Katastrofy naturalne zawsze są wyzwaniem dla władzy publicznej, a jednocześnie doskonałym testem sprawności państwa – zarówno jego przygotowania na ekstremalne zjawiska (w tym zdolności do minimalizowania ich negatywnych skutków), jak i zarządzania sytuacją kryzysową – oraz umiejętności likwidacji strat. Kataklizmy obnażają mechanizmy, które w normalnych warunkach są ledwo widoczne albo całkiem ukryte. Dlatego zawsze stanowią cenną lekcję, niezależnie od tego, czy z niej skorzystamy, czy nie.

Nie inaczej jest z trwającą powodzią. To okazja, aby – zamiast ograniczać się do rytualnych pohukiwań o tym, kto jest bardziej winny – przyjrzeć się wnętrznościom naszego państwa. Kiedy fale powodziowe spływają jeszcze w dół rzek, nie sposób dokonać kompleksowej analizy. Na to, miejmy nadzieję, przyjdzie czas. Jednak już dzisiaj można się pokusić o obserwacje, które powinny stanowić punkt wyjścia do pogłębionych rozważań.

Sukces z zastrzeżeniami

Punktami odniesienia są dla nas powodzie z lat 1997 r. i 2010. W szczególności ta pierwsza, określana jako powódź tysiąclecia, która również dotknęła dorzecze Odry. Sporo Polaków nie pamięta już tamtej katastrofy ze szczegółami, ale dla wielu jej obraz jest wciąż żywy za sprawą serialu „Wielka woda” z 2022 r. Mam wrażenie, że niektóre narracje krążące w przestrzeni publicznej wokół obecnej powodzi są zakotwiczone w opowieści odnoszącej się nie tyle do realnych wydarzeń sprzed ponad ćwierćwiecza, ile właśnie do historii przedstawionych w serialu. To pokazuje, jak bardzo zmienił się kontekst społeczny, w którym funkcjonują takie wydarzenia. W latach 90. XX w. relacje na temat powodzi ograniczały się do materiałów telewizyjnych (mieliśmy wówczas pięć kanałów, w tym żadnej stacji informacyjnej), radiowych i prasowych. Dotyczyły one głównie większych miast, szczególnie Wrocławia i Opola. Był to świat sprzed epoki mediów społecznościowych i portali internetowych. Nawet telefonia komórkowa była jeszcze w powijakach. Teraz informacje o podnoszeniu się wody w Nysie lub przerwaniu wału przy tamie w Stroniu Śląskim trafiały do nas niemal w czasie rzeczywistym. Rewolucja informacyjna ma jednak swoje konsekwencje. Z jednej strony ułatwia zarządzanie kryzysowe (o czym więcej za chwilę), z drugiej jednak nadmiar doniesień może zaciemniać opisywane zjawiska.

W tym roku w niektórych miejscach spadło nawet do 500 mm wody na 1 mkw., czyli więcej niż w 1997 r., a stany rzek – zwłaszcza w górnych biegach – pobiły dotychczasowe rekordy poziomów. Patrząc na rozmiar skutków powodzi, możemy więc mówić o sukcesie. Straty spowodowane przez tegoroczną powódź są nieporównywalnie mniejsze niż te sprzed 27 lat. To oczywiście nie znaczy, że mieszkańcy dotkniętych miejscowości nie przeżywają tragedii. Stronie Śląskie, Głuchołazy czy Lądek-Zdrój znalazły się niemal całkowicie pod wodą, a koszty zniszczeń idą w miliardy złotych. Nie przeczy to jednak podstawowej obserwacji, że jako państwo poradziliśmy sobie teraz nieporównywalnie lepiej niż w 1997 r. Potwierdza to także liczba ofiar – w wyniku tamtej powodzi śmierć poniosło 56 osób, w tym roku jest siedem ofiar, a jedna osoba pozostaje zaginiona. Dla porównania warto dodać, że w powodziach w 2021 r. na terenie zachodnich Niemiec zginęło 156 mieszkańców, a w Belgii 27. Podaję te dane po to, abyśmy nie przesadzali z samobiczowaniem. Tym bardziej że, o ile w pandemii przez kilka tygodni powstrzymaliśmy się przed szukaniem winnych, próbując zrozumieć, co się dzieje, teraz od razu rzuciliśmy się sobie do gardeł, co potwierdzają badania emocji w sieci.

