„Nieprzyjemnie jest znaleźć się w roli Skrzetuskiego w Rozłogach”, pisał w swoich wspomnieniach prof. Julian Krzyżanowski, historyk literatury, dodając w kolejnym zdaniu, że jemu „zły los wyznaczył ją dwukrotnie, na początku i na końcu wojny”. Pierwszy raz nastąpił w sobotę 7 października 1939 r., gdy po miesięcznej tułaczce wrócił do Warszawy. Dotarł do swojego domu na ul. Sewerynów 6. Okazało się, że ten „był wypalony poza kawałkiem parteru i piwnicami. Od dozorcy dowiedziałem się, że żona ocalała i mieszka na ul. Filtrowej”.

Całe miasto wyglądało podobnie. Pobite i spalone. Zofia Nałkowska zapisała w swoim dzienniku pod datą 8 października: „Z Pragi skręcamy na most Poniatowskiego – też poraniony, z poprzetrącanymi ozdobnymi basztami, z poprzerywaną żelazną barierą, tu i ówdzie złamana na żelaznym słupie latarnia elektryczna zwisa jak zwiędnięty kwiatek. Wszędzie po drodze wielkie wyrwy od pocisków w murach kamienic, wywalone wnętrza, pokłute kulami ściany, wszystkie szyby w oknach rozbite. Na placu Trzech Krzyży cała wewnątrz spalona kamienica, w której odwiedzałam Marię Kuncewiczową. Koło kościoła na skwerze cały cmentarz”.

Choć oblężenie Warszawy było koszmarem dla mieszkańców, to wielu z nich przywitało wiadomość o kapitulacji z niedowierzaniem. Wychodząc z piwnic, szpitali, w których pracowali, czy schodząc z posterunków, na których czekali na pożar od bomby, który trzeba by ugasić, czytali świeżo rozlepione na murach afisze informujące o tym, że cały ich wysiłek z ostatnich tygodni na nic się nie zdał. Miasto upadło, a wraz z nim nadzieja na wygranie wojny. „Przygniata nas wszystkich okrutne uczucie – złamania naszej wiary, zawodu, utraty wszystkiego, co było naszym zaufaniem” – pisała Monika Żeromska.

Dramat stolicy był dramatem całej Polski. Edward Kubalski zapisał 27 września, że „wieczorne radio przyniosło bolesną wiadomość” o kapitulacji. Z kolei Zofia Chomętowska, która przebywała wówczas w Gułowie – położonym 20 km od Kocka, gdzie rozegrała się ostatnia wielka bitwa wojny 1939 r. – zanotowała 3 października: „[wieść o upadku stolicy] rozbiła mnie zupełnie, aż kręci mi się w głowie i o niczym innym myśleć już nie mogę”. Niebawem jednak wszyscy musieli zacząć myśleć o tym, jak żyć w nowej rzeczywistości.

Krajobraz po bitwie

Zanim jednak ludzie na nowo zaczęli układać swoje życie, trzeba było wrócić do miejsca, które kiedyś było domem. „Wędrówka ludów trwa w dalszym ciągu. Wracają ci, co uciekali na najdalsze kresy, z Sarn, Kowla (…). Wracają też ze Lwowa spod Bolszewików” – pisał 16 października Kubalski.

Od pierwszych dni września drogi w całym kraju wypełniły się nie tylko wojskiem, lecz także – a może przede wszystkim – cywilami, którzy wędrowali w poszukiwaniu bezpieczniejszych miejsc. W gronie tych wojennych wędrowców znalazła się Chomętowska. Stolicę opuściła 6 września. Przez kolejny miesiąc jechała wraz ze znajomymi, byle dalej od zagrożenia. Często podróżowali nocami (żeby uniknąć niemieckich samolotów), jedzenie i wodę czasem dostawali od lokalnych mieszkańców, innym razem musieli za nie płacić. Dzień po dniu zmieniał się krajobraz. Przede wszystkim ten wojenny. 25 września Chomętowska pisała: „Zewsząd wieje jakaś groza, coraz więcej widzi się śladów, że tu coś się działo. Powalone drzewa, leje od pocisków czy bomb. Pola i drogi zasypane papierami, widocznie jakieś ewakuowane archiwa, które fruwają na wietrze i unoszą się w powietrzu. Jakieś rozbite skrzynie, a niekiedy hełm żołnierski. Szaro, smutno, chciałoby się ten teren jak najprędzej minąć”.

Gdy dwa tygodnie później ruszyli w drogę powrotną do Warszawy, wcale nie było lepiej. 11 października fotografka zanotowała: „Wszędzie spotykamy śmierć”. Na polach, które mijali, gęsto wyrosły krzyże, wyciosane szablami, przyozdobione hełmami, czapkami wojskowymi. Pobocza były zasłane rozbitymi wozami, resztkami sprzętu wojskowego i końskimi trupami „o wzdętych brzuchach, czterema kopytami do góry, cuchnące w pierwszym rozkładzie”. Gdzieniegdzie stały zniszczone czołgi.

