Donald Trump obiecał, że już pierwszego dnia urzędowania nałoży cła na towary z Kanady oraz Meksyku, jeśli rządy tych państw szybko nie wezmą się za zwalczanie przemytu narkotyków do USA. Prezydent elekt obiecał też Pekinowi „dodatkowe cło w wysokości 10 proc. powyżej dodatkowych ceł” w rewanżu za wspieranie produkcji fentanylu – o co oskarża Chiny komisja Izby Reprezentantów.
Ale jak będą wyglądały zmagania administracji z narkotykowym wyzwaniem, dopiero się przekonamy, bo relacje Amerykanów ze środkami uzależniającymi kształtowały się w niestandardowy sposób.
Opium wojny
USA w połowie XIX w. stały się ogromnym konsumentem opium, które uznawano za towar jak każdy inny – by je wprowadzić na rynek, dostawca musiał tylko opłacić cło w wysokości ok. 50 proc. ceny surowca. „(Przed 1861 r.) roczny import wzrósł do 60 tys. kg, a w 1870 r. (…) osiągnął poziom 250 tys. kg. Tak przedstawiały się oficjalne dane” – pisze w „Krótkiej historii opium” Thomas Dormandy.
Bum na opium przyniosła wojna secesyjna. Wytarzano z niego środek znieczulający – morfinę. W szpitalach polowych zaczęto ją stosować dla uśmierzenia bólu rannych, a szybko w niej oraz w czystym opium zagustowali też zdrowi żołnierze. „Armie Unii i Konfederacji chętnie i bez większych ograniczeń konsumowały opiaty, które były nie tylko powszechnie dostępne, ale też tańsze niż alkohol, a więc tradycyjny żołnierski środek «znieczulający»” – stwierdza w opracowaniu „Wojna secesyjna, medycyna, opiaty i «żołnierska choroba»” Łukasz Kamieński. Według sporządzonego w 1865 r. raportu Edwina M. Stantona, ministra w gabinecie Lincolna, podczas wojny zużyto 10 mln pigułek ze sproszkowanym opium oraz 30 tys. uncji (ok. 850 kg) morfiny. Z tego też powodu na masową skalę zaczęto też produkować igły oraz strzykawki, stale je udoskonalając.
Pojawienie się w powszechnym użyciu urządzenia umożliwiającego wstrzykiwanie opium ułatwiało jego masową konsumpcję. „Fala nałogu wśród weteranów, nawet jeśli nie przybrała charakteru problemu społecznego, była najbardziej odczuwalna w latach 1865–1900” – pisze Kamieński. Z czasem zyskał on sobie nazwę choroby żołnierskiej. Najbardziej rozpowszechniła się ta przypadłość w pokonanych stanach południowych. „Po pierwsze, per capita Konfederacja odnotowała więcej ofiar niż Unia, (…) którzy po wojnie w większości wypadków stali się uzależnieni od środków znieczulających. Po drugie, psychologiczne koszty przegranej były ogromne. Nie chodzi o sam fakt klęski, ale o jej społeczne konsekwencje – załamał się styl życia oparty na pracy niewolniczej. Szczególnie dotkliwie odczuli to właściciele plantacji” – tłumaczy Kamieński.
Liczbę osób, które trwale uzależniły się wówczas od opium, szacowano na ok. 100 tys. Problem ten jednak mało kogo obchodził w trudnych powojennych czasach. Dopiero w kolejnym pokoleniu zaczęto się nim przejmować. „Czy wiedzieliście, że praktycznie nie ma starej amerykańskiej rodziny dotkniętej wojną secesyjną, w której nie byłoby uzależnionych?” – pytała w artykule „The Course of Narcotism In America – A Reveille” prof. Jeannette Marks. W opublikowanym w 1915 r. na łamach miesięcznika „American Journal of Public Health” tekście wykładowczyni Mount Holyoke College alarmowała: „Czy macie pojęcie, że obecnie w naszym kraju żyje ok. 4 mln ofiar opium i kokainy?”.
