Gdy kolejne rocznicowe fetowanie niepodległości dobiegło końca, na łamach opozycyjnej wobec sanacji „Rzeczpospolitej” ukazał się w grudniu 1926 r. tekst pt. „Próżniackie nawyczki”. Ukrywający się pod pseudonimem „Old Fellow” (Stary Towarzysz) autor sarkał, że w kraju „pełno jest świąt poświęconych wypędzeniu Niemców, Austriaków, Moskali, nie mówiąc już nic o «pierwszobrygadnikach», o «dziadkowych imieninach», o uroczystościach wspominankach najróżniejszego rodzaju”. Piszący te słowa czuł się fetowaniem tak przytłoczony, iż twierdził, że nie ma drugiego kraju, „gdzieby tyle poświęcano czasu na wszelkie uroczystości, ceremonie, inauguracje, wiwatowania, bankietowania, co w Polsce”.
Smaczku sprawie dodawał fakt, iż owym „Starym Towarzyszem” był Leon Wasilewski. Wierny towarzysz Józefa Piłsudskiego z czasów podziemnej PPS, zaś po odzyskaniu niepodległości pierwszy minister spraw zagranicznych, którego piłsudczycy uczynili w 1924 r. prezesem Instytut Badań Najnowszej Historii Polski.
Stulecie zaległości
Mistrzami w honorowaniu bohaterskich wodzów i władców byli Rzymianie. Ale po upadku ich imperium musiało upłynąć w Europie ponad tysiąc lat, nim znów zaczęto się troszczyć o to, by przeszłość została dobrze zapamiętana. Za pierwszy wzniesiony w czasach nowożytnych pomnik uważa się mesyńską rzeźbę księcia Juana de Austria, dowodzącego flotą Świętej Ligi w bitwie morskiej pod Lepanto. Bohaterowi, który rozgromił siły Turcji, senat Mesyny postanowił w 1572 r. podziękować postumentem. Pomysł zaczęto naśladować w Europie, choć upamiętniano głównie monarchów.
Aż w XIX w. monumenty zaprzęgnięto do służby już nie władców, lecz państw. „Wyznaczono im ważną rolę w procesie konsolidacji narodów i podtrzymywaniu ich solidarności poprzez kreowanie właściwych dla nich ideałów bohaterstwa oraz mitów początków i jedności” – wyjaśnia w opracowaniu „Pomniki w mieście. Pogranicza pamięci i historii” Renata Hołda. Obok nauczania historii w szkołach powszechnych i uroczystości masowych to pomniki stały się głównymi narzędziami ukazywania obywatelom przeszłości. Oczywiście takiej, którą rządzący i państwo chciały się chlubić.
Tymczasem Polacy po powstaniu listopadowym aż do I wojny światowej nie mieli państwa. Zatem upamiętnianiem w przestrzeni publicznej ich przeszłości zajmowali się zaborcy – najwięcej bólu zadać tym sposobem potrafił car Mikołaj I. Oto w noc wybuchu powstania listopadowego krążyli po Warszawie podchorążowie w poszukiwaniu wodza dla ich rebelii. Przy tej okazji zastrzelili siedmiu polskich generałów, bo część z nich chciała zagnać buntowników do koszar, a część odrzuciła propozycję objęcia dowództwa nad insurekcją. Gdy powstanie upadło, car zażyczył sobie upamiętnienia zabitych generałów. Projekt pomnika zamówił u mieszkającego w Warszawie wybitnego włoskiego architekta Antonia Corazziego. Ten zadowolił monarchę wysokim na 13 metrów obeliskiem odlanym z powstańczych armat. Przyozdobiono go czterema dwugłowymi orłami, widocznymi z daleka, bo pozłacanymi. Corazzi dorzucił jeszcze osiem leżących lwów i sporo innych kiczowatych dekoracji. To wielkie „coś” Mikołaj I kazał postawić na środku pl. Saskiego (dziś pl. Piłsudskiego). Osobiście też ułożył treść inskrypcji na obelisku. Brzmiała: „Polakom poległym 17 (29) listopada 1830 r. Za wierność swemu Monarsze”. Nic dziwnego, że warszawiacy nienawidzili monumentu, nazywanego pomnikiem hańby. Mawiano, że jest to miejsce, gdzie „osiem lwów i cztery ptaki pilnują siedmiu łajdaków”.
