To książka poświęcona najnudniejszemu ze szkolnych przedmiotów, nauczanemu z przekonaniem, że cała wiedza i tak pójdzie w piach

Przeczytałem tę książkę w zasadzie na jednym oddechu (nie jest długa), od czasu do czasu głośno się śmiejąc, zapewne w momentach starannie zaplanowanych przez autora. Ponieważ działo się to w bezprzedziałowym wagonie dość zatłoczonego pociągu jadącego na względnie długiej trasie, nie miałem dokąd uciec ze swoimi chichotami.

Problem w tym, rzecz jasna, że w takich okolicznościach ludzie siedzą blisko siebie, jednocześnie niczego o sobie wzajemnie nie wiedząc. Książkę konsumowałem na czytniku e-booków, nie miała więc okładki, z której dałoby się coś wywnioskować. Była to ciekawa sytuacja psychospołeczna, a byłaby jak nic jeszcze ciekawsza, gdyby moi szanowni współ pasażerowie mieli świadomość, że nie czytam satyrycznej powieści, lecz tekst popularnonaukowy poświęcony chemii.

Owszem, temu najnudniejszemu ze szkolnych przedmiotów, nauczanemu zwykle z melancholijną rezygnacją oraz przekonaniem, że cała wiedza i tak pójdzie w piach.

Trzy fazy

„BUM! Wszystko, co musisz wiedzieć o chemii, żeby przeżyć kolejny dzień” sugeruje, że nie wszystko stracone. Wojciech Orliński – chemik, nauczyciel, dziennikarz, pisarz (cudownie rzadka konfiguracja) – zdaje sobie sprawę z istnienia „długiego korowodu uczniów znudzonych, uczniów nienadążających za nauczycielem, uczniów odpływających myślami gdzieś daleko, byle jak najdalej od tej najnudniejszej lekcji dnia”. „Szkolnej chemii prawie nikt nie lubi, nawet osoby wybierające później związany z nią kierunek studiów” – zauważa Orliński, a jego książka realizuje w opozycji do tych stwierdzeń program pozytywny: jest udaną próbą takiego pisania o chemii, które, unikając ględzenia, sprawi, że chemię nie tylko polubimy, ale zasmakujemy też (w stosownie ograniczonym zakresie, naturalnie) w myśleniu osadzonym w poznawczej logice tej dziedziny.

Orliński – świetny popularyzator nauki – ma zresztą doświadczenie w fascynującym pisaniu o sprawach niewiarygodnie nieciekawych: „Człowiek, który wynalazł internet. Biografia Paula Barana” (Agora 2019) traktuje wprawdzie o technologii, która wywróciła świat do góry nogami, ale od strony serwerów, protokołów i okablowania. To chyba jeszcze nudniejsze niż szkolna chemia, czyta się o tym jednak bajecznie.

Jest więc „BUM!” rodzajem wykładu z podstaw chemii. Wędrujemy przez owe chemiczne krajobrazy w swobodnej, bardzo zabawnej opowieści, zaczynając od charakterystyki budowy atomu – ze szczególnym naciskiem położonym na elektrony („Chemia to nauka o tym, co robią elektrony latające sobie wokół jądra atomu”). Potem dostajemy obyczajowe portrety poszczególnych pierwiastków („Fluorowi tylko jednego elektronu [brakuje] do konfiguracji elektronowej neonu. Jest więc najpotężniejszym utleniaczem wśród pierwiastków – potrafi utlenić nawet tlen. Jest gazem trującym i korozyjnym, niszczy wszystko na swoim szlaku, bo z każdej napotkanej molekuły usiłuje wyrwać ten brakujący elektron. Wchodzi w skład wielu związków organicznych i nieorganicznych – doprawdy wszystko mu jedno, byle dostał elektron. Oczywiście kiedy już go dostanie, robi się łagodny jak baranek”). Następnie zagadnienia chemii fizycznej („Drink B52 składa się z trzech faz: baileys, kahlúa i grand marnier. Jeśli barman przygotuje go poprawnie, zobaczymy w kieliszku bardzo wyraźne powierzchnie fazowe między składnikami”) oraz nieorganicznej i organicznej („Jeśli zaczytany w tej pasjonującej książce, potkniesz się i wykopyrtniesz, zapewne nabijesz sobie jakiegoś siniaka. Ten siniak, jak sama nazwa wskazuje, przez pewien czas będzie miał kolor mniej więcej niebieski, ale jeśli naprawdę mu się przyjrzymy, dostrzeżemy całą paletę barw – w dodatku zmieniającą się z czasem. Chemik powie, że tę paletę tworzą produkty rozkładu hemoglobiny: bilirubina, biliwerdyna i hemosyderyna”). Końcówkę książki Orliński rezerwuje dla chemii jądrowej („Starałem się dotąd unikać słowa «izotop», ale to jakby mówić o futbolu bez użycia słowa «bramka»”).

ikona lupy />
Wojciech Orliński, „BUM! Wszystko, co musisz wiedzieć o chemii, żeby przeżyć kolejny dzień”, Znak Literanova 2024 / Materiały prasowe

Wywodowi, pełnemu anegdot, refleksji, historii nauki oraz odniesień do popkultury – z osobnym miejscem w serduszku autora „BUM!” dla serialu „Breaking Bad”, ostatecznie była to rzecz o nauczycielu chemii, który został producentem metamfetaminy i bezwzględnym kryminalistą – towarzyszą, co należy podkreślić, rysunki Bartosza Minkiewicza; w kategorii „książka z obrazkami” „BUM!” zatem również się sprawdza.

