„Młoda” prawica i „młoda” lewica nie aż tak bardzo różnią się od siebie – i to wcale nie musi być zarzut. Można nawet odnieść wrażenie, że mamy do czynienia nie z rywalizacją, lecz z czymś bliższym grze kooperacyjnej. Jej uczestnicy, nie tracąc swej indywidualności, mogą uzgadniać strategie, aby wspólnie osiągnąć większą korzyść.

Podczas gdy pole politycznej bitwy jest wciąż zdominowane przez dzielne zaprzęgi janczarów pod komendą wodzów z poprzedniej epoki Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, w części zaplecza eksperckiego dzieje się coś biegunowo odmiennego. Można nawet odnieść wrażenie, że mamy tam do czynienia nie z rywalizacją, lecz z czymś bliższym grze kooperacyjnej. Jej uczestnicy, nie tracąc swej indywidualności, mogą uzgadniać strategie, aby wspólnie osiągnąć większą korzyść. Coś takiego mianowicie ma miejsce między „młodą” prawicą reprezentowaną przez Klub Jagielloński czy Nowy Ład a „młodą” lewicą w szczególności ze środowiska skupionego wokół Marcina Giełzaka i Jakuba Dymka, twórców popularnego podcastu Dwie Lewe Ręce (i społeczności skupionych wokół lokalnych klubów DLR w wielu miastach).

Weźmy z jednej strony poglądy wyrażone przez Marcina Giełzaka w jego znakomitym wykładzie „Czym jest socjaldemokracja” (dostępny na kanale DLR na YouTubie) i w książce „Wieczna lewica”, z drugiej strony programowy manifest „Wizja prawicy przyszłości” Pawła Musiałka (dostępny na stronie Klubu Jagiellońskiego), jak również rozmowę obu panów (także na kanale DLR). Podkreślam, że nie chcę tu przywoływać akademickich opracowań obu tradycji politycznych, bo te w niewielkim stopniu oddają dzisiejszą dynamikę intelektualną na zapleczu polskiej polityki. A w tym umysłowym ruchu jest dalece nieoczywiste, gdzie przebiega linia rozgraniczenia między postulowanymi socjaldemokracją i chadecją. Poszukajmy jej.

Pomyślmy o obrazie – na tyle awangardowym, aby nie było oczywiste, gdzie przebiega granica między nim a jego otoczeniem; niech to więc będzie graffiti albo mural pośród mnóstwa innych barwnych plam, a nie obraz na płótnie wiszący na muzealnej ścianie. Codzienną praktykę polityczną (w rozumieniu angielskiego „policy”, a nie „politics”) metaforycznie uznajmy za zawartość obrazu. Ramą dlań są leżące u podstaw założenia na temat natury ludzkiego działania, rynku, wymiany informacji itp., a co za tym idzie ograniczenia zaproponowanych polityk oraz warunki ich stosowalności.

Jeśli skupimy się wyłącznie na „obrazie”, to w zasadzie nie będziemy w stanie jasno odróżnić postulowanej przez Giełzaka socjaldemokracji od postulowanej przez Musiałka chadecji (tj. socjaldemokracji i chadecji takich, jakie autorzy ci chcieliby widzieć).

Obraz lewicowy

Powiada więc Marcin Giełzak, że tradycyjną myśl socjaldemokratyczną cechuje pewne teoretyczne niedookreślenie i antydogmatyczność. Znaczy to, że socjaldemokracji nie można zamknąć w zwięzłej formule, bo – o ile rozumiem – każde takie zamknięcie skutkowałoby dogmatycznym usiłowaniem nagięcia dynamiki życia społecznego do własnej ideologii. Tymczasem socjaldemokracja celebruje ową dynamikę, chce za nią nadążyć; ruch wszak „jest wszystkim”, a „cel niczym”, jak powiada autor „Wiecznej lewicy” we wspomnianym wykładzie. Z tego explicite zadeklarowanego pragmatyzmu ma wynikać łatwość w doborze różnorodnych metod (przy zachowaniu wartości, o czym za chwilę). Ten pragmatyzm zaś to skutek „robotniczego” przywiązania do konkretu. Tu Giełzak proponuje najtrafniejszą w moim przekonaniu metaforę w całym wywodzie – otóż polityka socjaldemokratyczna to pewne rzemiosło.

Ujmując rzecz bardziej technicznie, proponuję takie sformułowanie owego pragmatyzmu i rzemiosła: dla każdego konkretnego problemu istnieje lepsze i gorsze rozwiązanie. Nie ma zaś żadnego ogólnego postępu (ani regresu, warto dodać), który miałaby trafnie ujmować jakaś całościowa ideologia polityczna.

