Nie, to tymczasowa przerwa w ogólnie pozytywnym zjawisku. Historycznie rzecz biorąc, mieliśmy wiele dużych globalnych wstrząsów i żaden na trwałe nie zapobiegł spadkowi ubóstwa. Przykładowo ubóstwo globalnie spadło z ok. 40 proc. jeszcze w 1980 r. do mniej niż 10 proc. obecnie. A przecież po drodze mieliśmy wojny, przełomy geopolityczne, epidemie, epizody masowego głodu itd.
W krótkim terminie przejście na izolacjonizm gospodarczy to niebezpieczna tendencja. Co do wzrostu cen i jego negatywnego oddziaływania na bogacenie się najbiedniejszych, to choć w przeszłości wysoka inflacja była powszechna w Afryce, Ameryce Łacińskiej, Europie Wschodniej i części Azji – stopy inflacji przekraczały nawet 40 proc. rocznie – to wiele z państw w tych regionach się z nią w końcu uporało i weszło na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Ale należy pamiętać, że długoterminowe pozytywne trendy faktycznie mogą ulec odwróceniu. Zmiana w kierunku polityki antyglobalizacyjnej może być bardzo destrukcyjna. Dlatego też utrzymanie otwartej, opartej na współpracy polityki gospodarczej ma kluczowe znaczenie dla dalszego postępu w ograniczaniu ubóstwa. Wydaje mi się jednak, że te antyglobalizacyjne trendy nie są obecnie aż tak silne, jak się czasami twierdzi; a na pewno jeszcze się nie przełożyły na międzynarodową wymianę handlową.
Pandemia z medycznego punktu widzenia to bardzo trudny temat i, żeby uniknąć udawania specjalisty w tym temacie, nie będę oceniał pandemicznych polityk sanitarnych. Nie znam się na tym, a tu konieczna jest prawdziwie naukowa ocena skuteczności lockdownów, szczepionek itd.
Nie mam takiego przekonania. Niepokoi mnie powszechna wśród nich krytyka tego, co kiedyś nazywano konsensusem waszyngtońskim. Czyli deregulacji, prywatyzacji i handlu.
Dokładnie.
Bo prowadzi to do zwiększania redystrybucji dochodów i surowych podatków dla bogatych oraz do koncentracji na politykach ograniczających nierówności.
Nagle okazuje się, że zmniejszanie nierówności jest ważniejsze niż zmniejszanie stopy ubóstwa. Według mnie to właśnie redukcja ubóstwa powinna stanowić główny cel polityk publicznych.
Tak, o ile stoi to w sprzeczności z walką z biedą w ujęciu absolutnym. Rozmowy o nierównościach to nie debaty ekonomiczne, o czym wielu zapomina. To spory dotyczące wartości. Nie mówię, że o wartościach nie należy debatować, a gospodarkę sprowadzać tylko do rozmowy o podnoszeniu technokratycznych wskaźników, typu PKB. Należy. Ale skoro już debatujemy, powinniśmy to robić, ujmując wszystkie istotne wymiary problemu. A niektórzy ekonomiści, jak np. Thomas Piketty, tak bardzo koncentrują się na nierównościach, że zapominają o innej wartości, czyli o wolności, i unikają dyskusji o akceptowalnym poziomie przymusu koniecznego do przeprowadzenia wielkoskalowej redystrybucji. Wielu ludzi ceni wolność tak samo jak wielu innych ceni równość. Jak zatem zrównoważyć tę różnicę w społecznej aksjologii? O tym się nie mówi i wydaje się, że grupa wolnościowców jest po prostu ignorowana. Myślę, że ekonomiści i naukowcy społeczni powinni bardziej otwarcie rozmawiać i debatować o wartościach.
Nie jest tajemnicą, że wysoko cenię wolność indywidualną. Nie mam jednak prawa mojej oceny narzucać innym. Nie cenię z kolei tak silnie kwestii równościowej. Nie wiem też, dlaczego miałbym przyjąć, że ktoś taki jak Piketty czy inni ludzie tego pokroju mieliby mieć prawo do narzucania mi swojej oceny.