Nie będę tu sprzedawał wiedzy, którą – jako kompletny laik – nabyłem, czytając „BUM!”, proszę czytać i dowiadywać się samemu, mogę jednak bez obaw oświadczyć, że jest to naprawdę rzecz niezwykle przyjemna w konsumpcji i rozjaśniająca mrok wielu zagadek życia codziennego (choćby tej, dlaczego niektóre plamy się spierają łatwo, a inne trudno; albo tej, dlaczego za żadne skarby nie należy gasić wodą patelni z płonącym olejem) i niecodziennego (ustęp o związkach pomiaru szkodliwego promieniowania z jedzeniem bananów).

Jako entuzjasta inteligentnych metod popularyzacji nauki muszę zwrócić uwagę jeszcze na parę kwestii. Po pierwsze, Orliński wykonuje w swojej książce trick z redukcjonistyczną zmianą perspektywy: pod koniec lektury „BUM!” rzeczywiście zaczynamy patrzeć na rzeczywistość jak na złożoną konsekwencję „zachowania latających elektronów”, chociaż jeszcze trzy godziny wcześniej jakiekolwiek elektrony mieliśmy, mówiąc nader delikatnie, w nosie.

Po drugie, „BUM!” jest również – w efekcie – książką o sposobach i kierunkach myślenia naukowego. Ale nie tego metodologicznie idealnego, lecz tego faktycznego, opartego niekiedy na genialnej intuicji, ruchach na oślep, wnioskowaniu przez analogię czy właśnie umiejętnej redukcji.

Po trzecie wreszcie – i tej sprawie poświęcę trochę więcej miejsca – „BUM!” jest opowieścią o potędze metafory zarówno w procesie naukowego wyjaśniania, jak i w próbach narracyjnego ujęcia owego wyjaśniania na potrzeby osób spoza branży.

Po nocy na czarno

Jakkolwiek nauki ścisłe posługują się metaforami właściwie od samego początku (czymże innym, jeśli nie metaforami są choćby fizykochemiczne terminy „siła” albo „praca”, że nie wspomnę o „jądrach” czy „orbitach”?), poważna dyskusja na temat tego, czy poprawny, racjonalny wywód naukowy może używać pojęć i obrazów metaforycznych, zaczęła się dopiero w II połowie XX w.

Dyskusję tę w jakimś sensie unieważniły badania pragmatyki językowej dyskursu nauki, które wykazały, że ów dyskurs – nawet nieintencjonalnie – po prostu jest naszpikowany metaforami i że owe metafory na równi z formalnymi narzędziami napędzają naukowy rozwój, będąc narzędziami kognitywnej wyobraźni (polecam na początek klasyczną pozycję traktującą o tym ostatnim zagadnieniu, czyli „Metafory w naszym życiu” George’a Lakoffa i Marka Johnsona). Wedle uroczego (metaforycznego!) określenia amerykańskiego filozofa nauki Nelsona Goodmana w obrębie naukowych metafor symbole „dorabiają po nocy na czarno”. „In metaphor, symbols moonlight” – pisze Goodman. Jest to nieprzetłumaczalna gra słów, bo zarazem mowa jest o „to moonlight”, czyli „dorabianiu po nocy bez wiedzy głównego pracodawcy”, i o delikatnym księżycowym blasku, który nie oświetla wszystkiego, ale wystarcza, by nie zabłądzić.

Dlaczego o tym piszę? Otóż Orliński w „BUM!” dokonuje w obrębie metaforycznego wyjaśniania istnych cudów. Nawet jeśli ktoś szczerze nie cierpi chemii, może czytać tę książkę dla samych metafor, porównań i analogii. Jest to wyższa szkoła jazdy: z pełną premedytacją mówi się tu o elektronowych chmurkach i farfoclach, o elektronach, które nie lubią się przemęczać (ale bywają też samotne i sfrustrowane, ewentualnie stoją z boku i się nudzą albo skrolują kwantowego Tindera), o wiązaniach chemicznych jako parach wygodnych foteli, o pierwiastkach leniwych i żarłocznych, o białkach jako rozchełstanych nastolatkach czy o podobieństwach między rozpadem związków chemicznych a rozpadem związków międzyludzkich. To chyba właśnie przy co bardziej ekstrawaganckich przenośniach najgłośniej się śmiałem, wprawiając w konsternację kolejowych współpasażerów. Ze wszech miar polecam sprawdzić, czy „BUM!” was też śmieszy. ©Ⓟ