Tymczasem w 1893 r. cara Mikołaj I na polu upokarzania Polaków przelicytował generał-gubernator Warszawy Józef Hurko. Po jego usilnych prośbach car Aleksander III pozwolił przenieść „pomnik hańby” na pl. Zielony (dziś gen. J.H. Dąbrowskiego), a na pl. Saskim zbudowano olbrzymi sobór św. Aleksandra Newskiego. Z wysokimi na ponad 70 m wieżami i złotymi kopułami, górował nad dawną stolicą Rzeczpospolitej. W ogromie cerkwi ginął stojący od 1870 r. na dziedzińcu Pałacu Namiestnikowskiego (dziś prezydenckiego) pomnik pogromcy powstania listopadowego, feldmarszałka Iwana Paskiewicza.
Godzina rewanżu
Jak wielki był głód własnych pomników, najlepiej demonstrowała na przełomie stuleci postawa samych Polaków. Gdy car Mikołaj II, po objęciu władzy, nieco zliberalizował politykę wobec mieszkańców Królestwa Polskiego, ci natychmiast urządzili zbiórkę, aby upamiętnić Adama Mickiewicza. Za 230 tys. rubli postawili mu w rocznicę urodzin 24 grudnia 1898 r. pomnik przy Krakowskim Przedmieściu.
Z jeszcze większym rozmachem upamiętniono w 1910 r. pięćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Na tę okazję pomnik króla Władysława Jagiełły zaofiarował się ufundować dla Krakowa Ignacy Paderewski. Uroczystości związane z jego odsłonięciem trwały wiele dni. Te główne zyskały sobie nazwę Triduum Grunwaldzkiego. Jako że przybyło na nie ponad 150 tys. Polaków ze wszystkich ziem dawnej Rzeczpospolitej, przez moment Kraków znów stał się stolicą nieistniejącego państwa. „Klimat panujący w mieście w te jubileuszowe dni był w istocie niezwykły. Tłumy ludzi z różnych stron polskich, często odzianych w regionalne stroje, ze sztandarami, emblematami, zespoły śpiewacze, orkiestry, przystrojone świątecznie elewacje domów, girlandy kwiatów nad ulicami Starego Miasta, tworzyły podniosły, a zarazem radosny wymiar tego jubileuszu” – opisuje w opracowaniu „Uroczystości grunwaldzkie w Krakowie (1910–2010)” Stanisław Dziedzic.
To wtedy po raz pierwszy publicznie wykonano napisaną przez Marię Konopnicką „Rotę”, do której muzykę skomponował Feliks Nowowiejski. Gdy 15 lipca 1910 r. w kościele Mariackim odbywało się uroczyste nabożeństwo poprzedzające odsłonięcie monumentu, „w prezbiterium świątyni zasiedli m.in. Ignacy Paderewski wraz z małżonką, marszałek krajowy Stanisław Badeni, prezydent miasta Krakowa Juliusz Leo, senat akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, przedstawicielstwa Polaków w parlamentach pruskim, rosyjskim i austriackim, parlamentarzyści – przedstawiciele krajów słowiańskich” – relacjonuje Dziedzic.
Od zniknięcia Rzeczpospolitej z mapy Europy minęło wówczas już ponad 100 lat. A okazywało się, że jeden pomnik był wstanie pobudzić do wielkiej aktywności całą wspólnotę narodową ponad podziałami na trzy zabory. Znaczenia symboli nie sposób więc było przecenić. Zatem zaczęto się nimi zajmować coraz intensywniej, choć Polska nie odzyskała jeszcze niepodległości. Okazję ku temu dało zajęcie Warszawy przez wojska niemieckie w sierpniu 1915 r. Rada Miejska po ostrym sporze podjęła uchwałę o rozbiórce „pomnika hańby” na pl. Zielonym. Uczyniono to w lutym 1917 r. Po czym zabrano się do feldmarszałka Paskiewicza. W jego przypadku postanowiono nie kierować się emocjami, ale potraktować figurę rosyjskiego bohatera narodowego jak zakładnika, by wymienić ją za pomnik ks. Józefa Poniatowskiego. Chodziło o postument, którego wykonanie władze Królestwa Polskiego zleciły w 1820 r. duńskiemu rzeźbiarzowi Bertelowi Thorvaldsenowi. Po klęsce powstania listopadowego car Mikołaj I podarował figurę polskiego bohatera wojen napoleońskich właśnie Iwanowi Paskiewiczowi. Feldmarszałek prezent wywiózł do swojego majątku ziemskiego w Homlu. W kwietniu 1917 r. przedstawiciele rodu Paskiewiczów otrzymali z Warszawy propozycję wymiany pomnik za pomnik. Odpisali, że się na nią godzą, gdy tylko nadarzy się okazja. Feldmarszałek po zdjęciu z cokołu, kilka lat czekał pod wiaduktem przy ul. Karowej na powrót do ojczyzny. Ale w Rosji władzę przejęli bolszewicy i zajęli się arystokratyczną rodziną Paskiewiczów, po prostu ją likwidując. Polacy zaś skupili się na odzyskiwaniu niepodległości.
