Historia Kazimierza Michałowskiego to nie tylko opowieść o odkryciach licznych skarbów starożytności, lecz także pieśń pochwalna nauki jako takiej.

Na wykopaliskach jako pierwszy pojawił się przedstawiciel argentyńskiego Kongresu Narodowego. Kierującemu pracami prof. Kazimierzowi Michałowskiemu życzył, aby odkrył złoto. Jeszcze tego samego dnia udało im się odnaleźć rozbite fajansowe naczynie, a w nim złote monety z VI i VII w., a także damską biżuterię.

Kilka dni później przyjechał w kolumnie białych cadillaców emir Kataru, który zapragnął obejrzeć w towarzystwie swojego dworu ruiny starożytnej Palmyry. W trakcie wizyty profesor opowiadał gościowi m.in. o tym, co udało się odsłonić polskim archeologom. Pokazał mu również szkatułkę wypełnioną znalezionymi niedawno złotem i kosztownościami.

Po kolejnych paru dniach odbyła się trzecia wizyta. Tym razem w polskim obozie naukowym pojawił się pierwszy premier Indii Jawaharlal Nehru z córką Indirą Gandhi. „Pamiętam – pisał Michałowski po latach – że w przeddzień zapowiedzianej wizyty moja żona powiedziała fotografowi misji, panu Henrykowi Romanowskiemu, że nie będzie chciała go znać, jeśli nie uda mu się zrobić naszego zdjęcia z Nehru”. Ostatecznie udało się sfotografować całą czwórkę, czyli premiera z córką oraz małżeństwo Michałowskich, jak w jednym z grobowców oglądają złoty skarb. Ale nie on wzbudził największy podziw gości z Indii. „Nehru interesował się bardzo organizacją naszych wykopalisk; oboje wyrażali słowa podziwu, że potrafiliśmy tak szybko po potwornych zniszczeniach wojennych znów stanąć w szeregach innych krajów o długiej tradycji badań i poszukiwań naukowych”.

Duży udział w tej odbudowie miał właśnie Kazimierz Michałowski, który ledwie po 14 latach od zakończenia wojny doprowadził do powstania Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego w Kairze, na której czele stał do śmierci 1 stycznia 1981 r. Do dzisiaj instytucja ta, znana obecnie jako Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. Kazimierza Michałowskiego, zorganizowała 82 projekty, w tym 14 w miejscach znajdujących się na liście UNESCO.

Autorytet wiedzy

Droga Michałowskiego nie od początku była prosta. „W zimie 1919 r. otrzymałem trzymiesięczny urlop z jednostki wojskowej na studia uniwersyteckie. Wydany podówczas rozkaz ministra spraw wojskowych umożliwiał szerokim rzeszom studentów i absolwentów szkół średnich kontynuowanie lub rozpoczęcie studiów uniwersyteckich w okresie jednego trymestru, rok akademicki bowiem w tych latach dzielił się na trzy trymestry” – wspominał profesor. Najpierw zapisał się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Jak sam opowiadał, dziwna to wtedy była uczelnia. Studenci w mundurach, z bronią, stojący na baczność przed wykładowcami, zachowywali się jak na musztrze. Nawet gdy chcieli, żeby profesor wiedział, że zrozumieli, co do nich mówi, bezwiednie rzucali: „Rozkaz!”. Pomimo tej niezwykłej atmosfery profesor zapamiętał tamten czas jako okres rozbudzania miłości do nauki, w której nie chciał się zamykać w jednej tylko dziedzinie. Później przyniesie to efekty w postaci metod, dzięki którym rozsławił polską archeologię śródziemnomorską.

Wcześniej archeolodzy poszukiwali papirusów, które dostarczały nowych tekstów dla filologów oraz historyków, albo rzeźb czy innych zabytków, które można by zabrać do europejskich muzeów. Michałowski badał wszystko

Pierwszym jego wzorem wykładowcy był Kazimierz Twardowski, rudowłosy profesor, który nie tolerował spóźnień. Gdy student, nawet w mundurze majora, przychodził na zajęcia po czasie, „przerywał wykład i lustrował swoim przenikliwym spojrzeniem nieszczęśnika, który jak niepyszny wślizgiwał się do ławek lub stawał pod ścianą. Było naprawdę rzeczą zastanawiającą, jak ci ludzie, którzy rozkazywali plutonom, kompaniom czy nawet batalionom, których uczono z pogardą patrzeć na cywilów, tracili przed obliczem profesorów swoją butną postawę, pewność siebie i pomimo Virtuti Militari czy Krzyżów Walecznych zdobiących niejednokrotnie ich piersi, zachowywali się z uszanowaniem, a nawet pokornie. Zrozumiałem wówczas dobrze potęgę autorytetu wiedzy”.

