patriotów”. Jest trochę przaśny, trochę staroświecki, mocno katolicki, choć jednocześnie plebejski i kibolski. Z kolei Rafał Trzaskowski chce być „prezydentem Europejczyków”, którym wystarcza to, że są w Unii Europejskiej.
Ta narracja jest w oczywisty sposób nieszczera. Zresztą jest też mocno schizofreniczna. Trzaskowski nie dokonał realnej korekty kursu, po prostu rzucił parę mocnych haseł, które mają na celu łowienie ludzi zupełnie niezorientowanych, niemających głębszej refleksji nad polityką. Takich wyborców jest sporo, więc prezydent stolicy nie robi tego bez powodu. Ale nie sądzę, żeby te zapowiedzi miały przełożenie na jego politykę już po ewentualnym objęciu urzędu.
Generałowie Platformy przez cały czas próbują budować mit, że wystarczy się uśmiechać, odsunąć na stałe PiS od władzy i być w UE, a wszystkie problemy same się rozwiążą. Ta baśń mogła zadziałać przed wyborami w 2007 r., a nawet parę lat później, gdy przeszliśmy w miarę suchą stopą przez kryzys finansowy, ale nie sprawdziła się w 2015 r., gdy wybuchł kryzys migracyjny i doszło do rosyjskiej inwazji na Donbas. I – na dłuższą metę – nie zadziała teraz. Społeczeństwu rozjeżdżają się lub za chwilę zaczną się rozjeżdżać rzeczywistość z opowieścią.
Tak, choć politycy PO przez cały czas wierzą, że wystarczy dorwać się do dużego pałacu, a wtedy wprowadzą wszystkie konieczne ustawy i ludzie będą się uśmiechać. Wręcz przeciwnie. Za chwilę w Niemczech będzie kanclerz, który zechce odbudować Nord Stream. Już teraz za naszą zachodnią granicą są przywracane stałe kontrole. Dawna Unia kierowała się egoistycznymi interesami, ale mimo wszystko starano się wypracowywać jakieś kompromisy. Teraz będzie inaczej, ponieważ cały świat pogrąża się w kryzysie dotykającym ładu międzynarodowego. Nie tylko współpraca przestaje się opłacać, ale nawet zachowywanie pozorów współpracy. Jeśli Zachód postanowi grać przeciwko naszym interesom, to mit Unii jako jedności będzie się w naszym społeczeństwie rozpadał.
Kampanie wyborcze to rywalizacja na to, kto popełni mniej błędów. Główną siłą Nawrockiego są więc słabość jego rywala i malejąca popularność rządu. Problemem natomiast niewychodzenie po wyborców z centrum.
Patriotyczna twarz PiS jest czymś, co przemawia do dużej części elektoratu. Ich wizja nie rozjeżdża się tak szybko z rzeczywistością. Tylko ona też ma swoje ograniczenia – turbopatriotyzm nie trafia do wszystkich potencjalnych wyborców. Są ludzie, którzy potrzebują czegoś innego. Myślę tu chociażby o osobach, które w ostatnich wyborach parlamentarnych zagłosowały na Polskę 2050. Może się wydawać, że tej grupie bliżej do Platformy, ale w mojej opinii nie jest to przesądzone. Mogłaby równie dobrze zagłosować na kandydata PiS, gdyby ten zaprezentował im coś więcej, jakąś przekonującą, modernizacyjną wizję Polski, bardziej odpowiadającą aspiracjom nowej, prowincjonalnej klasy średniej.
Na Polskę 2050 zagłosował często elektorat prowincjonalny, mocno aspirujący. Taka nowa klasa średnia z prowincji. Grupa wyborców, którzy za rządów PiS osiągnęli pewien poziom życia i w związku z tym przesunął im się horyzont ambicji. Zaczęli się pozbywać kompleksów wobec wielkomiejskiej klasy średniej. Byli naturalnym rezerwuarem poparcia dla PiS, ale zaczęli poszukiwać czegoś nowego. Na PO głosować nie chcieli, bo to nadal partia, która prowincjuszami gardzi. Przygarnął ich więc Szymon Hołownia.