Niestety…
Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. W jakimś sensie BŚ odnosił sukcesy, gdy promował właściwe polityki gospodarcze, a więc te oparte na konsensusie waszyngtońskim. To były lata 1980–2010. Potem nastąpiła negatywna zmiana w bankowej ortodoksji ekonomicznej. To oceniam negatywnie. Co do pomocy, jaką Bank Światowy niósł biednym państwom, to nie sądzę, by była skuteczna. Była oparta na idei, że duże zastrzyki pieniężne wykreują w ubogich krajach silny impuls rozwojowy. Ten model był za prosty, dowody empiryczne świadczą o tym, że nie działał, jak trzeba.
Istnieją, bo przydają się Zachodowi we wdrażaniu ich pomysłu na stosunki międzynarodowe i do zarządzania globalną gospodarką. Ma to swoje dobre i złe strony. Weźmy wojnę z terrorem, na którą Zachód poszedł w 2001 r. Otóż pomoc rozwojową dawano wtedy zaprzyjaźnionym autokratom, licząc, że w zamian pomogą namierzyć bandytów. W praktyce więc, by złapać złoczyńców, pomagano tym, którzy sami łamali prawa człowieka – i to czasem w sposób bardzo brutalny. Dużą pomoc otrzymał np. nominalnie prezydent, a realnie brutalny dyktator Ugandy Yoweri Museveni. Był bowiem sojusznikiem Zachodu w walce z Asz-Szabab w Somalii. W drugiej dekadzie XX w. Bank przymknął oko na co najmniej 70 przypadków siłowego, przeprowadzonego pod lufami, odbierania ziemi ugandyjskim rolnikom. Tę ziemię oddawano potem ludziom dobrze ustosunkowanym z dyktatorem. Czy to „nie zauważanie” było dobre? Oczywiście, że nie. Ale wpisywało się w strategię wojny z terroryzmem. Żeby było jasne: trzeba z nim walczyć, ale nie takimi sposobami.
Cóż, urzędnicy są różni. Ja sam nie mam negatywnej opinii na temat personelu BŚ, a ponieważ byłem zatrudniony w Banku, to zapewne znam więcej jego pracowników niż pan (śmiech). Uważam, że wielu z nich to idealiści, którzy naprawdę troszczą się o biednych tego świata i ciężko pracują. Problem w tym, że utknęli w systemie, którego nie mogą kontrolować, a który jest uzależniony od politycznego interesu fundatorów, czyli najbogatszych krajów Zachodu. I od Chin, choć oczywiście interesy Pekinu są uwzględniane tylko tam, gdzie są w sposób oczywisty niesprzeczne z interesami Stanów Zjednoczonych. Gdy mowa o arogancji ekspertów, to nie jest to kwestia, którą należy wiązać akurat z Bankiem Światowym czy MFW. Ta kwestia dotyczy ekspertów po prostu, w szczególności ekonomistów, którym wydaje się, że mają recepty na rozwój gospodarczy.
Może i mają, ale doświadczenia historyczne powinny pozbawić ich przekonania o absolutnej racji. Oczywistym przykładem eksperckiej pomyłki jest transformacja gospodarcza Rosji po upadku ZSRR. Przyniosła ona skutek odwrotny do zamierzonego, powodując recesję, bardzo wysoką inflację, wzrost śmiertelności i biedę. Owszem, po 2000 r. Rosja radziła sobie już odrobinę lepiej, ale to wciąż nie było to. Myślę, że nietrafiona terapia szokowa, którą zastosowano w Rosji, była wynikiem arogancji takich ekspertów, jak Jeffrey Sachs. Efektem tej pomyłki jest prawdopodobnie wyłonienie się nowych elit rosyjskich z Putinem na czele.
Jako Amerykanin jestem zasmucony i zaszokowany poparciem, jakiego Sachs udziela Kremlowi. To uniemożliwia prowadzenie z nim jakiejkolwiek konstruktywnej debaty.