Recepta na morfinę
Odmiany maku z makówkami o gęstym systemie rurek mlecznych rozprzestrzeniły się w Azji – i jedynie z nich daje się pozyskiwać opium w dużych ilościach. Ale obok USA, w Kolumbii i w graniczących z nią krajach, górskie zbocza porastają krzewy koki. Przez tysiące lat Indianie, by stłumić uczucia głodu i zmęczenia, żuli ich liście. Aż w 1860 r. Albert Niemann wyizolował z nich alkaloid, który nazwał kokainą. Osoby, które go zażyły, zachwyciły się nagłą euforią oraz pewnością siebie. Było to lepsze niż błogie odurzenie przynoszone przez opium i morfinę.
To działanie kokainy dostrzegł młody wiedeński lekarz Zygmunt Freud. W listach do narzeczonej opisał eksperymenty, które przeprowadzał na pacjentach, serwując im ten środek. Sam też od niego nie stronił. „Regularnie biorę niewielkie dawki przeciwko depresji i niestrawności, z zaskakująco dobrym skutkiem” – pisał. Wreszcie pod koniec 1884 r. opublikował artykuł „Über Coca”, w którym przedstawiał reakcje ludzi po zażyciu tego narkotyku, oraz stawiał tezę, iż można go użyć podczas leczenia uzależnienia od morfiny. Freud wspominał też, iż kokaina redukuje odczuwanie bólu. „Prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, że to właśnie właściwości znieczulające kokainy wywrą wielki wpływ na nauki medyczne” – zauważają w opracowaniu „From gold-medal glory to prohibition: the early evolution of cocaine in the United Kingdom and the United States” Vicki Wielenga i Dawna Gilchrist.
Po ukazaniu się artykułu Freuda uczeni zajęli się eksperymentowaniem z kokainą. Wraz z szybkim rozwojem chirurgii pilnie potrzebowano środków znieczulających efektywniejszych niż morfina. Rosnące zainteresowanie nowym specyfikiem nie umknęło uwadze Johna Pembertona. Prowadzący aptekę farmaceuta mógł uchodzić za wzorcową ofiarę choroby żołnierskiej. Walcząc w armii Południa, przeżył postrzał w brzuch i cięcie szablą w głowę – potem przez lata ból i złe samopoczucie zagłuszał, wstrzykując sobie morfinę. To, co napisał Freud, bardzo go zainteresowało nie tylko ze względu na własne uzależnienie – łącząc fakty, zwrócił uwagę na wino Vin Mariani, jakie od lat 60. XIX w. dostarczał na amerykański rynek pewien korsykański handlarz. Nie ukrywał on, że do trunku dodaje wywar z liści koki. Ale nie miał on tej mocy, co syntetyczna substancja uzyskana przez Niemanna.
Marzący o zbiciu fortuny Pemberton wpadł na pomysł sporządzenia orzeźwiającego napitku, który będzie dawał ludziom poczucie szczęścia. Zaczął od zmieszania wina z kawą i kokainą. Po czym 888 butelek dostarczył do aptek w Atlancie, reklamując napój jako lek dla osób „dotkniętych nerwicami, zaburzeniami trawienia, wyczerpaniem psychicznym i fizycznym, wszelkimi chorobami przewlekłymi”. Mikstura szybko znalazła nabywców, ale pechowym zbiegiem okoliczności walczące z plagą uzależnień władze Atlanty ogłosiły wprowadzenie w mieście prohibicji. Co więcej, idea zakazu sprzedaży alkoholu znajdowała sobie zwolenników w całych Stanach Zjednoczonych. Pemberton postanowił usunąć z receptury wino. Wówczas wielkim kłopotem okazał się smak. Przez wiele miesięcy eksperymentował, nim ostatecznie ustalił, że jego napój najlepszy jest wtedy, gdy do 9,5 l wrzącej wody doda się prawie 14 kg cukru i 28 gramów cytrynianu kofeiny oraz dorzuci dla smaku m.in. wyciąg z orzeszków cola, karmel, kolendrę, skórki z pomarańczy oraz kwas fosforowy. I wszystko to zaprawi 113 g ekstraktu kokainy (standardowa dawka przyjmowana przez osoby uzależnione to ok. 50 mg).