Wreszcie socjalizm w ujęciu Giełzaka to ideał etyczny, a nie alternatywa względem kapitalizmu. Wyrasta z niego i niweluje jego patologie. W „Wiecznej lewicy” czytamy, że lewicowość „nie powinna być ideologią”, lecz musi być „postawą, drogą życiową wynikłą z wierności pewnemu kodeksowi postępowania”. Nie chodzi więc o likwidację rynku, lecz o jego korektę – tak aby gospodarka rynkowa pracowała dla ogółu.

Ów kodeks postępowania i wartości to zaś w pierwszej kolejności demokracja jako taka, aczkolwiek nie jedynie jako mechanizm wyłaniania władzy – to przede wszystkim otwarty dla każdego mechanizm partycypacji (także w życiu gospodarczym).

Obraz prawicowy

Od Pawła Musiałka usłyszymy nieomal to samo. W „Wizji prawicy przyszłości” dystansuje się od aktualnego politycznego wcielenia prawicy, zupełnie jak panowie Giełzak i Dymek od parlamentarnej lewicy. W rozmowie na kanale DLR Musiałek przyznaje następnie, że „chadecja nie jest ideologią” i nie jest „gotową receptą” na wszystkie problemy. Aż chciałoby się powtórzyć za wykładem socjaldemokracji, że jest to także rzemiosło i działalność o charakterze reformistycznym, a nie zaś projektowanie nowego, lepszego świata. Reformizm jest przecież wpisany w konserwatyzm, o ile ten ostatni nie ma się sprowadzać do jałowego reakcjonizmu.

Jednocześnie, powiada Musiałek, chadecja nakłada na to rzemiosło polityczne pewną ramę normatywną i choć Giełzak nie używa takiego sformułowania, to w zasadzie chodzi mu dokładnie o to samo w odniesieniu do myśli socjalistycznej. Obaj zaś wprost przeciwstawiają ideologię stosownej postawie moralnej i obywatelskiej.

Co ciekawe, obaj panowie manifestują częściowo odmienną w treści (w obu przypadkach zresztą bardzo patriotyczną, co warto zaznaczyć, propaństwową), lecz identyczną w swym charakterze dumę z własnej tradycji i dokonań dawnych pokoleń. Paweł Musiałek powiada, że chadecja „zbudowała Europę”, co – jak rozumiem – odnosi się do takich postaci jak Adenauer, De Gasperi i Schuman. Jednocześnie Marcin Giełzak nieomal utożsamia współczesną postać demokratycznego państwa opiekuńczego z socjaldemokracją, która skorygowała napięcia i nierówności wygenerowane przez rewolucję przemysłową. I obaj mają rację!

Rewolucja ściśle reglamentowana

Gdzie zatem przebiega linia rozgraniczenia? Z umocowania postulowanej chadecji w żywej wierze chrześcijańskiej (a nie jedynie w dziedzictwie tejże wiary, które to dziedzictwo Giełzak również celebruje) wynikają pewne praktyczne tematy, które wypłynęły we wspomnianej rozmowie na kanale DLR, np. kwestia zdejmowania krzyży, obecności religii w szkołach, nie wspominając o ustawodawstwie dotyczącym rodziny, przerywania ciąży itp. Pozwolę sobie jednak twierdzić tu, że z punktu widzenia sprawnego funkcjonowania państwa i gospodarki są to rzeczy drugorzędne.

Gdzie zatem istota sporu? Z pewnością ważna będzie różnica, jeśli chodzi o zakres „demokratyzacji” życia społecznego, w tym gospodarczego, i w zasadzie przeciwną mu ideę republikańskiego systemu mieszanego (pochodzącą od Arystotelesa). Chciałbym jednak do tej różnicy podejść inaczej.

W tradycji marksistowskiej jedynie rewolucja może doprowadzić do zasadniczego przeobrażenia społeczeństwa. Tymczasem socjaldemokracja stawia na rozwiązywanie lokalnych problemów i reformizm. Lewicowość zawsze jednak rzuca tęskne spojrzenia w kierunku ikonicznego obrazu tłumu szturmującego Bastylię. Chodzi oczywiście nie o faktyczne powody (i przebieg) tego konkretnego szturmu, lecz o ikonę zburzenia starego ładu. W tym jawnie religijnym duchu pisze Giełzak, że „bunt uświęca”, co skądinąd nie dotyczy tylko Bastylii, bo także „ten, kto nie szanuje Wandei” (kontrrewolucji), „nie zasługuje na miano lewicowca”. W związku z tym, z odrobiną pretensjonalnej przesady, głosi autor „Wiecznej lewicy” w duchu Settembriniego z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, że „pierwszym lewicowcem był Prometeusz czy Lucyfer”. To sprawia, że lewica z natury swej powinna reprezentować tych, którym stary ład nie służy, najbardziej lakonicznie rzecz ujmując.

