Im partie gorzej działają, im popełniają więcej błędów, tym sondaże są ciekawsze, pojawiają się efemerydy, czarne konie i inne zjawiska. Z Jarosławem Flisem rozmawiają Marek Mikołajczyk i Anita Sobczak

ikona lupy />
Jarosław Flis doktor habilitowany nauk społecznych, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, socjolog, ekspert ds. zachowań wyborczych i komunikacji politycznej / Materiały prasowe / fot. Michał Lepecki/Agencja Wyborcza.pl
Niedawne wybory prezydenckie w Rumunii oraz USA pokazały, że firmy sondażowe ponownie nie trafiły. Czy takie badania są jeszcze cokolwiek warte?

Problemy z sondażami są objawami kłopotów demokracji. Kluczowe jest tu zrozumienie wielkiej przemiany, która właśnie ma miejsce na świecie, a nasz kraj jest jej pionierem. Chodzi o przekonfigurowanie rywalizacji z osi lewica–prawica na oś góra–dół. Jak wyglądał dawny podział? W sporze o to, czy ważniejsza jest jednostka i wolność, czy wspólnota, istniały dwie osie. Pierwsza dotyczyła kwestii obyczaju, tożsamości, w tym religii i rodziny, druga – ekonomii. Dawna prawica mówiła, że w ekonomii winna dominować wolność, a w obyczaju i tożsamości wspólnota. Lewica na odwrót – że wolność jest ważna w obyczaju i tożsamości, w ekonomii zaś potrzebna jest wspólnota. W efekcie społeczeństwo w uproszczeniu dzieliło się tak: za prawicą byli chłopi oraz biznes, za lewicą – nauczyciele i robotnicy. A teraz mamy ugrupowania górne, które uważają, że wolność w ekonomii i obyczaju jest kluczowa, oraz dolne, dla których istotna jest wspólnota.

Z czym wiąże się ten nowy podział?

Ku partiom „górnym” skłania się patrycjat, ci lepiej urządzeni, którzy uważają, że ich dobrostan to tylko ich zasługa. Nie czują potrzeby wskazówek, wsparcia, wspólnoty. Sami się dobrze urządzili. Ale zdaniem tych mających gorzej ktoś im w tym pomógł. Oczywiście nie sąsiad, tylko inni na górze. Ten nowy podział zaczął powstawać, gdy stare partie lewicy i prawicy stawały się coraz bardziej „górne” – coraz mniej troszczyły się o to, co jest ważne dla ludu, coraz bardziej zaś skłaniały się do tego, co ważne dla patrycjatu. Lud coraz częściej czuł się opuszczony czy nawet zdradzony. Zaczął się rozglądać za nowymi obrońcami, skoro starzy zawiedli. Do tej roli zgłosili się outsiderzy, którzy zostali przez stare partie nazwani populistami.

Jak się do tego mają sondaże?

Tak, że istotna część społeczeństwa – głównie lud, ale też trochę empatycznego patrycjatu – uważa, że sondażowy biznes to ściema, bo patrycjat dalej jest górą. Następuje mechanizm sprzężenia zwrotnego – lud ma swoich ulubieńców, obrońców, których partie górne odsądzają od czci i wiary. Część ludzi widzi to zatem jako walkę z całą tą bandą, w tym z tymi od sondaży, bo to ten sam gang. Zrobili nas w konia, my się z nimi nie bawimy, im jest dobrze, a nam źle. Nie odpowiadają więc na pytania, nie chcą uczestniczyć w badaniach. Skutek? Partie, które mają poparcie ludu, w wyborach dostają więcej głosów niż w szacunkach sondażowni.

Czyli teza dolnych partii społeczeństwa się potwierdza.

Potwierdza się, że wszystko jest oszustwem, by pognębić naszego kandydata. To samospełniające się proroctwo. Jednak w Polsce nietrafne szacunki poparcia nie są aż tak drastyczne. Pierwsza dekada XXI w. – niedoszacowanie Samoobrony oraz trochę PiS – nauczyła ośrodki, że trzeba ważyć głosy, czyli poprawiać je niejako ręcznie, bo gdy nie do wszystkich grup da się dotrzeć lub nie wszystkie równie chętnie odpowiadają, to podnosi się wagę tych, których jest mało – na podstawie wiedzy na temat struktury demograficznej, wykształcenia itp. Co oczywiście natychmiast zwiększa potencjalny błąd w innym miejscu, bo już od 2015 r. we wszystkich wyborach to PiS był przeszacowany. Podobnie Konfederacja – w zeszłym roku w lipcu miała 15 proc. poparcia, a w październiku skończyła z ośmioma.