Na koniec jego księgowy wymyślił znakomitą nazwę dla nowego produktu. Łącząc ze sobą kokainę oraz orzeszki cola, wyszła mu „Coca-Cola”. Markę tę Pemberton zgłosił w Urzędzie Patentowym 6 czerwca 1887 r. Zaś na łamach „Atlanta Journal” zamieścił anons o treści: „Coca-Cola. Świetna! Orzeźwia! Ożywia! Pobudza! Nowy popularny napój z Soda Fountain, łączący działanie wspaniałego kokainowego krzewu i słynnych orzeszków cola!”.
Narkotyki szczęścia nie dają
Pemberton zmarł już na początku 1888 r., a tuż przed śmiercią sprzedał dwie trzecie akcji firmy Asie Candlerowi, właścicielowi sieci drogerii. Ten okazał się przebojowym biznesmenem. W roku, gdy kupił akcje, nabyto 57 hl trunku. Ale w 1913 r. sprzedaż wynosiła już ponad 256 tys. hl. The Coca-Cola Company zdominowała rynek napojów bezalkoholowych w ciągu dwóch dekad.
Rosnąca popularność napoju – przede wszystkim jego działanie – zaczęło również interesować naukowców. Już w 1900 r. opublikowano wyniki badań opisujących, jak regularne zażywanie kokainy wyniszcza organizm. Ale tym, co ostatecznie wprawiło miliony Amerykanów w stan wrzenia, był artykuł, który ukazała się 21 czerwca 1903 r. na łamach „New York Tribune”. Opisywano w nim, jak po wypiciu coca-coli czarni mieszkańcy stanu Georgia, ogarnięci szałem pożądania, gwałcą białe kobiety. Opinia publiczna zawrzała z oburzenia. „Nieprawdziwe pogłoski (…) wkrótce wzbudziły panikę” – relacjonuje Richard Davenport-Hines w książce „Odurzeni. Historia narkotyków 1500–2000”.
Chcąc ją opanować, jesienią 1903 r. władze stanu Georgia wydały zakaz sprzedaży nie tylko coca-coli, lecz także wszelkich produktów zawierających kokainę. Zauważono bowiem, że firma farmaceutyczna Parke, Davis & Company oferuje w aptekach od lat 90. XIX w. całą gamę leków z tą substancją – był to m.in. proszek na katar, inhalatory dla astmatyków, a także tabletki do ssania na ból gardła.
Na początku XX w. w USA 5 proc. populacji było uzależnione od kokainy, heroiny lub morfiny. Większość stanowiły wiejskie białe kobiety z klasy średniej
Liczba osób uzależnionych rosła więc błyskawicznie, co wprawiało w osłupienie służby medyczne. „Podobnie jak w Europie, amerykańscy lekarze niewiele wiedzieli o naturze uzależnienia (oprócz tych, którzy sami byli uzależnieni). Nie poruszano tego tematu w programie nauczania na studiach medycznych” – tłumaczy Dormandy. To otwierało pole do popisu szarlatanom, zarabiającym na nieszczęściu rodzin, których członkowie stali się narkomanami. W gazetach pojawiały się ogłoszenia o cudownych środkach wyzwalających z narkotykowego głodu. „Standardowy płyn, jaki ostatecznie wysyłano, zawsze zawierał małe ilości opium z dodatkiem bromków, chloralu, alkoholu, czasami kokainy i innych środków uspokajających, które łagodziły cierpienia związane z odstawieniem i na jakiś czas stwarzały wrażenie, że klient wolno, ale faktycznie ogranicza uzależnienie” – wyjaśnia Dormandy.
Coraz większą popularnością cieszyły się także „sanitaria”, ośrodki, w których lekarze, duchowni, zaangażowani społecznicy lub domorośli eksperymentatorzy oferowali terapię uzależnień wedle własnego pomysłu. „Pod koniec XIX w. w USA powstało ponad 100 takich instytucji, przyjmujących wszelkiego rodzaju klientelę. Niektóre miały chrześcijańskie zaplecze, inne stylizowano na tybetańskie klasztory, część nastawiała się na dogadzanie klientom z wyższej półki, inne reklamowały się jako «skromne, lecz pełne życzliwości i wyrozumiałości». Ogólnie stawiały sobie za cel przywrócenie uzależnionych do życia w normalnym społeczeństwie” – opisuje Dormandy.