O Afryce warto rozmawiać, mając na uwadze trendy długoterminowe. Wtedy można być optymistą. Na przykład państwa Afryki Subsaharyjskiej w latach 80. XX w. miały wręcz ujemny wzrost gospodarczy. Potem jednak przeprowadzono całkiem sporo reform gospodarczych, w ramach których zerwano z afrykańską wersją socjalizmu, zniesiono ograniczenia dla handlu międzynarodowego, uporano się z inflacją i zniesiono zarządzanie kursami walut, które powodowały funkcjonowanie drugiego, nieoficjalnego, dolarowego obiegu pieniądza w gospodarce. W rezultacie od lat 90. sytuacja zaczęła się poprawiać i dotąd stanowi jeden z najlepszych okresów w historii gospodarczej kontynentu. Oczywiście, reformy wdrażano w różnych państwach w odmienny i nie zawsze najlepszy z możliwych sposobów. Z jednej strony mamy wielki sukces Ghany. Przed reformami słynęła z wyjątkowo wysokich podatków nakładanych na eksport kakao, niszczących rozwój tej branży. Producenci otrzymywali zaledwie 6 proc. ceny końcowej produktu. W 1985 r. podatki zredukowano, zbito inflację i produkcja kakao stała się opłacalna. A to jeden z najważniejszych towarów w tym kraju. Z drugiej strony mamy katastrofy, jak Zimbabwe z hiperinflacją pod rządami Roberta Mugabe. Pyta pan, skąd się biorą różnice. Odpowiadam: z różnych wyborów w sposobie prowadzenia polityk gospodarczych.
Owszem, w jakimś sensie jesteśmy winni kłopotów Afryki. Mam na myśli epokę kolonializmu i handel niewolnikami. Myślę, że były one długofalowo dla rozwoju kontynentu afrykańskiego bardzo destrukcyjne – i sądzę, że nikt nie ma co do tego wątpliwości. Obawiam się jednak, że nasza obsesja związana z chęcią zbawienia Afryki, nawet jeśli powodowana słusznymi wyrzutami sumienia, prowadzi do kontrproduktywnych rezultatów. Przede wszystkim prowadzi do przesady w ocenie skutków pomocy zagranicznej. Niektórzy mówią, że to ratunek dla Afryki, inni, że to kompletnie nie działa. Tyle że ten szum wokół pomocy wynika z tego, że przeceniamy skalę tego, co wysyłamy. Owa pomoc w rzeczywistości jest o wiele mniejsza, niż nam się wydaje, np. w porównaniu z obrotami handlowymi, które osiągają ze światem państwa Afryki. Jest nawet mniejsza niż kwoty, które przesyłają z powrotem do rodzin afrykańscy emigranci mieszkający w USA czy w Europie. Wartość tych przekazów przekracza w ostatnich latach sumę pomocy zagranicznej nawet o 500 proc. Przeciętny Afrykanin nie jest więc przede wszystkim beneficjentem pomocy. Jest natomiast przede wszystkim uczestnikiem globalnej wymiany handlowej, która rok po roku poprawia jego byt. A co do Stiglitza i argumentu, że to rozwój rolnictwa jest kluczowy dla Afryki, nie mam pewności, że ma rację.
Traci. Ale nie wiem, czy akurat na rolnictwie należałoby budować przyszłość gospodarczą tego kontynentu.
Bo eksperci nie mogą wiedzieć, co stanowi najlepszy fundament wzrostu – rolnictwo, usługi czy przemysł – i jakie dokładnie branże w ramach tych sektorów. To rynek, a nie eksperci, daje sygnały właściwym branżom do rozwoju. Poza tym gospodarki krajów afrykańskich silnie się różnią i nie można wypisać im jednej recepty. Na przykład Botswana osiągnęła sukces dzięki eksportowi diamentów, nie rolnictwu. Nie ma więc powodu, by automatycznie wykluczać eksport surowców jako narzędzie rozwoju. Wiele krajów Afryki może na tym skorzystać, jeśli zyski z eksportu nie będą przejmowane przez państwo, a będą trafiać do społeczeństwa. Nie sądzę, że zadaniem zagranicznych ekonomistów jest doradzanie Afrykanom, na czym opierać ich gospodarki. Tu wystarczy rynek, pod warunkiem, że będzie otwarty na handel i inwestycje.