A nie jest tak, że w danym momencie poparcie dla partii może być wyższe niż finalnie w wyborach?

Tak naprawdę nie wiemy, co ludzie myślą. Spora część społeczeństwa głosuje na podstawie opinii sąsiadów czy członków rodziny i za chwilę już nie pamięta, kogo wskazała. Mamy mnóstwo badań na świecie to potwierdzających. Żeby więc dowiedzieć się, jakie są realne poglądy ankietowanych, trzeba by spytać ich sieć, czyli bliskich, znajomych, rodzinę. W Polsce przyglądał się temu prof. Ireneusz Sadowski.

Wnioski są takie, że dla procesu wyborczego dużo ważniejsze są poglądy osób, z którymi rozmawiamy o polityce, niż nasze wykształcenie, wiek czy zamożność.

Ośrodki badań nieustająco więc prowadzą pogoń, próbując oszacować, jakie zdanie mają ci, którzy odmawiają odpowiedzi.

Jak?

Patrzą na poprzednie wybory, na to, co wychodziło w surowych sondażach, i na tej podstawie tworzą pewien model, który mówi, jak przeliczyć odpowiedzi na te najbliższe prawdzie. Ale mijają cztery lata i wzory nie muszą być takie same. Ludzie się zmieniają, zmienia się sytuacja demograficzna, część starszych już nie zagłosuje, część młodych dojrzeje. Takiego ręcznego ważenia wymagają właściwie już niemal wszystkie sondaże.

ikona lupy />
shutterstock
Dlaczego?

Głównie ze względu albo na dużą liczbę odmów, gdy badanie jest telefoniczne, albo z powodu skrzywionej próby, jeśli jest on-line, bo w sieci są tylko ci, którzy chcą odpowiadać, wszak trzeba się zarejestrować. Specjaliści próbują więc tę próbę naprostować. Doważają na podstawie tego, co da się sprawdzić. To się odbywa metodą prób i błędów. Przed poprzednimi wyborami europejskimi, w 2019 r., dostałem surowe dane z jednej z sondażowni, która uważała, że nie ma sensu ważyć wyników wykształceniem, ponieważ ten „czynnik” jest niewiarygodny – można zadeklarować, co się chce, nie da się tego sprawdzić. Okazało się jednak, że jak się nie doważyło wykształceniem i nie uwzględniło tego, że osoby lepiej wyedukowane odpowiadają częściej, to wychodziło, że wygrywa Koalicja Europejska. A jak się doważyło, żeby proporcje wykształcenia były takie, jakie są naprawdę w społeczeństwie, wygrywał PiS. To były te same dane. A trudności, które napotykają pytający, jest więcej. To np. efekt ankieterski – ludzie wiedzą, jakiej odpowiedzi oczekuje osoba pytająca. To świetnie widać w przypadku pytań o frekwencję wyborczą.

Ona zwykle w sondażach jest wyższa.

Bo ludzie wiedzą, że powinno się odpowiedzieć: „Tak, pójdę zagłosować”. Ale na przykład w Polsce w zeszłym roku sondażownie nie wychwyciły, że frekwencja będzie aż tak wysoka – to było rekordowe ponad 74 proc. Zadziałał mechanizm, o którym wspomniałem – wpływ bliskich. W ostatniej chwili zadziałały sieci społeczne i masowa oddolna mobilizacja, kiedy jedna osoba z drugą zabierały na wybory koleżanki i kolegów, zwiększyły frekwencję ponad oczekiwania.

Można zapytać tak, by się dowiedzieć prawdy?

Można konstruować pytania, które zachęcają do szczerych odpowiedzi. Jak już po wyborach zapytać, czy ankietowany w nich uczestniczył? Można tak: „Wiele osób chciałoby pójść na wybory, ale nie poszło, bo byli zmęczeni, źle się czuli albo mieli inne obowiązki. Czy to było także pani/pana udziałem?”. Jak zadamy pytanie w ten sposób, to przecząco odpowiedzą tylko ci, którzy naprawdę poszli zagłosować.

