Coraz więcej ludzi doświadcza rozczarowania popduchowymi i popterapeutycznymi ofertami, które pojawiły się w miejsce chrześcijaństwa. Rośnie potrzeba jakiejś wspólnototwórczej opowieści - uważa Tomasz Stawiszyński, eseista i filozof, twórca podcastu „Skądinąd”.
Z Tomaszem Stawiszyńskim rozmawia Marcin Fijołek, Polsat
Czy my nie tracimy właśnie czasu, rozmawiając o filozofii i nierozstrzygalnych dylematach, zamiast skupić się na konkretnych problemach w Polsce, Europie i na świecie?
ikona lupy />
Tomasz Stawiszyński, 
eseista i filozof, twórca podcastu „Skądinąd” / Materiały prasowe / fot. Karolina Golis/Materiały prasowe

Mam nadzieję, że nie. Mogę się tylko odwołać do Czesława Miłosza, który w klasycznej, wznowionej niedawno książce „Zniewolony umysł” pisał: „Dopiero w połowie XX wieku mieszkańcy wielu krajów europej skich zyskali, w sposób na ogół przykry, świadomość, że zawiłe i zbyt trudne dla przeciętnego śmiertelnika książki filozoficzne mają wpływ całkiem bezpośredni na ich losy”. Otóż jest to diagnoza aktualna także dzisiaj, bo aktualna zawsze. Rzeczywistość społeczna nie formuje się sama, lecz jest kształtowana przez idee, teorie i ideologie. Naturalnie to wszystko bywa niewidoczne gołym okiem, a może raczej bywa skrywane przez tych, którym zależy, żebyśmy sobie z tego nie zdawali sprawy.

Może kiedyś tak było. Teraz każdy żyje w swojej bańce: teorii, idei, wartości. Jaki wspólny mianownik mają dziś ksiądz, wróżka i profesor ds. AI, od których spotkania rozpoczynasz swoją nową książkę? Czy jest coś, co łączy czytelnika czekającego na pasterkę z tym, który właśnie wrócił z jogi albo ayahuaski?

Wszystkich wymienionych – a pewnie moglibyśmy tu dodać jeszcze liberałów, socjalistów, konserwatystów, lewaków, prawaków itd. – łączy głęboka potrzeba sensu. Potrzeba jakiegoś sacrum, opowieści wykraczającej poza tu i teraz. W późnej nowoczesności – zwłaszcza w ostatnich dekadach – na Zachodzie kompletnie załamała się wizja świata jako pewnej sensownej całości. Jeszcze do niedawna czynnikiem, który do pewnego stopnia to łagodził, była względna stabilność codziennego życia: w miarę sprawne instytucje społeczne, funkcjonalny rynek, poczucie, że zmierzamy ku lepszej przyszłości. To wszystko zaczęło się jednak również sypać – mniej więcej od momentu ataków na WTC. Potem przyszły: kryzys finansowy, pandemia oraz wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie. W pandemii ostatnie bezpieczniki przestały działać – świat dosłownie stanął w miejscu, nic już nie było pewne i przewidywalne, nawet to, że tramwaje będą jeździć po ulicach, a ludzie chodzić do pracy. Z tym narastającym poczuciem destabilizacji i nieprzewidywalności człowiek odruchowo stara się coś zrobić, jakoś je oswoić, znaleźć opowieść, która z chaosu uczyni kosmos. Potrzebujemy takich opowieści, być może to ewolucyjny mechanizm. Staram się w „Powrocie fatum” zastanowić, po jaką opowieść w momencie kryzysu warto sięgnąć, a jakich raczej należałoby unikać.

Może to brak odwagi nie pozwala żyć w świecie bez mitu, bez opowieści, bo to byłoby po prostu trudną do przyjęcia, surową rzeczywistością – ale prawdziwą.