Na własnych śmieciach
W Wielkopolsce trwało powstanie, los Górnego Śląska pozostawał nierozstrzygnięty, Lwowa niepewny, a ze wschodu w stronę krajów bałtyckich maszerowały jednostki Armii Czerwonej, gdy 3 stycznia 1919 r. „Gazeta Warszawska” zajęła się cerkwią św. Aleksandra Newskiego. „Sobór ten jest widomym symbolem naszej niewoli, hańby i poniżenia. Był on nie w celach kultu postawiony, ale w celach zaborczej polityki gwałtu” – zauważała gazeta. „My, Polacy, nawet w ubogiej architektonicznie Warszawie mieliśmy i mamy idee i nie możemy pozwolić na to, aby nam byle cham rosyjski psuł rzeczy piękne” – dodawano.
Tak zainicjowano debatę publiczną dotyczącą przyszłości „prezentu”, jaki pozostawił po sobie w stolicy gen. Hurko. Bardzo szybko większość warszawiaków opowiedziała się za tym, by cerkiew wyburzyć. „Ale byli też zagorzali obrońcy świątyni. Wysuwali argumenty polityczne – obawiając się ukraińskich i rosyjskich retorsji wobec świątyń katolickich; gospodarcze – ogromne koszty rozbiórki wobec innych, pilniejszych potrzeb państwa; historyczne – czasy saskie nie należą do chlubnych kart naszych dziejów, a i rewie wojskowe wielkiego księcia Konstantego na pl. Saskim nie są godne pamięci; religijne – sobór stał się świątynią katolicką, więc jego zburzenie będzie aktem świętokradztwa” – wylicza Piotr Jaźwiński w opracowaniu „Derusyfikacja w Warszawie 1915–1926”.
Tymczasem jak na tak ważny symbol decyzja o jego losie zapadła na bardzo niskim szczeblu. Pod koniec stycznia 1920 r. podczas posiedzenia sejmowej podkomisji robót publicznych przedstawiciele kilku ministerstw zarekomendowali Sejmowi przyjęcie uchwały o wyburzeniu soboru. Parlament się zgodził i po kilku miesiącach ruszyły prace, które potrwały do czerwca 1926 r. Wielką budowlę, przypominającą o rosyjskiej dominacji, zrównano z ziemią.
Trzy lata wcześniej, na mocy ustaleń traktu ryskiego, pomnik ks. Poniatowskiego wrócił z niewoli w Homlu i 3 maja 1923 r. uroczyście odsłonięto go przed budynkiem Sztabu Generalnego przy pl. Saskim. Natomiast władze Związku Radzieckiego odebraniem figury Paskiewicza okazały się niezainteresowane, została więc ona przetopiona.
W Polsce po zrobieniu porządków z symbolami pozostawionymi przez zaborców zaczęto kreować własne. Kierunek działania narzucił Józef Piłsudski 10 lutego 1919 r. podczas otwarcia obrad Sejmu Ustawodawczego. „Półtora wieku walk, krwawych nieraz i ofiarnych, znalazło swój wyraz w dniu dzisiejszym. Półtora wieku marzeń o wolnej Polsce czekało swego ziszczenia w obecnej chwili. Dzisiaj mamy wielkie święto narodu, święto radości po długiej ciężkiej nocy cierpień” – oznajmił.