Chodził więc z radością na zajęcia prowadzone przez uczonych tej miary, co Mścisław Wartenberg, Edward Porębowicz, Juliusz Kleiner, Wilhelm Bruchnalski czy nawet Jan Kasprowicz. Od jednych zdobywał wiedzę, inni pomogli mu zrozumieć, jak należy pracować. „W seminarium [Jana] Bołoz-Antoniewicza po raz pierwszy spotkałem się z metodą pracy naukowej” – pisał.

Dużą rolę w jego edukacji odegrały wyjazdy zagraniczne, zarówno te z czasów studenckich, jak i te odbywane później, gdy zdobywał kolejne stopnie i tytuły naukowe. Miesiące i lata spędzane w Wiedniu, Paryżu, Wenecji, Berlinie i Rzymie pomagały mu poznać kolekcje muzealne i wybitnych badaczy. Po latach dopiero zrozumiał, że miały jeszcze jedną zaletę. „Wydaje mi się, że ta pierwsza podróż dała mi istotnie bardzo wiele i w pewnym sensie odegrała, może nieświadomie – poważną rolę w wypracowaniu mego własnego systemu pedagogicznego, który m.in. zakłada podróże naukowe jako bardzo ważny czynnik w kształceniu młodzieży uniwersyteckiej. Dziś zresztą rzeczy te należą do oczywistych, ale w okresie dwudziestolecia sprawy przedstawiały się inaczej. Należałem potem do tych nielicznych profesorów polskich, którzy starali się studiującej u nich młodzieży umożliwić krótkie wyjazdy zagraniczne jeszcze w toku studiów uniwersyteckich” – pisał.

Michałowski nie był pewien, w jakim kierunku powinna zmierzać jego kariera. Był jedynie przekonany, że bardziej od rozważań teoretycznych interesuje go opisywanie rzeczywistości. Kiedy latem 1924 r. dr Janina Orszówna, koleżanka z seminarium Bołoza-Antoniewicza, zaproponowała mu, aby został asystentem w zakładzie archeologii klasycznej, początkowo się bronił, tłumacząc, że jego wiedza z archeologii jest niewielka.Zdanie zmienił po rozmowie z dziekanem Wydziału Humanistycznego, prof. Edwardem Bulandą, który zaczął ją od tego, że zebrał informacje o Michałowskim i wie, że uważa się go za pięknoducha, człowieka bez zdecydowanego kierunku, „stąd czasem na pozór leniwego”. Żeby sprawdzić, czy to prawda, dał mu na lato do przestudiowania dwutomowe dzieło o kulturze grecko-rzymskiej. Wyznaczył mu dwuletni termin na napisanie pracy doktorskiej, kazał się przygotować do wyjazdów zagranicznych – najpierw do Berlina, a później na co najmniej dwa lata do Grecji i Włoch.

Michałowski był zachwycony. „Spotkałem po raz pierwszy człowieka, który wytyczył mi tak wyraźnie cel w życiu, który potrafił od razu wzbudzić we mnie zaufanie do wszystkiego, co mówił” – wspominał. Przystąpił do realizacji wytyczonego przez profesora planu. Jeszcze przed uzyskaniem tytułu doktora zaczął dostrzegać potrzebę stworzenia polskiej archeologii klasycznej – z własnymi wykopaliskami, badaniami, publikacjami.

Podwaliny

Żeby urzeczywistnić to marzenie, Michałowski potrzebował praktyki terenowej. Ale nie jakiejkolwiek. „Chodziło mi o to, aby posiąść te umiejętności, które miały moim zdaniem decydujące znaczenie w prawidłowym wykształceniu archeologicznym, a których w kraju czy nawet na stypendiach w Europie Zachodniej zdobyć nie mogłem”.

Zaczął od dołączenia do cieszącej się renomą École Française d’Athènes, a po niej do Instytutu Francuskiego w Kairze. To w nich poszerzał wiedzę teoretyczną, nawiązywał kolejne kontakty, brał udział w pracach w rejonie basenu Morza Śródziemnego. Te doświadczenia pozwoliły mu marzyć o rozpoczęciu pierwszych polskich wykopalisk. Jego sojusznikiem w osiągnięciu tego celu stał się prof. Tadeusz Wałek-Czernecki, wybitny historyk starożytności. Gdy zaczęli w latach 30. o tym rozmawiać, obaj pracowali na Uniwersytecie Warszawskim. Michałowski od 1931 r. kierował tam zorganizowanym przez siebie Zakładem Archeologii Klasycznej. Rozumiał, że przyszłość polskiej archeologii to nie tylko jego własne osiągnięcia w Egipcie czy w Grecji, lecz także budowanie kadry naukowej o szerokich kompetencjach. Nie myślał w kategoriach własnej kariery, ale pokoleń.