Niewątpliwie istnieje neurotyczna forma religijności, w której ktoś trzyma się religii z lęku przed życiem i światem. Ale czy powiedzielibyśmy, że odwagi brakowało i brakuje dzisiaj np. misjonarzom, którzy pomagają ludziom w najniebezpieczniejszych zakątkach świata? Albo głęboko wierzącym starszym kobietom, które pomimo skrajnych przeciwności losu poświęcają się dla najbliższych i ciężko pracują?

Nie można być dobrym, pełnym empatii, a nawet poświęcenia dla drugiej osoby człowiekiem bez tego mitu, opowieści, Boga?

Oczywiście, że można, mnóstwo jest takich ludzi. Myślę jednak, że w perspektywie społeczeństwa, kultury czy wspólnoty potrzebujemy opowieści, która mogłaby nadać naszemu życiu jakiś inny, większy sens. W książce sporo miejsca poświęcam ruchowi nowego ateizmu, którego przedstawiciele przekonywali przez długie lata z niezwykłą pewnością siebie, że zmarginalizowanie chrześcijaństwa przyniesie lepszy, racjonalny świat, oparty na rzetelnej wiedzy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: tak się nie stało. Wręcz przeciwnie – w miejsce po chrześcijaństwie instalują się dziwne twory, które bynajmniej nie są narracjami odwołującymi się do dowodów i reguł logicznego myślenia. Kwitną teorie spiskowe, pseudonauka, popezoteryzmy, niszczy nas polaryzacja. Bez tego strasznego chrześcijaństwa wcale nie jest nam łatwiej, lepiej ani mądrzej.

Zapraszasz w „Powrocie fatum” do poszukiwań mitu, ale po lekturze mam poczucie, że zamiast kropki stawiasz co najwyżej wielokropek albo znak zapytania. Chrześcijaństwo w kryzysie nie jest do końca odpowiedzią, nauka ma ograniczenia, ezoteryka czy inne praktyki ze Wschodu i Zachodu – też. Znikąd nadziei.

Świadomie pokazuję mankamenty każdego z tych obrazów świata. Interesuje mnie to, co związane z trudnością, ograniczeniem, to, co rozbija opowieści o cudownych panaceach na wszystko. Tych ostatnich mamy zdecydowanie nadmiar, tyle że żadne z nich nie daje tego, co obiecuje, a bezradności – tej jednostkowej i zbiorowej – przybywa. Także dlatego, że w te panacea wierzymy i odwracamy się od realiów. Chrześcijaństwo widzę jako coś, co – jak wspomniałeś – w tym świecie wygasa, jest w defensywie, w dużej mierze z własnej winy, ale co zarazem ma wciąż ogromne zasoby, by stać się prawdziwym źródłem oparcia. Niemniej nie możemy abstrahować od tego, że instytucje, które chrześcijaństwo propagowały i które mieniły się jego szafarzami, pogrążyły je w totalnym kryzysie: wizerunkowym, ale też kryzysie wartości, sprzeniewierzając się ideom, z których wyrastały.

W gruncie rzeczy to samo mogliby powiedzieć ci, którzy łapią się liberalizmu, socjalizmu, kiedyś komunizmu albo tradycjonalizmu, odcinając się na wszelki wypadek od wypaczeń.

Idealnego świata nigdy nie było i nie będzie – to także jedna z naczelnych prawd chrześcijaństwa. Przestrzegałbym więc przed ultramoralistycznym podejściem, w którym odrzucamy jakieś przesłanie czy doktrynę wyłącznie z powodu nadużyć czy przestępstw popełnionych przez ludzi niosących je na sztandarach. Owszem, niekiedy przemoc jest zawarta w samym przesłaniu. I wtedy to wystarczający powód, żeby je odrzucić. Bywa jednak i tak, że jest to wylewanie dziecka z kąpielą. W przypadku, o którym mówimy, stawka jest zbyt duża. Musielibyśmy zanegować całe nasze dziedzictwo kulturowe, duchowe, cywilizacyjne, które wyrasta z filozofii greckiej, judaizmu i Ewangelii. Skądinąd w wielu modnych dziś lewicowych teoriach coś takiego się właśnie robi, czyniąc z Zachodu kulturę wyłącznie złą i opresyjną. Ale to błędna strategia, podcinanie gałęzi, na której wszyscy siedzimy.