Trajektoria wody

Co było teraz game changerem w porównaniu z 1997 r.? Przede wszystkim rozwój technologii. Mieliśmy precyzyjne i wczesne prognozy meteorologiczne dotyczące skali opadu atmosferycznego. Już w weekend 7–8 września było wiadomo, że w połowie następnego tygodnia utworzy się niż genueński, który prawdopodobnie wywoła ulewne deszcze w Europie Środkowej. Modele nie były zgodne co do rozmiaru opadu (prognozy wahały się od 250 mm do nawet 500 mm), ale nie pozostawiały wątpliwości, że nawet przy bardziej ostrożnych szacunkach czeka nas powódź. W środę, 11 września, rano modele pokazywały już dokładną trajektorię poruszania się niżu, a wraz z nią miejsca, gdzie należy się spodziewać najintensywniejszych deszczów. To oznaczało, że w poniedziałek, 9 września, służby państwowe powinny były zostać postawione w stan gotowości, a dwa dni później na najbardziej zagrożonych terenach powinny były funkcjonować pełną parą instytucje zarządzania kryzysowego. Wiemy, że nie do końca tak się stało, czego dowodzą choćby słowa premiera Donalda Tuska na konferencji w piątek, 13 września („nie ma powodu do paniki”, „prognozy nie są przesadnie alarmujące”). Jednocześnie nie jest też tak, że samorządy w województwie dolnośląskim i opolskim całkiem zaspały. Choć reakcja mogła być szybsza i bardziej zdecydowana, to była w ogóle możliwa właśnie dzięki zaawansowanym metodom prognozowania.

Jeśli premier musi się zajmować mikrozarządzaniem, jest to najlepszy dowód na to, że procedury kryzysowe nie działają

W porównaniu z 1997 r. mamy dziś także sprawniejszy system informowania o zagrożeniach hydrologicznych. Każdy z nas mógł na bieżąco sprawdzać, jak zmienia się poziom wody w rzekach w 10-minutowych interwałach dzięki ulokowanym co kilkanaście kilometrów stacjom. Gdybyśmy nie dysponowali taką wiedzą, bylibyśmy zdani na szacunkowe przybliżenia, które nie zdały egzaminu 27 lat temu. Choć Lądek-Zdrój nie zdążył zareagować na przerwanie wału przy tamie w Stroniu Śląskim, to Kłodzko wiedziało już, na co się szykować. Te informacje nie byłyby zbyt przydatne, gdyby nie elementy systemu przeciwpowodziowego, takie jak poldery zalewowe czy zbiorniki retencyjne zbudowane w ostatnich latach. Dzięki nim mieszkańcy Opola czy Wrocławia mogli z nieco większym spokojem czekać na rozwój wydarzeń. Ten trzeci element, obok numerycznych modeli pogody i baz danych hydrologicznych, w dużym stopniu zawdzięczamy to, że największe miasta południowo-zachodniej Polski udało się uratować przed zalaniem. Nawet jeśli w niektórych miejscach coś poszło nie tak – jak w Nysie czy Lewinie Brzeskim, które teoretycznie powinny być chronione przez zespół czterech zbiorników na Nysie Kłodzkiej – to zasadniczo instalacje hydrotechniczne z gigantycznym zbiornikiem Racibórz Dolny na czele spełniły swoje zadanie. Trzeba jednocześnie pamiętać, że największe straty spowodowało uszkodzenie instalacji w Stroniu Śląskim. Ogromna wiara w obiekty hydrotechniczne bywa więc złudna.

Luki w systemie odporności

Choć byliśmy teraz dużo lepiej przygotowani na powódź niż 27 lat temu, to nie oznacza, że odrobiliśmy wszystkie lekcje. Pierwszym zaniedbanym elementem, na który zwracała zresztą uwagę Najwyższa Izba Kontroli, jest planowanie przestrzenne. W ostatnich kilkunastu latach samorządy, jakby zapominając o wnioskach z poprzedniej powodzi, pod wpływem nacisków ze strony deweloperów wydawały zgody na zabudowywanie obszarów zalewowych. W rezultacie wiele obiektów, które ucierpiały w ostatnich tygodniach, to całkiem niedawno powstałe domy i bloki. Rozumiem, że przesuwanie historycznej zabudowy miast dalej od rzeki jest zadaniem praktycznie niewykonalnym, ale wydawanie lokalnych zgód na tworzenie osiedli w bezpośrednim sąsiedztwie rzek – mimo wyraźnego sprzeciwu Wód Polskich – było nieodpowiedzialne. Pojawia się też pytanie, co należy teraz zrobić ze zniszczonymi domami: odbudować czy pozwolić na rozbiórkę i renaturalizację terenów zgodnie z zamysłem unijnej dyrektywy powodziowej. Jedno jest pewne: będzie to pole zaciętej gry różnych grup interesów. Idę o zakład, że deweloperzy będą lobbować za budową nowych zbiorników retencyjnych, które miałyby zabezpieczyć potencjalne tereny zalewowe przed kolejną klęską. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęli nawet finansować kampanie obwiniające „ekoterrorystów” za całe zło spowodowane przez powódź.