Pora na krucjatę
W pierwszych latach XX w. kokaina stała się budzącym strach narkotykiem. „Szacuje się, że w tym czasie w USA 5 proc. populacji (ok. 3,8 mln osób) było uzależnione od jednego lub więcej z następujących środków: kokainy, heroiny lub morfiny” – piszą Wielenga i Gilchrist. „Przy czym większość z nich stanowiły wiejskie białe kobiety z klasy średniej, którym lekarze z dobrymi intencjami przepisali te leki” – zauważają.
Ostatnim z nieszczęść, które wówczas dotknęło USA, było pojawienie się w sprzedaży diacetylomorfiny. Jej syntezę przeprowadził profesor chemii Uniwersytetu w Getyndze Heinrich Dreser. Dorabiał sobie na pół etatu w laboratorium małej firmy farmaceutycznej Bayer. Kierownictwo spółki uznało, że nazwa „diacetylomorfina” nie ma potencjału marketingowego. Jednocześnie zauważono, iż zsyntetyzowana przez Dresera substancja czyni zwierzęta i ludzi szaleńczo odważnymi. Zatem nadano jej nazwę „heroisch”. W USA, gdzie trafiła w 1898 r. jako tabletki leczące astmę oraz gruźlicę, anonsowano ją jako „heroinę”. W porównaniu z opium, morfiną i kokainą uzależniała szybciej, a także skuteczniej wyniszczała organizm konsumenta. Sukces sprzedażowy pozwolił firmie Bayer stać się czołowym koncernem farmaceutycznym na Starym Kontynencie.
Natomiast w USA epidemia uzależnień przynosiła rosnącą popularność ludziom domagającym się wprowadzenia prohibicji na wszelkie środki odurzające. Z tego grona najsławniejszym orędownikiem zakazów był wielebny Wilbur Crafts, stojący na czele Międzynarodowego Biura Reform. Organizacja zwalczała handel opium oraz domagała się zakazu jego sprzedaży w Chinach i krajach kolonialnych. Gdy w 1901 r. prezydentem USA został Theodore Roosevelt, pastor znalazł w nim wpływowego sojusznika. Wysoko ceniący sobie tężyznę fizyczną idealista z Białego Domu brzydził się narkotykami, a jeszcze bardziej ludźmi zbijającymi fortuny na handlu nimi. W porozumieniu z prezydentem w 1902 r. senator Henry Cabot Lodge przeforsował więc rezolucję wzywającą świat do wprowadzenia zakazu sprzedaży opium i alkoholu „pierwotnym plemionom i niecywilizowanym rasom”. W następnym kroku Kongres przyjął ustawę delegalizującą możność legalnego oferowania narkotyków i trunków alkoholowych Indianom, pracującym przy budowie kolei w USA Chińczykom, a także mieszkańcom Zjednoczonych Hawajów i Filipin znajdujących się pod jurysdykcją Stanów oraz innym „niecywilizowanym elementom”.
Wielebny Crafts triumfował. Wreszcie zbliżał się do celu, jakim było zabezpieczenie podbitych przez białych kolonizatorów ludów przed brutalnym ich eksploatowaniem przy użyciu narkotyków. Ale okazywało się, iż jedynymi, którzy mogą wciąż legalnie przeprowadzać na sobie autodestrukcję substancjami odurzającymi, są biali mieszkańcy Ameryki.
Czas zakazów
„Ograniczenie dostępu do kokainy w Stanach Zjednoczonych było jeszcze bardziej skomplikowane (niż w Wielkiej Brytanii, gdzie uregulował to w 1908 r. The Poisons and Pharmacy Act – red.), bo opieka zdrowotna podlegała jurysdykcji stanowej, a nie federalnej” – wyjaśniają Wielenga i Gilchrist. „Co oznaczało, że krajowe prawo kontrolujące dostęp do kokainy wymagałoby poprawki do konstytucji, aby umożliwić federalną ingerencję w opiekę zdrowotną” – uzupełniają. Ta reguła nie dotyczyła tylko kokainy, lecz wszelkich substancji odurzających. Nawet manifestacje, jakie zaczęły się przetaczać przez duże miasta, podczas których żądano zakazu handlu narkotykami, nie mogły tego zmienić. Acz naciski opinii publicznej przynosiły pewne efekty.