Za rzecz naturalną uznano, iż w pierwszej kolejności należy upamiętniać tych, co walczyli za ojczyznę. Już w 1921 r. narodziła się idea stworzenia w Warszawie Grobu Nieznanego Żołnierza. Acz początkowo jego koncepcja daleka była od nawiązywani do idei grobowca. „W zamysłach Komitetu Organizacyjnego Budowy Pomnika Nieznanego Żołnierza miał on mieć «charakter triumfalny i radosny, a więc nie jako grobowiec, lecz monument chwały o konstrukcji architektonicznej» i uczcić pamięć wszystkich poległych w walkach o niepodległość od 1794 r.” – pisze Aleksei Rogozin w monografii „Tradycja powstań narodowych i oręża polskiego (1794–1864) w polityce pamięci Drugiej Rzeczypospolitej”. Ostatecznie zdecydowano się jednak zachować powagę z racji szacunku dla szczątków żołnierzy, które zamierzano w grobie-pomniku umieścić.
Kompromisowym rozwiązaniem okazało się zlokalizowanie grobu w środkowych arkadach kolumnady Pałacu Saskiego. Do czego przekonał Radę Ministrów na początku 1925 r. minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski. Przed uroczystym otwarciem wyznaczonym na 2 listopada 1925 r. dowództwo armii ułożyło listę 15 poległych, których tożsamości nie udało się ustalić, pogrzebanych na różnych cmentarzach wojskowych. Drogą losowania wskazano, iż do GNŻ zostaną przeniesione zwłoki niezidentyfikowanego żołnierza, spoczywającego na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Potem zaczęto ściągać do GNŻ prochy z nieprzeliczonych pól bitewnych, na których ginęli polscy żołnierze.
Wychowanie pokolenia niepodległości
Olbrzymi wysyp pomników i różnych form upamiętniania po 1918 r. wynikał nie tylko z chęci jak najszybszego odrobienia stulecia zaległości. Równie istotna była obawa przed tym, że długi czas zaborów pozostawił piętno na charakterze narodowym Polaków. Czyniąc z nich nację niezdolną do zachowań propaństwowych. Zatem chciano, żeby pomniki zaszczepiały wzorce „patrioty i państwowca”, zwłaszcza wśród młodzieży. „Niechże nowe rosnące pokolenie będzie najdalsze od zaraźliwych miazmatów gnijącego trupa niewoli” – deklarował w 1924 r. blisko związany z piłsudczykami prawnik, późniejszy marszałek Sejmu Wacław Makowski.
Wojenny czas wiele w tym względzie ułatwiał, bo postaci godnych wyniesienia na pomniki szybko przybywało. Jedną z pierwszych był zaledwie dwudziestotrzyletni ppłk Leopold Lis-Kula. Pomimo młodego wieku przeszedł cały szlak bojowy I Brygady Legionów, w niepodległej Polsce był wśród dowódców oddziałów idących na odsiecz oblężonego przez wojska ukraińskie Lwowa, zaś poległ 7 marca 1919 r., prowadząc atak na wołyńskie miasteczko Torczyn, bronione przez Ukraińców.
Uroczystości pogrzebowe, jakie urządzono Lisowi-Kuli, awansowanemu pośmiertnie na pułkownika, okazały się godne naczelnego wodza. Zaczęły się 13 marca na pl. Saskim w Warszawie przy obecności najważniejszych dostojników państwowych. Przemawiał były premier Jędrzej Moraczewski, mszę celebrował bp Stanisław Gall, żałobne chorały wykonały gwiazdy warszawskiej opery Janina Karolewicz-Waydowa i Ignacy Dygas. Kondukt żałobny, idący za trumną umieszczoną na lawecie, przeszedł na Dworzec Wileński. Tam czekał pociąg, który zawiózł ciało do Rzeszowa, skąd Lis-Kula pochodził. W rodzinnym mieście odbyły się równie wystawne uroczystości, uświetnione wieńcem przysłanym przez Naczelnika Państwa. Widniał na nim napis: „Memu dzielnemu chłopcu – Józef Piłsudski”.
Co ciekawe, fetowanie ostatniej drogi płk. Lisa-Kuli i tak się nie umywało do tego, jak uroczyście odsłaniano jego pomnik. Komitet budowy, któremu przewodniczył gen. Kazimierz Sosnkowski, z racji sporów o to, jak powinien wyglądać postument, długo nie potrafił podjąć decyzji. Rzeźbę wedle projektu Edwarda Wittiga odsłonięto więc w Rzeszowie dopiero 18 września 1932 r. Za to z wielką pompą, bo patronat nad upamiętnieniem młodzieńca objęła żona Marszałka Aleksandra Piłsudska. Na uroczystości przyjechali m.in. prezydent Ignacy Mościcki, premier Walery Sławek i gen. Edward Śmigły-Rydz. Tak pułkownika wprowadzono do panteonu bohaterów narodowych.