Jednocześnie jednak Marcin Giełzak pisze (nawiązując do Antoniego Dudka i Jadwigi Staniszkis), że „tylko reglamentowane, samoograniczające się rewolucje nie kończą się rzezią albo tyranią. Potwierdza to przykład brytyjski (1688) i amerykański (1776)”. Ostatecznie, przeczuwając konieczność pewnej konserwatywnej ramy dla swego rewolucyjnego obrazu, Giełzak zawoła „Umiarkowanie albo śmierć!”.

Konserwatyzm prawicy znajduje się w odwrotnej sytuacji. Będąc przywiązanym do instytucyjnego dziedzictwa, śladem Edmunda Burke’a i innych, nie chce jednak stać się tylko siłą reakcyjną, jedynie oporem przed zmianą. Ostatecznie zatem spotyka się z socjaldemokracją na wspólnej platformie reformizmu, ale podczas gdy lewicowiec tęskni za rewoltą, chadek rzuca równe rozmarzone spojrzenie ku dawnej świetności, ku instytucjom ucieleśnionym w gmaszyskach i ruinach z przeszłości, gdzie ma tkwić jakieś pierwsze źródło i zasada porządku społecznego. To z kolei sprawie, że o ile lewica z natury reprezentuje przegranych w obrębie panującego ładu, o tyle prawica ma wszelkie zachęty do tego, by przemawiać w imieniu jego beneficjentów (w Polsce ten porządek ma się trochę inaczej z uwagi na kategorie „beneficjentów” i „malkontentów” transformacji ustrojowej, ale zostawmy to na chwilkę, bo mowa o bardziej uniwersalnym sporze ideowym). Jeśli jednak owo przywiązanie do instytucjonalnego dziedzictwa nie ma się przekształcić w reakcjonizm, to prawica potrzebuje lewicowej przeciwwagi w codziennym rzemiośle rządzenia.

Warto w tym kontekście przypomnieć, że zdaniem Jarosława Marka Rymkiewicza owe dwa przeciwieństwa – rewolucja i porządek – w istocie skłaniają się ku sobie i splatają jak kokarda, bo – o ile rozumiem „Wieszanie” i „Samuela Zborowskiego” – to właśnie w krwawym powstaniu tkwi, paradoksalnie, źródło porządku społecznego. Źródło, którego nam, Polakom, brak!

Konserwatywne ramy dla lewicowego obrazu

Na pytanie o to, kto ma rację – lewica czy prawica – nie ma uniwersalnej odpowiedzi. To już samo w sobie może uchodzić za kontrowersyjne, lecz wynika z zaakceptowanego przez obie strony pragmatyzmu. Podam więc dwie propozycje powiązane z niezmiennie interesującą mnie kwestią dystrybucji wiedzy (lub informacji) w społeczeństwie.

Myślę zatem, że socjaldemokratyczny reformizm ma przewagę, jeśli chodzi o rozwiązywanie lokalnych problemów. Skłonny byłbym zatem uznać, że ów metaforyczny obraz malowany przez socjaldemokrację – lokalne rzemiosło rządzenia – lepiej przystaje do rzeczywistości. Nie mam tu jednak na myśli słuszności wysokiego opodatkowania najbogatszych w celu redystrybucji, finansowania usług publicznych i spłaszczania struktury społecznej. Choć szczery lewicowiec może się tu ze mną nie zgodzić, uważam, że te sprawy są negocjowalne i w duchu pragmatycznym muszą zależeć od konkretnej sytuacji w danym miejscu i czasie.

Z przyjętego tu punktu widzenia racja dla obrania kierunku lewicowego jest następująca: ponieważ lewica z natury swej reprezentuje tych, którzy nie są beneficjentami panującego ładu, dopuszczenie ich do głosu sprawia, iż dostarczają oni decydentom wiarygodnych informacji o dysfunkcjach aktualnego systemu społeczno-gospodarczego. Czynią tak po prostu dlatego, że mają w tym interes, w odróżnieniu od beneficjentów systemu. Socjaldemokratyczni rzemieślnicy rządzenia mają zaś interes w tym, aby tę informację przyjąć, znów w przeciwieństwie do rzemieślników prawicowych. Ci ostatni, pomimo najlepszych chrześcijańskich chęci, o ile reprezentują beneficjantów systemu, będą mieli naturalne zachęty ku temu, aby ten obieg oddolnej informacji utrudniać.