Asa Candler długo odmawiał wprowadzania jakichkolwiek zmian w recepturze coca-coli, bo sprzedawała się znakomicie. Aż stał się obiektem ataków pastora Charlesa Brenta, który zdobył sobie sławę jako biskup misyjny Filipin. Jego krucjata w końcu sprawiła, że Candler zaprzestał dodawania kokainy do coca-coli i zaczął twierdzić, iż nigdy tego nie robił. Jednak przebiegły biznesmen nie ustąpiłby tak łatwo, gdy nie fortel, który wymyślił główny chemik Departamentu Rolnictwa dr Harvey W. Wiley. Przez lata przekazywał rządowi i Kongresowi raporty o niebezpiecznych substancjach, jakie producenci dodają do żywności. Tak zdobywając zaufanie polityków. W końcu zaproponował prezydentowi Rooseveltowi powołanie do życia Agencji ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration). Zadaniem FDA byłoby stanie na straży zdrowia i bezpieczeństwa Amerykanów konsumujących sklepową żywność i inne przetworzone produkty.
Tak zbożny cel ułatwił przyjęcie przez Kongres pod koniec czerwca 1906 r. Pure Food and Drug Act. Ustawa nakładała na producentów i sprzedawców obowiązek, by każdy towar przeznaczony do spożycia miał etykietę informującą o składzie chemicznym. Uprawnienia kontrolne otrzymała FDA wraz z możliwością wydawania zakazu sprzedaży substancji uznanych przez nią za niebezpieczne. Łamanie go oznaczało kary więzienia. Tak bez zmieniania konstytucji Roosevelt zapewnił Wileyowi narzędzie do walki z legalną sprzedażą narkotyków w USA.
Wkrótce udało się je zdelegalizować wszędzie poza aptekami. Lekarze zachowali bowiem prawo wystawiania recept na lekarstwa zawierające substancje odurzające. Wobec tego niuansu prawnego Wiley okazał się bezradny. Tymczasem Roosevelt po odejściu z Białego Domu zorganizował dwie międzynarodowe konferencje – w 1909 r. w Szanghaju i dwa lata później w Hadze – podczas których przywódcy państw debatowali na temat walki z narkomanią. Przyniosły one w 1912 r. Międzynarodową Konwencję Opiumową. „Mocarstwa układające się dołożą wszelkich starań, aby kontrolować lub doprowadzić do kontroli nad wszystkimi osobami produkującymi, przywożącymi, sprzedającymi, rozprowadzającymi i eksportującymi morfinę, kokainę i ich sole” – mówił traktat podpisany także przez rząd USA.
Nim wszedł w życie, już 46 stanów zakazało na swym terytorium sprzedaży kokainy, a 29 także opium i morfiny. Działania oddolne oraz traktat umożliwiły przyjęcie przez Kongres w 1914 r. Harrison Narcotics Tax Act. Nakładał on na wytwórców medykamentów zawierających opium, kokainę lub heroinę, apteki, farmaceutów i lekarzy specjalne obowiązki, licencje oraz podatki. Całość przepisów dawała agencjom federalnym dużą swobodę działania wobec ludzi, którzy jako ostatni nadal legalnie dystrybuowali środki odurzające w USA. „Każdy lekarz, który przepisałby jakikolwiek narkotyk uzależnionemu, był zagrożony ściganiem lub osadzeniem w więzieniu, a dobra wiara nie była żadną obroną” – twierdzi w opracowaniu „The Narcotics Bureau and the Harrison Act” Rufus G. King.
Wprawdzie problemu narkomanii tak nie rozwiązano, lecz delegalizację przeprowadzono do końca, i to bez zmieniania konstytucji. Zaś Amerykanie nie mogli się skarżyć, iż rząd federalny poważył się ograniczyć ich swobody obywatelskie. ©Ⓟ