Chrześcijaństwo zawsze podkreślało niedoskonałość świata i człowieka. Zbawienie, ideał, doskonałość – to sprawy, które nigdy nie zdarzą się w historii. To przesłanie wydaje mi się bardzo potrzebne. Nie tylko z powodu polaryzacji politycznej, w której obie strony sądzą, że tylko ta druga jest winna całego zła.

Kolejna sprawa – jedną z najszybciej rozwijających się religii jest obecnie islam: energiczny, ekspansywny, z dużą motywacją do działania. Pytanie, na czym my, na Zachodzie, jesteśmy w stanie dziś się oprzeć, żeby obronić nasze własne wartości. Na postmodernizmie, politykach tożsamościowych i ironii? Nie wydaje mi się. Na giełdzie ofert, które mamy do wyboru – a są na niej m.in. teorie spiskowe, ezoteryka, islam czy konsumpcjonizm i nihilizm – chrześcijaństwo, jak sądzę, jest opcją najlepszą przy wszystkich swoich problemach i trudnościach. Jego bilans wychodzi na plus.

Słyszę w tym jakieś echo postawy przy urnie wyborczej, gdzie sztabowcy namawiają wahających się do głosowania na mniejsze zło. Można przecież nie głosować albo oddać głos nieważny. Niezależnie od wyboru zostaje nam troska o siebie, bliskich, otoczenie.

Nie zgadzam się, że ten wybór jest bez znaczenia, nawet jeśli efekt końcowy faktycznie może być podobny. Odpowiedzi na zasadnicze pytania o źródło sensu, zakorzenienie, cele, naturę istnienia mają fundamentalne znaczenie. Nie chcę rozstrzygać za czytelników, co i jak mają wybierać, ale chciałem, żeby „Powrót fatum” sprzyjał także wzajemnemu zrozumieniu wierzących i niewierzących. Nasze poglądy na aborcję, eutanazję czy podatki biorą się z pewnych bazowych przekonań na temat rzeczywistości. Myślę, że rozumienie zawsze zmniejsza ryzyko przemocy.

Zakładasz, że takie elementarne porozumienie jest możliwe?

Jak najbardziej, choć nie oznacza to oczywiście, że się trzeba ze sobą zgadzać. Przeciwnie, czasami chodzi właśnie o to, żeby uznać niemożliwość kompromisu. Mam wrażenie, że wszyscy umieją dziś wykładać swoje racje, ale deficytowa staje się zdolność do słuchania innych. A bez tego nie ma realnej wymiany. Dlatego uważam, że krążąca wokół naszej rozmowy i całej książki wspólna nam potrzeba sensu i rozumienia – świata, siebie i innych – może być tu naprawdę przydatna.

Konieczna?

Na pewno pożyteczna. Znam paru skrajnych scjentystów, którzy uważają, że o świecie da się powiedzieć tylko to, co naukowo uzasadnione, a cała reszta to jakaś nierzetelna mgławica. Jak dla mnie to pogląd ekstremalny. Literatura, sztuka, ale i religia coś nam przecież ważnego o człowieku i świecie mówią, choć z nauką niewiele mają wspólnego. Inna sprawa, że, owszem, mgławicy jest dookoła mnóstwo, a czasem przychodzi ona w kostiumie poważnych teorii, choćby psychologicznych czy tożsamościowo-emancypacyjnych.

Co masz na myśli?