Friedrich A. von Hayek twierdził (pisałem o tym w DGP z 17 października 2024 r.), że problem z odgórnym rozwiązywaniem problemów jest taki, że centralni decydenci nie mają dość informacji; wiedza w gospodarce jest bowiem rozproszona. Zwykle służy to jako argument przeciw lewicowej idei odgórnych polityk mających na celu eliminację niesprawiedliwości. Wydaje mi się jednak, że kiedy spojrzeć na sprawę inaczej, to owo rozproszenie informacji promuje podejście lewicowe (reformistyczne, a nie utopijne) na poziomie lokalnym, a więc – powiedzmy – lokalne bunty przeciw zastanemu ładowi. Tam bowiem, jak powiedziałem, istnieje wiarygodna informacja o tym, co jest z aktualnym ładem nie tak. By posłużyć się przykładem – lokalny głos (i bunt) pracowników zwalnianych z fabryk w Pensylwanii i Michigan był w pewnym sensie bardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o kondycji gospodarki amerykańskiej po utworzeniu NAFTA i wstąpieniu Chin do WTO niż zagregowane dane o wzroście PKB, nie wspominając o wartości giełdowej spółek, której powiązanie z realną i lokalną gospodarką jest, najoględniej rzecz biorąc, luźne.

Jednocześnie sądzę, że reformistyczny (a nie reakcyjny) konserwatyzm ma pewną przewagę, jeśli chodzi o tę metaforyczną „ramę” dla wszelkich bieżących i oddolnych rozwiązań politycznych, włączając w to lewicowe rozwiązania zdolne do szybkiej absorbcji wiedzy niesionej przez lokalny „bunt”. Być może to właśnie owa „rama normatywna”, o której mówił Musiałek. Zgoda. Ale za tym stoją nie tylko wartości. To coś bardziej konkretnego, praktycznego, nieomal namacalnego.

Znów chodzi bowiem o pewną przewagę informacyjną, tym razem po stronie chadeckiej. Instytucje długiego trwania także są bowiem magazynem informacji (wiedzy). Nie jest to – co warto podkreślić – zbiór uniwersalnie ważnych i zawsze adekwatnych recept na wszelakie problemy (o czym elity czasem zapominają), lecz narzędzia ich rozpoznawania. Pisałem kiedyś w DGP (21 marca 2023 r.), że „dobre instytucje to same problemy” w tym sensie, iż dają one ludziom narzędzia (począwszy od stosownych pojęć i wzorców postępowania) do tego, aby pewne zjawiska w świecie rozpoznać jako problemy – coś, co wzywa do działania, coś wymagającego naprawy. Choć mogłoby się wydawać, że czego jak czego, ale problemów nam nie brakuje, w istocie zadania, wyzwania i problemy do rozwiązania nie leżą na ulicy. Trzeba umieć je dostrzec.

O ile więc kontestatorzy systemu mają wiarygodne informacje o jego lokalnych dysfunkcjach (które mogą, choć nie muszą być przejawem większej choroby), o tyle jego beneficjenci są naturalnie zainteresowani przechowywaniem informacji o zasadniczych funkcjach i wartościach realizowanych przez ów system w dłuższej perspektywie. Sytuacja wydaje się dość paradoksalna: ludzie odpowiedzialni za utrzymanie systemu mają w ręku narzędzia oddolnego buntu. Przykładowo w Konstytucji Stanów Zjednoczonych, uświęconej przez amerykańskie instytucje długiego trwania i tamtejsze elity, zawarte są zasoby treści (idei), które pozwoliły w XIX i XX w. sproblematyzować dysfunkcje tychże instytucji i elit, jeśli chodzi o stosunek do ludności czarnoskórej albo do praw kobiet. Bo jak to możliwe, że wszyscy są z urodzenia równi, skoro jako żywo w praktyce nie są? To oczywiście uproszczenie, ale pokazujące, w czym rzecz.

Będące nośnikiem instytucjonalnej pamięci i stabilności elity nie dostarczają narzędzi pojęciowych lokalnym „buntownikom” z samobójczej dobroci serca, lecz dlatego, że w ostatecznym rozrachunku, będąc beneficjentami tegoż systemu, są zainteresowane jego trwaniem, nawet jeśli w skorygowanej wersji. Z drugiej strony lokalni „buntownicy”, uświęceni swoją „małą Bastylią” albo „małą Wandeą” w tym czy innym zakładzie pracy lub miasteczku, kierują swój gniew przeciw tym, którzy mimowolnie dają im narzędzia do samorozpoznania własnej sytuacji. Jeśli ta krucha równowaga ma trwać, to żadna ze stron nie może posunąć się za daleko.

Wracając do naszego obrazu: najlepiej być lewicowym artystą malarzem i chadeckim kuratorem wystawy, o ile można tak rozwinąć pierwotną metaforę. Powtarzam zatem za Marcinem Giełzakiem: „umiarkowanie albo śmierć!”. Dorzucam do tego własne hasła pośrednie: „nieumiarkowanie to niedoinformowanie” i „niedoinformowanie to śmierć”, bo patologia wymiany informacji i produkcji wiedzy w społeczeństwie działa zupełnie tak samo jak śmiertelna choroba autoimmunologiczna: organizm atakuje sam siebie. ©Ⓟ