Bo jakbyśmy zadali pytanie wprost: „Czy poszedł pan na wybory?”, odpowiedź mogłaby być nieprawdziwa.

Tak, ludziom trzeba dostarczyć wyjaśnienie, dlaczego można odpowiedzieć „nie” i że ta odpowiedź jest w porządku. Potrzebują zrozumienia dla swoich motywacji. Osoby, które nie chcą ujawnić nazwiska swojego kandydata, ale chcą rozmawiać, można pytać np., skąd czerpią informacje, co sądzą o świecie itp. Na podstawie tych parametrów możemy próbować ustalić, do kogo są podobni i na kogo zagłosują. Musimy też pamiętać o pieniądzach.

Sondażownie to firmy, które żyją z obsługi firm, nie z zamówień politycznych.

Na co dzień robią badania komercyjne, zależy im więc na marce, pilnują się, żeby się nie zbłaźnić. Gdzie w tym problem? Mechanizm jest taki, że sprawdzają, co podaje konkurencja. I pojawia się bardzo silny efekt stadny. W USA w wyborach mamy swing states, stany wahające się, i stany, w których wiadomo, kto wygra. Dla jednych i dla drugich są publikowane sondaże. Okazuje się, że tam, gdzie wiadomo, kto wygra, odchylenia badań od średnich wyników są większe niż w stanach wahających się. W tych drugich wyniki oscylują wokół 50 do 50, bo wszyscy się boją wyróżnić, gdyż wtedy porażka będzie widoczniejsza. Doważają więc wyniki tak, by wychodziło blisko remisu. Jak mówi angielskie porzekadło, jak dobrze podręczyć statystykę, to zezna wszystko.

Zauważa pan to też w Polsce?

Są takie głosy. Przy okazji wręczania nagrody Pytii za najtrafniejsze sondaże w 2023 r. prof. Sadowski miał piękną prezentację o możliwych alternatywnych nagrodach – za to, że czyjeś wyniki najbardziej się podobają zleceniodawcy lub że właśnie są najbliższej średniej kolegów. Oczywiście mówienie, że firmy zawsze patrzą na konkurencję i dopiero wtedy ustalają wyniki, to poważne nadużycie. Zresztą ewentualne odchylenia nie muszą być zaplanowane. Po prostu tak wychodzi. Jak ze starożytną falangą – nie jest tak, że żołnierze zamierzali iść po skosie. Każdy próbował trochę się schować za tarczą tego po prawej stronie. I falanga nie szła naprzód, tylko lekko w bok.

To właśnie miało miejsce w 2015 r., gdy w każdym badaniu wygrywał Bronisław Komorowski? Czy zmiana nastąpiła tak szybko, że sondaże jej nie wychwyciły?

Tak było w przypadku Pawła Kukiza, którego poparcie zaczęło rosnąć dopiero w maju, a po pierwszej turze sondaże w pojedynku Komorowski–Duda były już bardzo wyrównane. Podobnym przypadkiem do Kukiza był Janusz Palikot, który idealnie wpasował się w dynamikę zmian. Zaczęły mu rosnąć sondaże w 2011 r., w momencie gdy ludzie zaczęli się interesować, na kogo głosować. A ogólnie lubią głosować na czarnego konia. Ciekawie robi się wtedy, kiedy w pierwszej turze taki kandydat odpada. Trudno w sondażach wyłapać, co zrobią jego wyborcy. W 2015 r. wyborcy Kukiza uważali, że Platforma zasłużyła na porażkę, ale PiS nie zasłużył na zwycięstwo. Oni zwykle do ostatniej chwili się wahają.

Mówił pan o doważaniu głosów. A jakie znaczenie ma sposób badania? Przyjęło się, że najlepszą metodą są ankiety telefoniczne, na dalszych miejscach są ankiety internetowe i twarzą w twarz, gdyż wtedy wiarygodność odpowiedzi spada.