Zaczynał od jednego pokoju, aby tuż przed wybuchem wojny mieć do dyspozycji – jak pisała jego asystentka Maria Ludwika Bernhard – „pomieszczenie wielopokojowe, z pracownią fotograficzną, pokojem dla koła studentów archeologii itp. Owe polepszające się szybko warunki lokalowe katedry były wynikiem zabiegów Profesora, ale i świadectwem rangi, jaką osiągnęła ona w ciągu niewielu lat swego istnienia”.

Wtedy polska archeologia śródziemnomorska miała już na koncie swoje pierwsze wykopaliska. Na ich zorganizowanie Michałowski i Wałek-Czernecki poświęcili cztery lata. Wymagało to podróży do Egiptu, rozmów z francuskimi kolegami i polskimi urzędnikami. Wybór miejsca Michałowski tłumaczył tak: „Uważałem wówczas i do dziś jestem tego zdania, że Polski nie stać na prowadzenie wykopalisk zagranicznych wyłącznie dla celów naukowych, rezygnując z możliwości uzyskania zabytków dla wzbogacenia naszych zbiorów muzealnych. We Włoszech, w Grecji i w Turcji, to jest w krajach, które stanowią bazę kultury grecko -rzymskiej, istniał od wielu już lat wyraźny zakaz wywozu jakichkolwiek zabytków, podczas gdy Egipt tudzież inne kraje Bliskiego Wschodu dawały możliwość tzw. partage’u, czyli podziału znalezionych obiektów ruchomych pomiędzy ekspedycję i służbę archeologiczną tego kraju”.

W końcu w 1937 r. rozpoczęły się polskie prace wykopaliskowe w Egipcie, w Edfu. Znalezione eksponaty pozwoliły na stworzenie pierwszej dużej kolekcji starożytnej w polskich zbiorach. Trafiła ona do Muzeum Narodowego w Warszawie, które urządzało się w nowo otwartej siedzibie. „Wystawa wykopalisk spotkała się z dużym zaciekawieniem publiczności” – pisał profesor. „Pokwitował ją zresztą w świetnym felietonie Wiech”.

Kwestia metody

Ale Michałowski dał polskiej archeologii śródziemnomorskiej coś więcej. Dał jej metodę i świadomość. Profesor Karol Myśliwiec, jeden z jego uczniów, opowiadał kilka lat temu w wywiadzie radiowym, że rewolucja polegała na tym, że wcześniej archeolodzy poszukiwali papirusów, które dostarczały nowych tekstów dla filologów oraz historyków, albo rzeźb czy innych zabytków, które można by zabrać do muzeów europejskich. Michałowski badał wszystko. Każdy element, każdą odkrytą warstwę. W materiałach z prac w Edfu opisał warstwy z czasów arabskich. Wcześniej badaczy interesowały tylko te wcześniejsze – do czasów Bizancjum.

Również w Edfu wprowadził metodę datowania warstw archeologicznych czy wręcz poszczególnych budynków za pomocą ostraków, czyli fragmentów glinianych skorup, które w starożytności służyły za materiał do pisania. Specjalizował się w tym jego przyjaciel Jerzy Manteuffel – historyk i papirolog mający za sobą studia i pracę w Berlinie, Paryżu, Oksfordzie i w British Museum.

„Drugą niespodziankę dla moich francuskich kolegów stanowiła moja umiejętność datowania elementów rzeźby antycznej czy to w kamieniu, czy terakocie, podczas gdy oni robili to w oparciu o znamiona stylistyczne. I tak na przykład w odkrytej przez nas świetnie zachowanej łazience (...) znaleźliśmy kamienną hermę [architektoniczny element ozdobny – SP] z okresu rzymskiego. Bez trudu mogłem ją na podstawie charakterystycznego traktowania włosów na skroniach datować na okres Trajana. Ostraka znalezione w tym pomieszczeniu potwierdziły w pełni moje określenie. To wszystko było nieznane i nowe dla moich kolegów (...)” – wspominał.