Dziś pewien klin pomiędzy ugrupowania ma szansę wbić Krzysztof Stanowski. Nie do końca wiemy, jakie są jego realne ambicje. Istotne jest to, że tworzy przestrzeń dla powstawania kolejnej siły, której cechą będzie bardzo mocny dystans wobec polaryzacji i obu największych sił politycznych. Jeśli w I turze zdobędzie kilkanaście procent głosów, co jest możliwe, to będzie to solidne poparcie do zagospodarowania. I zgodzę się tu z Markiem Migalskim, który pisał w „Rzeczpospolitej”, że Stanowski bardziej zaszkodzi Trzaskowskiemu niż Nawrockiemu. Nasyci bowiem sferę memetyczną kodami negatywnymi i pogardliwymi wobec rządu i Donalda Tuska.
Otwartą kwestią jest natomiast to, co stanie się już po wyborach. Jednorazowy dobry wynik – przy założeniu, że go osiągnie, co w tej chwili nie jest wcale przesądzone – nie daje żadnej gwarancji na dłuższe przeżycie w polityce partyjnej, bardzo łatwo go roztrwonić, co pokazały przykłady Kukiza, Ruchu Palikota czy Nowoczesnej. Niemniej kilkanaście procent w wyborach to jest siła, którą trzeba jakoś zagospodarować. I możliwe są dwie ścieżki: albo Stanowski osobiście będzie chciał zostać liderem partyjnym, w co raczej wątpię, albo pojawi się ktoś, kto podniesie to, co będzie leżało na ziemi.
Zobaczymy. Do prezydentury ludzie czasem dojrzewają, nawet w trakcie kampanii wyborczej. Apetyt może rosnąć w miarę jedzenia i motywacja może się zmienić. Powiem tak: uwielbiam internetową kulturę pranków, sam lubię wcielać się w rolę twitterowego trolla, więc bardzo doceniam pomysł zrobienia czegoś tylko dla żartów. Niemniej wydaje mi się dziwne, żeby człowiek, który wykreował taki potencjał medialny, taką markę, wykorzystał to tylko po to, aby zrobić prank, żeby nic więcej się za tym nie kryło.
Normalnie powinien. Ale jeżeli tego nie zrobi i ograniczy się do internetu, to będzie to ciekawy test siły nowych mediów. Eksperyment, którego wynik pokaże, w jakim stopniu można wpłynąć na wybory w Polsce, będąc medialnym baroniątkiem. Nie prawdziwym baronem jak Elon Musk, tylko baroniątkiem z polskiego YouTube’a z 1,5 mln subskrybentów. To jest bardzo dużo jak na polski internet, ale bardzo mało jak na ogólnopolskie wybory. Jeżeli Stanowski ograniczy się do śmieszkowania z kanapy, to przynajmniej spin doktorzy z prawdziwej polityki dostaną twarde dane dotyczące tego, ile można ugrać na śmieszkowaniu na taką skalę.
Długodystansowo o rozkruszenie systemu partyjnego opartego na polaryzacji. Ostatecznie może się skończyć tak, że to Konfederacja zagospodaruje ten wyłom, o którym rozmawialiśmy.
Z tego, że realnie nie ma ona niczego do zaoferowania. Jeżeliby przyjąć, że jakimś lewicowym kodem jest dbanie o słabszych, to największe zasługi w tej kwestii w ostatnich latach miał PiS. To jego politycy zaprezentowali i wdrożyli w życie ekonomiczne postulaty, które można uznać za lewicowe czy socjaldemokratyczne. Lewica mówi dziś, że chce reprezentować prekariuszy. Tylko że w jej szeregach trudno w ogóle takie osoby znaleźć. Lewica to środowisko wysoce niespójne, złożone z postkomunistów chcących jakoś wyżyć z polityki, z pełnych dobrych chęci przedstawicieli klasy wielkomiejskiej pochylających się nad „ludem”, który niewielu z nich widziało z bliska, garści dziwaków wierzących, że najważniejszym problemem do rozwiązania w Polsce są zaimki. I jeszcze oportunistów, którym żonglowanie lewicową retoryką pozwala trochę skubnąć. Od postkomunistów różni ich to, że są od nich ładniejsi, ale znacznie mniej inteligentni. Trudno z drużyną w takim składzie walczyć o duże poparcie.
