Pochodzę z Sosnowca, mieszkałem w Katowicach, a teraz w Bielsku-Białej. Moje wspomnienia są nieco inne, oscylują między większymi miastami a wsią. Ta mikroflora małomiasteczkowości jest mi jednak znana, bo spędzałem wakacje w podobnym miejscu. Jest bardziej związana z Tomkiem (Gąssowskim, reżyserem „Wróbla” – red.), który ma dużą wiedzę i doświadczenie w tej społeczności. Mieszkał tam, pracował jako trener piłkarski, dobrze poznał tę atmosferę. Wspominał, że w szkole Wajdy Wojciech Marczewski radził jemu i innym studentom, by tworzyli filmy osadzone w znanej im rzeczywistości. Małe miasteczka trochę mnie przygnębiają. A Tomek ma z nich bardzo dobre wspomnienia. Potrafi o nich opowiadać w sposób, który nie jest ani zbyt upiększony, ani nie uwypukla patologii. Ten świat w jego opowieściach wydaje się prawdziwy, zwyczajny.
Tak! Mój bohater ma w sobie „wróblowatość”, ten szary odcień, niewielkość, to wszystko, co odróżnia go od papug czy pawi. Ale i świat, który go otacza, jest wróblowaty.
Byliśmy tej jesieni na festiwalu w Gdyni. Pokazane tam filmy były często świetne artystycznie, ale emocjonalnie ciężkie – mówiły o wojnie, chorobie, aborcji. Negatywne tematy dobrze się sprzedają. Jak zauważyła Szymborska, dobro jest mniej ciekawe. A jednak po „Wróblu” widzowie wychodzą spokojni, podniesieni na duchu. Widzą tam świat, za którym tęsknią i który powoli zanika.
Za autentycznością. Tam nie ma odrobiny fałszu.
To detal, który być może niewielu zauważyło, ale dla reżysera miał duże znaczenie.
Takie zawieszone miejsca są nie tylko w Polsce, lecz także na świecie. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy polecieliśmy do Stanów i odwiedziliśmy Chicago, szczególnie polską dzielnicę Jackowo. Było to jak podróż do Polski, ale tej sprzed 20 lat, zarówno ze względu na budynki, jak i styl ubioru ludzi. Akcja „Wróbla” dzieje się ok. 2015 r. Pojawiają się tam elementy, które komunikują czas – jak komputer czy internet – ale faktycznie bywa, że trudno się zorientować. To powoduje, że opowieść nabiera ponadczasowego charakteru, co osobiście bardzo lubię.
Nie bardzo interesuje mnie opowieść osadzona w tu i teraz, gdzie można łatwo zidentyfikować konkretne postacie, np. polityków. Takie narracje są krótkotrwałe. Można zresztą mówić o polityce jak w „Karierze Nikodema Dyzmy”, by pokazać ponadczasowe mechanizmy, które nią rządzą. My w Mumio trochę oddalamy się od centrum. Z tego oddalenia lepiej widać człowieka.
W dużym mieście widzimy ludzi w uniformach, garniturach, pod krawatami, z ustalonymi fryzurami, co nieco utrudnia dostrzeganie prawdziwego człowieka. To trochę jak zabawa popularnymi niegdyś lalkami wycinanymi z papieru, na które nakładało się ubranka. A w świecie dalekim od centrum jest tych ubrań mniej – w sensie dosłownym i przenośnym. Ludzie w miejscach takich jak Soręczyn pozwalają sobie na bardziej autentyczne zachowania.
Tak, można tam dostrzec różne drobne dziwactwa naszych bohaterów – nietypową mimikę czy ruchy. To nie są wymyślone gesty, są zainspirowane rzeczywistością, tym, co człowiek robi przed lustrem w swojej porannej czy wieczornej toalecie. Nie pokazuje ich światu, ale one są prawdziwym odzwierciedleniem jego osobowości.
Nasze postaci nie boją się wyrazistego sposobu komunikacji. To tak, jakbyśmy my jako zespół prowadzili przedszkole, a nasze postacie były naszymi podopiecznymi, które mają pełną akceptację dla swoich zachowań. Mogą zachowywać się, jak chcą. Przedstawiając daną scenę, nie jestem nigdy do końca pewien, jak moja postać zareaguje, jaki ruch wykona, co dokładnie powie. Chodzi o danie jej wolności. I zapewnienie, że to bezpieczne miejsce do wyrażania siebie.
Wyjście z komediowej szuflady było moim dużym marzeniem od lat. Chciałem się zaprezentować od bardziej obyczajowej i dramatycznej strony. W agencji aktorskiej, z którą współpracuję, od pewnego czasu zastanawiamy się, jak pokazać tę inną twarz. Mam poczucie, że w swojej twórczości przesuwam się w stronę tragikomedii. Tragikomedia to dla mnie szczyt wyrazu w sztuce.
Zawsze fascynowały mnie filmy takie jak „Jesień w Hrabstwie Osage”, niektóre obrazy Almodóvara, smutne i komiczne zarazem. Uwielbiam, gdy te konwencje się przeplatają – najpierw wzruszasz się do łez, a za chwilę płaczesz ze śmiechu. Głęboko mnie interesuje ukazywanie człowieka od różnych stron. Dla aktora to świetna okazja, by zaprezentować różnorodne umiejętności. Taka konwencja oddaje rzeczywistość naszego życia, gdzie emocje często się mieszają. Tak jak podczas pogrzebu mojego wujka, kiedy mimo powszechnego smutku organista, prawdopodobnie jeszcze „wczorajszy”, wykonał takie pienia, że nieświadomie doprowadził do niekontrolowanego wybuchu śmiechu w trakcie ceremonii. Kiedyś tę tragikomiczność świetnie było widać w czeskich filmach, w „Butelkach zwrotnych” Jana Svěráka czy w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki. Ale gdy podczas festiwalu w Gdyni rozmawiałem z czeskimi filmowcami, usłyszałem, że u nich także to zanika. Czesi potrafili zainteresować miliony osób kinem artystycznym. Byłem tym zachwycony. Teraz nawet oni twierdzą, że muszą kopiować amerykańskie wzorce.