Rozwój polskiej archeologii klasycznej przerwała wojna. Kazimierz Michałowski wziął udział w walkach we wrześniu 1939 r., po których trafił do obozu jenieckiego. Tam też prowadził seminaria z zakresu egiptologii i archeologii.

Pewnego dnia do obozu przyszła adresowana do niego paczka, w której znajdowały się suchary oraz daktyle. Profesor wszystko rozdał. Prezent przyszedł aż z Egiptu. Nadał go szef jednej z ekip tamtejszych robotników. To zachowanie było efektem wcześniejszej postawy polskiego badacza. Podczas wykopalisk często siadał na przerwach z robotnikami, jadł z nimi, rozmawiał, pytał o rodziny. Ludzie byli dla niego ważni.

Udowodnił to po wojnie. Dostał parę propozycji wyjazdu z kraju. Pierwszą już w 1945 r., od pewnego francuskiego majora, który chciał wywieźć go z Warszawy do Paryża, gdzie – jak obiecywał – profesor miał otrzymać na uniwersytecie stanowisko odpowiadające temu, które zajmował w Warszawie. Michałowski nie chciał wyjeżdżać. Swoje miejsce widział tutaj. „Czy tkwił w tym nastroju przysłowiowy polski romantyzm, czy może spełnienie ukrytych w każdym człowieku tęsknot do wielkiej przygody, marzeń (...) – tak czy owak nie dopiero dzisiaj, po wielu latach, lecz już wtedy wiedziałem i czułem, że móc w takiej chwili żyć i działać w Warszawie to wielka szansa, którą też starałem się w pełni wykorzystać”.

Zaraz po wojnie został dziekanem Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także wicedyrektorem stołecznego Muzeum Narodowego. Ale w marzeniach wracał do Egiptu.

Dla nauki i dla Polski

Gdy życie w kraju zaczęło wracać na swoje tory, Michałowski znowu zaczął spoglądać za granicę. Zaczęło się od wykopalisk na Krymie, prowadzonych wspólnie z sowieckimi badaczami. Niewiele później, w 1961 r., ruszyły badania w egipskim Deir el-Bahari, w świątyni Hatszepsut. Jak podaje strona Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej: „Już w 1962 r., w trakcie prac wykopaliskowych odkryto świątynię Thotmesa III. Początkowo głównym celem prac Misji była rekonstrukcja Trzeciego Tarasu świątyni Hatszepsut. Od 1967 r. trwają szeroko zakrojone prace rekonstrukcyjne na terenie całej świątyni. Odtworzono także posągi, między innymi Hatszepsut w formie Ozyrysa, czyli tzw. Ozyriaki, w tym 9 monumentalnych rzeźb Ozyriaków z fasady Górnego Portyku, a także pierwszego z piaskowcowych sfinksów Hatszepsut ustawionego na Dolnym Dziedzińcu – zaznaczono w ten sposób istniejącą tutaj niegdyś aleję sfinksów. Rezultatem studiów egiptologicznych, architektonicznych i konserwatorskich jest zakończenie rekonstrukcji Górnego Dziedzińca Festiwalowego, tzw. Portyku Koronacyjnego oraz platformy Górnej Rampy – zespół ten udostępniony został do zwiedzania w 2000 roku. Po ukończeniu rekonstrukcji i konserwacji otwarto dla publiczności również Kompleks Kultu Solarnego (2015) oraz Główne Sanktuarium Amona-Ra (2017)”.

Podobnych projektów było więcej. Michałowski prowadził prace m.in. w Tell Atrib, Aleksandrii, sudańskim Faras, wspomnianej na początku syryjskiej Palmyrze, Nea Pafos na Cyprze. Był przewodniczącym międzynarodowej komisji ekspertów, którzy nadzorowali operację przenoszenia świątyni Ramzesa II w Abu Simbel, gdy groziło jej zalanie wodami jeziora Nasera. Do końca życia twierdził, że odkrycia, których dokonywał wraz ze swoimi współpracownikami, są wizytówką Polski. Jak mówi prof. Myśliwiec, do dzisiaj wielu archeologów na całym świecie zazdrości polskim badaczom miejsc, które wtedy wybierał.

W niektórych prace już zakończono, jak w zniszczonej doszczętnie przez terrorystów z Państwa Islamskiego Palmyrze. W innych badania trwają. Takim miejscem jest Deir el-Bahari, tłumnie odwiedzane przez turystów, ale również stały punkt oficjalnych wizyt polityków. Wszystkich wita tablica z napisem „Polsko-Egipska Ekspedycja Archeologiczno-Konserwatorska w Świątyni Hatszepsut w Deir el-Bahari”. ©Ⓟ