To prawda, choć warto pamiętać, że telefon też ma swoje ograniczenia. Z roku na rok coraz trudniej się do ludzi dodzwonić. Success response rate (odsetek udanych reakcji – red.) cały czas się zmniejsza. Respondenci nie odbierają lub odmawiają odpowiedzi. A nawet gdy zgodzą się na rozmowę z ankieterem, to niekoniecznie muszą odpowiadać szczerze. Jak pokazywały badania w USA, kluczowy może być nawet tembr głosu czy akcent badającego.

Gdy rozmówca był przekonany, że rozmawia z ankieterem o czarnym kolorze skóry, chętniej w ankiecie deklarował, że będzie głosował na czarnoskórego kandydata, mimo że wcale takich planów nie miał.

Dziś firmy ankieterskie szukają różnych prób dotarcia do poszczególnych elektoratów. Zdarza się tak, że najpierw wysyła się informację o planowanym badaniu. Respondent sam może zdecydować, czy chce wziąć w nim udział przez telefon, internet, czy osobiście. Pojawiają się opcje, by mieć stałe grupy uczestników z poszczególnych grup społecznych i płacić im za odpowiedzi na pytania, co myślą na dany temat.

Takie przypadki opisywane były w amerykańskiej prasie. Dochodziło do sytuacji, w której respondenci z generacji Z odpowiadali na szybko, często losowo, tylko po to by dostać dodatkowe żetony do Candy Crush, mobilnej gry na smartfony.

Specjalnie mnie to nie dziwi. Przypominają mi się pierwsze teleturnieje, które emitowano w latach 90. w telewizji. Pytano widzów o opinię i w zależności od odpowiedzi należało dzwonić na jeden z numerów. Gdy ludzie dzwonili na „tak” i nie mogli się dodzwonić, próbowali telefonować na „nie”. Sondażownie jednak zdają sobie sprawę z takich mechanizmów i cały czas próbują się przed nimi uchronić. W internetowych panelach badawczych robi się np. tak, że co jakiś czas powtarza się to samo pytanie. Gdy okazuje się, że ktoś odpowiada losowo, aby tylko zarobić, wylatuje z bazy.

ikona lupy />
shutterstock
2025 r. będzie rokiem wyborczym. Przez kolejne sześć miesięcy będziemy mieli do czynienia z zalewem sondaży prezydenckich. Na ile będą one badać rzeczywistość, a na ile raczej ją kreować?

Kreować raczej w umiarkowanym stopniu. Nie przesądzałbym o ich wpływie na całe społeczeństwo. Oczywiście są pewne grupy, dla których takie badania są istotne. Myślę tu np. o „komentariacie”, który w okresie kampanii wyborczej będzie intensywnie mówił o działaniach poszczególnych kandydatów. Wyniki sondażowe stanowią tu ważne odniesienie w dyskusji.

A dla polityków? Weźmy kandydata X, który miesiąc temu miał w sondażach 12 proc., a dziś ma już 8 proc. Na ile taki spadek dyktuje warunki w pracy jego sztabów?

To jest dla nich ważna próba, która pozwala obywatelom dostrzec, jak politycy zachowują się w kryzysie. Jedni się sprężają, a drudzy głupieją i decydują się na paniczne ruchy. Dobrze to ujął Marcin Wicha, który w „Tygodniku Powszechnym” pod koniec drugiego rządu Donalda Tuska opublikował rysunek, na którym król przychodzi do astrologa, aby zapytać go o przyszłość. Astrolog patrzy w szklaną kulę i mówi: „Widzisz, są dwa etapy, najpierw nic ci nie będzie mogło zaszkodzić, a później nic ci już nie będzie mogło pomóc”. Podobnie jest z sondażami. Gdy politycy wypadają w nich dobrze, to mają poczucie, że wszystko robią dobrze. Gdy wypadają źle, to wiedzą, że jest problem, ale niekoniecznie potrafią temu zaradzić. I – jak się okazuje – znalezienie rozwiązania jest często największym wyzwaniem. Dobrze obrazują to relacje Kamili Baranowskiej, która w Interii opisywała przebieg ubiegłorocznej kampanii wyborczej do Sejmu. Sztabowcy PiS od marca 2023 r. mówili jej, że teraz to mają świetny pomysł, który zaora Tuska, całą kampanię opozycji, która sromotnie przegra wybory. Nic takiego się nie wydarzyło. Po miesiącu znów ci sami sztabowcy informowali o kolejnym nowym pomyśle, którym pokonają przeciwników. Gdzieś w okolicach sierpnia skończyły się pomysły i wrócono do przekazu negatywnego, bo wyszło, że nic innego nie działa, lecz ten przekaz też nie zadziałał. To pokazuje, że z sondażami jest jak z termometrem. Potwierdzą, że choroba istnieje, ale nie podpowiedzą, jak ją wyleczyć.