I co z tego? Najlepiej podsumowuje to niedawna twitterowa wymiana zdań, w której przewodnicząca klubu Lewicy najpierw narzeka, że nie mogła się dostać z dzieckiem do lekarza, a kiedy rozmówcy przypominają jej, że głosowała za obniżeniem składki zdrowotnej, bezradnie wyjaśnia, że „taka była cena wprowadzenia renty wdowiej”. Tylko że rentę wdowią poparło 425 posłów. Tyle wynika z bycia „najbardziej postępową siłą w rządzie”.
Na bazie dotychczasowych doświadczeń nie zakładam takiego scenariusza. Liczę, że zadziała mechanizm, który w polskiej polityce na szczęście się utrwalił – władza legitymizuje się dzięki silnemu mandatowi wyborczemu. Proszę zauważyć, że politycy w Polsce podporządkowywali się dotychczas decyzji głosujących. Nawet w 2023 r., gdy mówiło się, że PiS nie odda władzy, nic takiego się nie wydarzyło.
Co więcej, proszę pamiętać, że Sąd Najwyższy nie zatwierdza wyników wyborów jako takich. Werdykt zapada w momencie ogłoszenia wyników, a wyniki ogłaszane przez PKW są uważane za wiarygodne. Zaufanie do tej instytucji jest raczej wysokie i nigdy – poza wyborami samorządowymi w 2014 r. – nie pojawił się w Polsce zarzut fałszowania wyborów, więc tak naprawdę mamy rozstrzygnięcie wyborcze w momencie, kiedy PKW ogłosi wyniki – i jak dotąd politycy się z tym godzili.
Myślę, że bardziej istotny jest ten społeczny odbiór wyników ogłoszonych przez PKW – czy zostaną uznane za wiarygodne, czy nie. Jeżeli zostaną, a SN wyda takie rozstrzygnięcie, o jakie pan pyta, to spodziewałbym się raczej, że nawet przy maksymalnej mobilizacji zwolenników PiS, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić, PO będzie sobie po prostu żyła dalej. To tak jak z protestami przeciwko reformie sądownictwa w latach 2017–2019. Ludzie protestowali, wzburzenie było naprawdę spore, obóz PO delegitymizował PiS na wszelkie możliwe sposoby, a Jarosław Kaczyński to po prostu przeczekał. Jeśli Trzaskowski wygra, a SN uzna wybory za nieważne, to takie orzeczenie zostanie zignorowane. PO pójdzie w narrację, że IKN SN nie jest sądem, Trzaskowski zostanie zaprzysiężony w atmosferze świętego oburzenia ze strony PiS, a protesty z czasem osłabną.
Majdanu nie będzie, bo Majdan to rewolucja, a w Polsce nie ma w tej chwili sytuacji rewolucyjnej, tak jak nie było jej zresztą pod rządami PiS. Rewolucję robią ludzie głodni, biedni i zdesperowani. A my jako społeczeństwo absolutnie nie jesteśmy tacy. Możemy być rozczarowani władzą, możemy narzekać na różne rzeczy, ale jednocześnie jesteśmy coraz bogatsi i chcemy z tego korzystać. Nikt nie rzuci swojej pracy i swoich prywatnych aspiracji, żeby jechać robić Majdan w Warszawie. Sytuacja jest rewolucyjna w głowach polityków, ale nie w głowach Polaków. ©Ⓟ
Kampanie wyborcze to rywalizacja na to, kto popełni mniej błędów. Główną siłą Nawrockiego są więc słabość jego rywala i malejąca popularność rządu. Problemem natomiast niewychodzenie po wyborców z centrum