Na przykład hiperemocjonalizm i – jak to nazywam – „emocjonalną teorię prawdy”, według której prawdziwe jest tylko to, co ktoś czuje. Jest to niepokojące i konfliktogenne zjawisko, a zarazem bardzo dziś rozpowszechnione. Tymczasem emocje jako jedyne kryterium poznania prowadzą do świata monadycznego, gdzie zostają nam tylko siła i przemoc jako argumenty wobec tych, którzy czują inaczej. Bo przecież uczuć nie sposób ze sobą uzgodnić, można uzgodnić tylko przekonania.

Sporo miejsca w książce poświęcasz ezoteryce. To naprawdę tak duży fenomen, by stawiać go na równi z religijnością i nauką?
ikona lupy />
Tomasz Stawiszyński „Powrót fatum”, 
Znak Literanova 2024 / Materiały prasowe

To dziedzina, która rozwija się w zawrotnym tempie, wystarczy zerknąć na statystyki dotyczące rynku poświęconych jej książek, aplikacji, szkoleń, studiów. Nie mam na myśli tylko taniej ezoteryki, spłyconej do wróżek na telefon czy horoskopu z kolorowych portali plotkarskich. Astrologia jest dziś obecna w mainstreamowych programach telewizyjnych jako jedna z podstawowych metod tłumaczenia rzeczywistości. Wielu astrologów to celebryci, a od literatury poświęconej takim czy innym formom ezoterycznej, szamańskiej czy wschodniej duchowości dosłownie uginają się półki. O warsztatach tantry, otwierania czakr albo psychodelicznych podróży nawet nie wspominam. Dlatego opisuję w „Powrocie fatum” trzy równorzędne nurty, które kształtują obraz świata współczesnego człowieka: ezoterykę, naukę i chrześcijaństwo.

Jesteś optymistą co do tego, że te światy mogą mieć wspólny język, choćby na poziomie najmniejszego wspólnego mianownika?

Nie tyle o wspólny mianownik mi chodzi, ile o uświadomienie sobie, co każdy z tych obrazów niesie – i dokonanie dojrzałego wyboru. Widzę pewne przesłanki, by sądzić, że radykalizacja i polaryzacja zaczynają nas coraz bardziej męczyć, że coraz więcej ludzi doświadcza rozczarowania popduchowymi i popterapeutycznymi ofertami, które pojawiły się w miejsce chrześcijaństwa. Statystyki samotności są obezwładniające, ale jednocześnie rośnie potrzeba jakiejś wspólnototwórczej opowieści. Chrześcijaństwo ma nam tutaj wiele do zaoferowania. Tak zresztą o nim mówią ludzie, którzy dzisiaj we Francji czy w Belgii przyjmują chrzest już jako osoby dorosłe – że w Kościele szukają przede wszystkim wspólnoty, rytuału, możliwości zespołowego zwrócenia się w stronę spraw ostatecznych.

Jednocześnie żyjemy w świecie algorytmów, które nakręcają tylko polaryzację.

Jasne, sytuacja jest zła. Nakręcane są antagonizmy, propagowane fake newsy, rozgrywane interesy, polityka i biznes żerują na słabościach i monetyzują je, nierzadko świadomie doprowadzając rzesze ludzi do ruiny. Pamiętasz, co sobie powtarzają bohaterowie filmu „Tenet” Christophera Nolana? „We live in a twilight world”, „żyjemy w mrocznym świecie”. W „Powrocie fatum” z jednej strony staram się te mroki opisać i scharakteryzować – nie omijając przy tym sztucznej inteligencji, choć to temat na osobną rozmowę – a z drugiej jakoś je rozświetlić. Jest to niewątpliwie najbardziej optymistyczna ze wszystkich moich książek, ale – uprzedzam – nie zawiera żadnych recept. Co najwyżej zachętę, żeby w tych kryzysowych czasach zwrócić się tam, skąd z powodzeniem czerpiemy od 2 tys. lat. Moim zdaniem to źródło wciąż bije. ©Ⓟ