Problem z konsensusem waszyngtońskim polega na tym, że ma w sobie słowo „Waszyngton”. To w Waszyngtonie decydowano o właściwym miksie, tempie i czasie przeprowadzania reform gospodarczych, gdy przecież to powinno być niezależną decyzją danych krajów. Natomiast podejście do gospodarki promowane przez konsensus jest całkiem rozsądne – i wiele krajów Afryki wdrażało sugestie Banku Światowego dobrowolnie i bez presji USA. Przykładem może być Nigeria z czasów, gdy ministrem finansów była Ngozi Okonjo-Iweala, obecna szefowa Światowej Organizacji Handlu.
Łatwo wyjaśnić się tego nie da. Sądzę jednak, że częścią odpowiedzi jest kojarzenie socjalizmu z antykolonializmem. Antykolonializm z oczywistych przyczyn był i jest w krajach biednych bardzo popularny – i skoro gospodarki kolonialistów, państw Zachodu, były kapitalistyczne, to na zasadzie kontrastu zakłada się, że antykolonializm powinien być ruchem socjalistycznym. Tyle że to według mnie wina Zachodu, że w odpowiednim momencie nie zaoferował Afryce liberalnego pakietu, w postaci suwerenności narodowej, wolnego handlu, wolnych rynków i demokracji, w której to rządzeni muszą wybrać sobie rząd. Owszem, było kilku samotnych ekonomistów, którzy coś takiego proponowali, ale było ich niewielu. Zaliczał się do nich Ludwig von Mises, ale też Adam Smith, który w swoich dziełach surowo potępiał zachodni kolonializm. Niestety, głosy takich ekonomistów nie przebiły się w wystarczająco silnym stopniu.
To na pewno będzie trudne. Łatwo jest popierać polityki, których ryzyko spoczywa na innych. Wszyscy, którym na sercu leży dobro Afryki, powinni wsłuchać się w to, czego chcą mieszkańcy tego kontynentu. Jeśli chcą walczyć ze zmianami klimatu, ich prawo. Jeśli Zachód chce walczyć, też ma do tego prawo. Ale bądźmy uczciwi: to Zachód jako główny emitent CO2 może zrobić w tej materii znacznie więcej niż Afryka.
Tak, to nie są proste sprawy. Co do Putina, to fakt, że kraje uboższe nie odcięły się od niego, wynika z tego, że umiejętnie rozgrywa obecny w nich antykolonialny resentyment. Stąd duże poparcie dla Rosji w Azji czy Afryce. Putin, który sam nie szanuje prawa innych narodów do samostanowienia, uwielbia wskazywać na rozmaite interwencje USA, w Iraku czy w Afganistanie, by podkreślić, że Zachód to wciąż kolonialiści i imperialiści. Żeby nie mógł tego robić skutecznie, winniśmy uznać w pełni prawo innych do samodecydowania, bardziej je szanować, na całym świecie, a nie tylko w stosunku do Ukrainy. Interwencje wojskowe Zachodu faktycznie nie były sukcesem w żadnym sensie – nie promowały demokracji, nie ograniczały ubóstwa i nie likwidowały wojen. Warto uderzyć się w piersi i nie dawać dyktatorom pretekstu do takiej cynicznej krytyki. Obecnie pracuję nad nową książką, która dotyczy poniekąd tego problemu. Analizuję historię Zachodu pod kątem panującego wśród jego elit przez wieki przekonania, że mają prawo podbijać inne terytoria, gdyż zagospodarują je lepiej niż tubylcy.
Istniałyby, powstałyby tylko w warunkach opartych na obustronnej zgodzie, a nie na podboju – i nie doszłoby do tak wielkiego wyniszczenia rdzennych narodów amerykańskich.
„Not Necessarily Progress” (To niekoniecznie postęp). ©Ⓟ