Inaczej niż przed kilkunastoma dniami zachowywali się ludzie. Bo choć ciągle Chomętowska i jej towarzysze otrzymywali wsparcie, to widać w jej zapiskach, że w ciągu miesiąca solidarność czy może zwyczajne współczucie dla uciekinierów zaczęły ustępować miejsca świadomości tego, że teraz trzeba zadbać o siebie.

Z takim przeświadczeniem tysiące Polaków opuszczało swoje domy na terenach, które miały zostać wcielone do III Rzeszy – na Pomorzu, Śląsku i w Wielkopolsce. Wiele osób uciekało z własnej inicjatywy już we wrześniu, inni – w kolejnych tygodniach – dostawali kilkanaście godzin na opuszczenie mieszkania. Jak zanotował 18 listopada Ludwik Landau, „fala emigrantów z Łodzi, jaka zaczęła napływać po przyłączeniu Łodzi do Rzeszy, wzmaga się w związku z coraz dotkliwiej dającym się tam we znaki terrorem: coraz więcej ludzi, nie mogąc znieść życia w tej atmosferze, rzuca cały swój dobytek i zabierając tylko dające się unieść pakunki, przenosi się do Warszawy czy jeszcze dalej na wschód: do Lubelszczyzny lub na drugą stronę kordonu”.

Poszukiwany, poszukiwana

Ludzie znikali bliskim z pola widzenia. Rodziny w efekcie często żyły w niepewności, co stało się z ich mężami, żonami, dziećmi, rodzicami, rodzeństwem. Ślady odnajdujemy w polskojęzycznej prasie, którą okupanci zaczęli wydawać już w pierwszych tygodniach swojego panowania. O tych gazetowych poszukiwaniach pisze historyk Sebastian Piątkowski, który przytacza wybrane inseraty – takie jak te z grudnia 1939 r., opublikowane na łamach „Gońca Krakowskiego”: „Emerytowany ppłk Adolf Senkowski wyjechał z Tarnowa 6 września, prawdopodobnie autem wojskowym w mundurze artylerzysty, w niewiadomym kierunku – o wiadomość dotyczącą go prosi gorąco zrozpaczona żona Maria”. Albo: „Kto by coś wiedział o Zygmuncie Pawlaku, który wyszedł 3 września z Kielc w stronę Lwowa i ślad po nim zaginął. Jakąkolwiek o nim wiadomość proszę przesłać stroskanym rodzicom”.

Szczególne wrażenie robią apele o pomoc w odnalezieniu dzieci. Te dwa w październiku opublikował „Nowy Kurier Warszawski”: „Ktokolwiek posiada wiadomość o 5-letniej Tereni Gołeckiej oraz panu Tataryce Piotrze, którzy wyjechali z Bydgoszczy, proszony jest o rychłe zawiadomienie”; „Dnia 4-go września 1939 r. o godzinie 16 podczas bombardowania Dworca Wschodniego na Pradze zaginął Hubert Jabłoński, lat 8, syn Jana Jabłońskiego, zamieszkałego w Przasnyszu, ul. Kilińskiego 18. Łaskawych opiekunów proszę o powiadomienie zrozpaczonego ojca”.

Niekiedy informacje o tym, gdzie przebywa bliska osoba, trafiały do rodzin przypadkowo. Zbigniew Ścibor-Rylski, który dostał się do niewoli w październiku, przekazał matce wiadomość o tym, w którym obozie przebywa, dzięki koledze, którego Niemcy wypuścili na wolność i który zobowiązał się pomóc. Kobieta po otrzymaniu wieści natychmiast ruszyła do syna. Zdążyła zawieźć mu ciepły sweter, trochę jedzenia i nawet podjęła starania o wydostanie go na wolność, ale zanim jej się to udało, trafił on do transportu, którym wysłano go w inne miejsce. W Warszawie, którą opuścił na początku wojny, znalazł się ponownie rok później.

Powrót do normy

Ci, którym już jesienią 1939 r. udawało się wrócić do domu albo znaleźć inne schronienie, zaczynali odbudowywać swoją codzienność. W niektórych miejscach, takich jak Kraków, gdzie Niemcy pojawili się szybko, zwyczajność zaczęła się domagać swoich praw, jeszcze zanim padły ostatnie strzały kampanii. „Życie jakby wracało powoli do normy – notował Kubalski 10 września – bo pomimo wszystko żyć trzeba. Na ulicy widzi się chłopskie wozy, to włościanie z okolicznych wsi wracają do domu ze swą chudobą – tu i ówdzie także rodziny żydowskie”.

Przede wszystkim trzeba było zarabiać pieniądze. Tymczasem wiele osób straciło źródło zarobku. Byli wśród nich nauczyciele, wykładowcy, ludzie wolnych zawodów. Sabina Dłużniewska w swoich wspomnieniach zanotowała: „Ponury listopad 1939 r. Nie ma światła. Warszawa bez opału. Fabryki zamknięte, zdemontowane. Tramwaje nieczynne. Mieszkańcy miasta bez pracy i środków do życia. Polski aparat państwowy przestał istnieć. Wszystko i wszyscy w strasznej rozterce”.

