Przyznam się do czegoś – nie cenię prac tegorocznych noblistów z ekonomii Darona Acemoğlu, Jamesa Robinsona i Simona Johnsona. Dlaczego? Bo ich prace wydają mi się pisane po to, by udowodnić z góry ustaloną tezę.

Oni zawsze chcą pokazać, dlaczego zachodni model społeczno-gospodarczy jest tym najlepszym i dlaczego akurat on zagwarantował Anglikom czy Amerykanom potęgę i dobrobyt. Jednak odpowiedź nie może być „niepoprawna”. Nie można na przykład dojść do wniosku, że Zachód doszedł do tego, co ma, bo podbijał oraz wyzyskiwał czy handlował niewolnikami. Tego się można wstydzić (owszem), ale nie wolno twierdzić, że to na tym zachodni sukces się zasadza. W ich pracach musi być za to zawsze coś o demokracji. Najlepiej w wersji liberalnej, z jej inkluzywnymi instytucjami. I pod taką tezę szukają argumentów. Wedle metody „torturujcie dane tak długo, aż powiedzą wszystko, co chcecie” – zasadę tę zdradził mi parę lat temu pewien ekonomista z Banku Światowego.

Nie jest to – moim zdaniem – zbyt interesujący styl nauki. Niemniej po nagrodzie dla acemoğlistów jest on bardzo modny i znajduje naśladowców. Na przykład Jareda Rubina i Debina Ma, którzy opublikowali niedawno tekst o przyczynach wyższości Japonii nad Chinami. Ich praca próbuje wyjaśnić starą zagadkę ekonomii rozwoju: sąsiadujące imperia wchodziły w nowoczesność z podobnym potencjałem ekonomicznym i politycznym – w 1860 r. ich PKB per capita był na podobnym poziomie, potem jednak Japonia włączyła przedziwne turbodoładowanie i zostawiła Chińczyków w tyle. Dość powiedzieć, że w przededniu wybuchu II wojny światowej Japonia miała PKB per capita na poziomie nawet cztery razy wyższym od Chin.

Rubin i Ma proponują podejście instytucjonalne

Chodzi z grubsza o to, że te kraje przyjęły dwa odmienne modele radzenia sobie z szokiem wywołanym spotkaniem z górującymi nad nimi militarnie Europejczykami. Japonia postawiła na kopiowanie – była to restauracja Meiji, proces gwałtownych politycznych zmian po 1868 r., które polegały na liberalizacji gospodarki, zniesieniu zależności lennych, rozbudowie przemysłu, przekształceniu armii na wzór pruski oraz marynarki na modłę brytyjską. W tym czasie Chiny przechodziły restaurację Tongzhi (nazwaną tak na cześć cesarza, ale przeprowadzoną przez jego matkę). Pekin postanowił zmodernizować na wzór europejski jedynie armię, wszędzie indziej pozostał przy tradycyjnych rozwiązaniach.

Dlaczego jedni i drudzy poszli tak odmiennymi ścieżkami? Rubin i Ma twierdzą, że Japonia mogła postawić na pełną imitację, bo była w okresie poprzedzającym restaurację Meiji systemem dużo bardziej zdecentralizowanym, a więc zdolnym do szybszego adaptowania się. Chiny z kolei posiadały mocno scentralizowany dwór, który blokował złamanie status quo. Paradoksalnie jednak to droga obrana przez Japonię po 1868 r. doprowadziła do silnej centralizacji, czego zwieńczeniem było imperium z czasów II wojny. Chiny zaś z centralizacji popadły w decentralizację, która przyniosła im czas wojen domowych i chaosu zakończony dopiero przejęciem władzy przez komunistów.

I tu czytelnik zaczyna się gubić. Decentralizacja jest tu raz dobra – otwiera drzwi do prorozwojowych reform, przez które nie przechodzą ci, co mają system pozamykany. Potem jednak to centralizacja (zamknięcie systemu) daje możliwość dalszego rozwoju, a decentralizacja (otwartość systemu) staje się przekleństwem. Na tym przykładzie widać miałkość ekonomii acemoğliańskiej. Bo prawda jest taka, że ona w ogóle nie nadaje się do analizowania rzeczywistości. Można bowiem przy jej pomocy uzasadnić absolutnie wszystkie tezy. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”