Znakomicie współgrało to z polityką pamięci, prowadzoną przez obóz sanacyjny po 1926 r. Gloryfikowała ona postacie walczące za ojczyznę. „Odrzucali (piłsudczycy – red.) jednak stanowczo tradycję ugody i rezygnację z walki. Dlatego głośno potępiali działalność swoich rywali politycznych w okresie zaborów” – zauważa Rogozin. Tak pomniki i inne formy upamiętniania zaczęły pełnić jeszcze jedną funkcję. Rządzący za ich pomocą zatruwali życie opozycji i delegitymizowali ją. Bo skoro endecy nie szykowali przed I wojną światową powstania i szukali ugody z caratem, to nie powinni mieć moralnego prawa do rządzenia w niepodległej Polsce. „Debatę wokół symbolicznej daty wskrzeszenia niepodległej Polski piłsudczycy wykorzystali do wykazania własnych historycznych zasług oraz kreowania opinii, jakoby to ich obóz wywalczył Polakom, po ponadstuletniej niewoli, suwerenność” – podkreśla Rogozin.
Przesyt pamięcią
„Warszawa parę razy tygodniowo świętowała i tonęła we flagach” – zanotował w pamiętniku „Przy sztalugach i przy biurku” Jan Skotnicki. W Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, jako dyrektor Departamentu Kultury i Sztuki, co chwila uczestniczył w organizowaniu uroczystości czy odsłonięciu kolejnego pomnika. Przyznawał, że „święta narodowe czy ludowe służyły jako szkoły tak zwanego wychowania państwowego dla tłumów”. Władza bardzo chciała wychować obywateli na państwowców, posłusznie wykonujących jej zarządzenia. Świętowano więc i upamiętniano z coraz większym zapałem. „Wydawało się, że cały tydzień pracuje się po to, aby obchodzić uroczystości i słuchać przemówień w niedzielę” – zauważał w pamiętniku redaktor naczelny „Polski Zbrojnej” Zenon Wyrzykowski.
Im dłużej rządziła sanacja, tym mocniej utwierdzała sama siebie w przekonaniu, iż robi to, co konieczne. Uwierzono bowiem, że największym piętnem zaborów pozostaje wyniesiona z ich czasów niechęć obywateli do instytucji państwowych w Polsce oraz samej władzy. „Przez długie lata nie mieliśmy własnego Państwa, a przyzwyczailiśmy się patrzeć na Państwa inne jak na więzienie, w którym nas zamknięto. Znienawidziliśmy więc granice, wytknięte na ziemiach naszych i rozdzielające nas od naszych współbraci, jak kraty więzienne. Nienawidziliśmy żołnierza i policjanta, bo ich mundury były widomym symbolem naszej niewoli. Nienawidziliśmy przepisów, rozporządzeń, nakazów władz, bo one nas trzymały w «poddaństwie», z rozkoszą łamaliśmy je, obchodzili i nie słuchali ich, bo to świadczyło o naszej odporności i niechęci do jarzma” – wyjaśniał na kartach rocznicowej książki „Piętnaście lat Państwa Polskiego” ówczesny premier Janusz Jędrzejewicz.
Tymczasem im mocniej upamiętniano, tym częściej pojawiały się wśród obywali głosy, takie jak te odnotowane przez dziennik „Dzień Dobry” w maju 1932 r. „Bardzo często spotykamy w pismach o stawianiu pomników i przewożeniu prochów ludzkich, a jednocześnie w tych samych pismach o samobójstwach z braku pracy, o eksmisjach, i rodzinach mieszkających pod gołym niebem” – skarżył się gazecie jej czytelnik z Siedlec. Sarkając, iż przecież pieniądze na pomniki można by wydać na coś bardziej potrzebnego ubogim ludziom. Czytelnik z Nowomylska zauważał, iż „by móc odczuć dumę, stanąwszy przed pomnikiem bohatera-rodaka – trzeba nie czuć głodu ni zimna, inaczej bowiem gorycz się tylko czuje i żal”.
Trwający wówczas kryzys gospodarczy pogłębiał poczucie irytacji wysypem pomników oraz ciągłym fetowaniem przeszłości. Co można uznać za pewnego rodzaju sukces II RP. W zaledwie kilkanaście lat zaspokojono wielki głód własnej polityki pamięci, odczuwany wcześniej przez Polaków. A zaspokojono go aż do przesytu. ©Ⓟ