A jak do sondaży powinni podchodzić Polacy?

Z umiarkowanym sceptycyzmem. Przede wszystkim warto zachować rozsądek. Ale to też kamyczek do ogródka mediów, które opisują wyniki. Czytam często na portalach o „wielkich skokach sondażowych”, a dotyczą one zmiany poparcia na poziomie 2–3 pkt proc., czyli w granicach błędu statystycznego. A warto mieć świadomość, że to, co cechuje naszą politykę, to akurat niewiarygodna stabilność. W wyniku sporej polaryzacji przez ostatnie lata nie mieliśmy wielkich wahnięć.

Profesor Rafał Chwedoruk w tym kontekście lubi podkreślać, że polska polityka jest nudna. W ostatniej rozmowie z RMF FM przekonywał, że barwy nadchodzącej kampanii będą szare, a „szare z reguły będzie umacniało to, co się ukształtowało wcześniej”.

Dałbym jednak zastrzeżenie, że nie zawsze tak jest. Podczas ostatniej kampanii samorządowej w Krakowie wcale nie było oczywiste, kto zostanie prezydentem – być może kandydaci byli zbyt do siebie podobni. Natomiast wracając na poletko ogólnopolskie – im partie gorzej działają, im popełniają więcej błędów, tym sondaże są ciekawsze, pojawiają się efemerydy, czarne konie i inne zjawiska. Natomiast im polityka bardziej się profesjonalizuje, a partię „obsługują” swoje elektoraty, budują sieci społeczne, podtrzymują zainteresowanie aktywistów, tym w sondażach mniej się dzieje, bo i ludzie rzadziej zmieniają poglądy, zwłaszcza ci, którzy głęboko interesują się polityką. W stabilnej sytuacji przepływów na mocno spolaryzowanej scenie politycznej w zasadzie nie ma.

To spójrzmy w szklaną kulę. Wierzy pan sondażom, które pokazują, że Rafał Trzaskowski wygra z Karolem Nawrockim?

Powiem tak – może się tak zdarzyć. Ale przypuszczam, że ostateczny wynik będzie znacznie bardziej wyrównany, niż teraz wychodzi to w badaniach. W 2020 r. na tym etapie kampanii Andrzej Duda wygrywał w pierwszej turze, a w głosowaniu zjechał do 40 proc. Warto zdawać sobie sprawę, że dzisiejsze dyskusje o osobowości kandydatów, o ich predyspozycjach mogą się okazać drugorzędne.

Ostatecznie w maju wybory sprowadzą się do plebiscytu: „Wolimy obecny rząd czy poprzedni?”.

Tak samo było w przeszłości. W 2010 r. nie mieliśmy wyborów, w których decydowalibyśmy o tym, czy lepszym prezydentem byłby Bronisław Komorowski, czy Jarosław Kaczyński, tylko o tym, który rząd będzie lepszy. Wyszło wówczas, że wolimy PO niż PiS.

Czy ktoś może się okazać czarnym koniem?

Kubuś Puchatek – mój wzorzec osobowościowy – powiedział, że wypadek to taka dziwna rzecz, że nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy. Z zaskoczeniami jest tak samo. Zresztą, gdybym wiedział, to obstawiłbym u bukmacherów, a wam powiedział na odwrót. Najbardziej zaskakujące może się okazać to, że nie będzie niczego zaskakującego. W przypadku każdych czterech ostatnich wyborów prezydenckich mieliśmy do czynienia z czymś, co trudno było przewidzieć. W 2005 r. z wygryzieniem Włodzimierza Cimoszewicza, w 2010 r. – z katastrofą smoleńską. W 2015 r. – zanim doszło do wygranej Andrzeja Dudy – zaskakująco dobry wynik w pierwszej turze osiągnął Paweł Kukiz. W 2020 r. mieliśmy wybuch pandemii i wybory kopertowe przygotowywane w amoku