Naród szklarzy

W trudnej sytuacji znalazła się inteligencja, która jeśli nie dysponowała odpowiednimi zapasami pieniędzy albo przedmiotami, które można było spieniężyć (wiele osób wyprzedawało np. swoje księgozbiory), to musiała podejmować się zawodów, o których przed wojną nawet by nie pomyślała. Wykształceni ludzie szli więc pracować jako robotnicy do fabryk, podejmowali się handlu albo zawodu, na którego usługi na początku okupacji – szczególnie w miastach, które doświadczyły działań wojennych – był największy popyt. Zostawali szklarzami.

Zofia Nałkowska do swojego warszawskiego mieszkania na ul. Podchorążych dotarła 8 października. Przez kolejne dni regularnie zapisywała w dzienniku, że marznie, próbuje zabezpieczać okno czarnym papierem, potem deskami. W końcu dokładnie trzy tygodnie później, 29 października, zapisała: „Dziś nigdzie nie wyszłam rano, czekając na szklarza, który za ogromną sumę ośmiu złotych od szyby miał mi poprzestawiać w oknach całe szkła w ten sposób, by uzyskać najwięcej światła w różnych pokojach. Nie ma mowy, abym mogła kupić sama nowe”.

Szkleniem zajmowali się również harcerze, wśród nich środowisko związane z późniejszymi bohaterami powieści Aleksandra Kamińskiego. W „Kamieniach na szaniec” opowiadał: „Po oblężeniu domy warszawskie były całkowicie pozbawione szyb, a zima 1939–1940 r. była jedną z najstraszliwszych polskich zim. Brakowało opału. Ludność cierpiała ogromnie. Szklarze mieli pełne ręce roboty i wtedy właśnie zaczęły powstawać, jak grzyby po deszczu, zastępu szklarzy-amatorów, a wśród nich Buki (zastęp harcerski, do którego należeli m.in. „Rudy”, „Zośka” i „Alek” – SP). Piekielnie męcząca była ta praca. Ręce grabiały na mrozie, puchły palce. Nieustanne przebywanie w wyziębłych mrozem pokojach wciągało w przewlekłe przeziębienia”.

Poza zarobkiem harcerze mieli jeszcze dodatkowo satysfakcję, że wykonują pracę ważną społecznie.

Strach na co dzień

W tej nowej rzeczywistości towarem luksusowym był spokój. Początkowo wiele osób miało nadzieję, że niewola będzie powtórką tej z czasów pierwszej wojny światowej, gdy Niemcy zachowywali się w sposób cywilizowany. Żyło się wówczas trudno, ale dało się funkcjonować. Tym razem okupanci mieli inne plany wobec Polaków i ich kraju. Od samego początku wprowadzali zarządzenia, które miały sparaliżować ludność strachem.

„Rozporządzenie celem zwalczania czynów gwałtu w Generalnym Gubernatorstwie”, podpisane 31 października przez Hansa Franka, w pięciu pierwszych paragrafach informowało, że nieposłuszeństwo, gwałty na Niemcach czy jakiekolwiek próby przeszkadzania nowej władzy w realizowaniu wydawanych zarządzeń będą karane śmiercią. Wystarczył zresztą sam zamiar.

W wielu miejscach w całym kraju już we wrześniu mordowano cywilów i wojskowych. W listopadzie w prasie zaczęły pojawiać się pierwsze informacje o rozstrzelanych za rzekome posiadanie broni. Warszawą wstrząsnęła zbrodnia w Wawrze 27 grudnia. W odwecie za śmierć dwóch niemieckich podoficerów, zabitych przez zwyczajnych kryminalistów, okupanci rozstrzelali 107 mężczyzn. Landau zapisał następnego dnia, że „panika powstała taka, że ludność Grochowa, sąsiadującego z terenem tej krwawej akcji – Wawrem i Aninem – w strachu przed tym samym losem rzuciła się wśród nocy do ucieczki, kierując się do śródmieścia Warszawy”.

Terror, z różnym natężeniem, stał się stałym elementem codzienności okupowanej Polski. Jego ponure nuty wybrzmiewały razem z niepewnością finansową, tęsknotą za zaginionymi, strachem o obecnych, głodem i chłodem. Rok później Zofia Nałkowska zapisała w wigilijny wieczór, że jest on niepodobny do żadnego z dawnych. „Mama nie wie, że nie żyje ciocia Janina, która zawsze przysyłała na Wilię w liście opłatek. Jasia kupiła malutką choinkę, która stoi wetknięta w wielki zakopiański wazon nie ubrana. I nawet jest opłatek w szafie, ale nikt o nim nie pomyślał – tak jest dziwnie, tak jest inaczej”. Ale i tak jakoś trzeba było żyć. ©Ⓟ

Wykształceni ludzie szli do fabryk, podejmowali się handlu albo zawodu, na którego usługi na początku okupacji – szczególnie w miastach, które doświadczyły działań wojennych – był największy popyt. Zostawali szklarzami