Chodzi tu też o ludzką słabość. Ona otwiera nas na coś nowego. Fascynujemy się wielkimi osobowościami, gigantami sukcesu, ale kluczem do serca jest zgoda na ukazanie niedoskonałości. Niedoskonałość nigdy nie jest udawana. Bohater „Wróbla” potrafi ją zaakceptować. I ta akceptacja „wróblowatego świata” powoduje, że stajemy się lepsi.
Owszem, nowoczesność przynosi wyzwania, ale też rzeczy, które cieszą. Na przykład podróżując pociągami, zauważam, że personel coraz częściej umie rozmawiać z pasażerami w sposób partnerski, uśmiechając się, żartując. Podobnie jest w sklepach. Widzę dużo dobrego potencjału.
Z hejtem może nie, ale przed pojawieniem się „Wróbla” musiałem zmierzyć się z nieprzyjemnymi opiniami w internecie. Obaj z Piotrem Roguckim – artystą wszechstronnym – byliśmy postrzegani przez pryzmat uprzedzeń. Zdarzały się komentarze kwestionujące naszą obecność w tym filmie ze względu na różnorodność naszych zawodowych ścieżek. „Co to za film, kto tam w ogóle gra, kabareciarz, piosenkarz i standuper, a gdzie są aktorzy?”. To nie było miłe.
To prawda. Cieszę się, że Mumio potrafi łączyć ludzi z różnych środowisk, często odległych od siebie ideologicznie czy politycznie. Potrafimy być uniwersalni i przekazywać wartości, które rezonują z różnymi osobami niezależnie od poglądów. Choć faktycznie to, co się dzisiaj dzieje w mediach społecznościowych, graniczy nieraz z szaleństwem. Niedawno z okazji premiery „Wróbla” dostałem zaproszenie do udziału w programie śniadaniowym w pewnej telewizji. Miałem tam pojawić się z osobą, która ma sporo obserwujących w mediach społecznościowych. Okazało się, że ta osoba nie może jednak wziąć udziału w programie. Najpierw zaproponowano, bym poszedł z kimś innym, ale ostatecznie program odwołano, bo okazało się, że suma naszych obserwujących w mediach społecznościowych była zbyt niska. Liczy się nie to, że uznano mnie za jednego z najlepszych polskich aktorów, lecz to, ilu mam followersów. Cała ta sytuacja przypomina mi przerażający i dystopijny odcinek serialu „Black Mirror” o świecie, w którym liczba obserwujących i lajków determinuje życiowe możliwości ludzi (odcinek „Nosedive” – red.).
Ostatnio spodobał mi się film „Perfect Days” Wima Wendersa. To genialne kino, które zmienia sposób postrzegania świata i pokazuje, jak codzienne życie może być niezwykłe.
Miałem dość długi okres, kiedy unikałem polskich filmów, zwłaszcza komedii. Ale ostatnio poruszył mnie serial „Absolutni debiutanci”. Świetna produkcja ukazująca ten czarodziejski moment w życiu, gdy kończysz szkołę średnią i wchodzisz w dorosłość. Martyna Byczkowska zagrała świetnie i subtelnie. Podobał mi się też „Kos” Pawła Maślony, bardzo utalentowanego reżysera. To było niebywałe: zobaczyć postać Tadeusza Kościuszki przedstawioną w tak nowatorski sposób. Z inspiracjami Tarantino, ale z własnym stylem. Naprawdę cieszyłem się tym filmem.
To serial o małżeństwie, które jest w kryzysowej sytuacji i idzie na terapię. Terapia okazuje się innowacyjna, małżonkowie muszą wykonywać różne absurdalne zadania – np. dostają absurdalny wierszyk do przeanalizowania, co prowadzi do rozmów o historii z ich życia.
Będzie również miejsce na dramat i liryzm. Reszta to komediowość. To serial bardzo aktorski, bez szalonego montażu czy efektów. Mam nadzieję, że jest miejsce na takie kino w naszych streamingach. Takie przedsięwzięcie wymaga ryzyka, wyjścia ze strefy komfortu. Jak z reklamą robioną przez Mumio, która była – tak to widzę z dzisiejszej perspektywy – jakimś szaleństwem.
To magia Mumio – pokazać, że można sobie pozwolić na słabość i porażkę. To daje ulgę w dzisiejszym napiętym świecie, gdzie wszystko musi być perfekcyjne.
To może zabrzmi dziwnie, ale gdy dostałem nagrodę w Gdyni, to poczułem się pewniejszy siebie. Wcześniej powtarzałem, że nie mam większych kompleksów odnośnie do mojej pracy aktorskiej, ale może to nie była do końca prawda. Może rzeczywiście jakieś kompleksy były, a teraz znikły. Ta zewnętrzna ocena jest bardzo potrzebna. Aktor potrzebuje informacji zwrotnej, tak jak film nie istnieje bez widza. Nagroda pozwoliła mi na chwilę odetchnąć i utwierdziła mnie w przekonaniu, że droga, którą podążam, jest właściwa, choć zawsze pozostaje element niepewności co do ostatecznego celu. Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, jak bardzo tego potrzebowałem. A co do spełnienia – mam nadzieję, że jeszcze wiele przede mną. ©Ⓟ
Uwielbiam, gdy konwencje się przeplatają – najpierw wzruszasz się do łez, a za chwilę płaczesz ze śmiechu