Na marginesie warto zauważyć, że zalane obszary w ostatnich latach doświadczały intensywnej depopulacji. Skutkiem jest nie tylko zmniejszenie liczby ludności, lecz także wzrost przeciętnego wieku mieszkańców. To jeden z powodów, dla których do sprzątania po powodzi trzeba było zaangażować prawie 20 proc. stanu osobowego Wojska Polskiego (jeśli wliczyć w to Wojska Obrony Terytorialnej). Na zalanych terenach mamy wiele szkół podstawowych (w samej Kotlinie Kłodzkiej prawie 60), w których do klas pierwszych przyjęto w tym roku mniej niż 600 uczniów. To rodzi pytanie, w jakim zakresie należy odbudować infrastrukturę publiczną. Ten dylemat stanowi jedynie preludium do tego, co czeka cały kraj w następnej dekadzie, kiedy prowincja będzie się dramatycznie wyludniać i starzeć.

Drugą nieodrobioną lekcją – nie tylko z powodzi 1997 r., lecz także z innych kryzysów – jest brak jednego systemu łączności umożliwiającego wszystkim służbom szybką wymianę informacji. W rezultacie wojsko, policja, straż pożarna i inne formacje były zdane na nieszyfrowaną komunikację telefoniczną, często opartą na nieformalnych sieciach kontaktów. Kiedy lokalnie padła sieć komórkowa, na pewien czas łączność całkiem zanikła i trzeba ją było awaryjnie odtwarzać na bazie technologii Starlink zapewnionej przez rząd. Trudno to nazwać sukcesem wbrew temu, co sugerował premier Tusk. Była to raczej próba ratowania twarzy w kompromitującej sytuacji.

Brak sprawnego systemu komunikacji między służbami przyczynił się w niektórych miejscowościach do chaosu. Burmistrz Kłodzka Michał Piszko żalił się, że raport o pęknięciu zbiornika w Stroniu Śląskim dostał nie od Wód Polskich, lecz od dziennikarzy. „Nie miałem oficjalnych informacji w trybie zarządzania kryzysowego, że ta fala idzie do Kłodzka. Z tego, co wiem, przez cztery godziny po tym, jak ten wał pękł, nie było informacji, że ta woda idzie na nas. Przez cztery godziny! Ona przyszła po trzech godzinach” – mówił „Gazecie Wyborczej”. Z kolei burmistrz Nysy Kordian Kolbiarz przez trzy godziny wysyłał mieszkańcom sprzeczne komunikaty – od „jesteśmy bezpieczni” do „ogłaszam natychmiastową ewakuację miasta”. Ten przypadek pokazuje, że oprócz łączności między służbami i różnymi szczeblami administracji kuleje też komunikacja władzy z obywatelami. Nikt chyba nie kwestionuje tego, że w Kotlinie Kłodzkiej ewakuacja nie przebiegła tak, jak należy. Sama Nysa powinna stać się przedmiotem wnikliwego studium przypadku, bo już pobieżna analiza wydarzeń sugeruje, że coś w tym mieście poszło nie tak. Jeśli powodzi towarzyszy taka skala dezinformacji, to strach pomyśleć, co by się działo w wypadku hybrydowego ataku ze strony innego państwa. W tym wymiarze jesteśmy dziś mało odporni.

Chaos informacyjny był chyba najlepiej widoczną słabością państwa w odpowiedzi na kryzys. Do historii przejdą transmisje ze sztabów antykryzysowych we Wrocławiu, podczas których pojawiały się fałszywe komunikaty o przerwaniu wałów, a Donald Tusk, zaskakiwany kolejnymi doniesieniami, wywoływał swoimi reakcjami jeszcze większy zamęt. Najlepszy przykład to poranne spotkanie sztabu w poniedziałek, 16 września, gdy premier ogłosił: „Mamy do czynienia ze sprzecznymi komunikatami IMGW i hydrologów, jeżeli chodzi o zagrożenie dla Wrocławia. Nie może być tak, że będziemy bazować na sprzecznych estymacjach”. Taki przekaz jedynie potęguje bałagan informacyjny, na który zwracali uwagę m.in. funkcjonariusze walczący z żywiołem w Nysie w niedzielę, 15 września.

Kolejną nieodrobioną lekcją jest obrona cywilna – a dokładnie jej brak. Polskie społeczeństwo pozostaje całkowicie nieprzygotowane na sytuacje kryzysowe. Nie wie, jak reagować na komunikaty wysyłane przez władze, zwłaszcza że system komunikacji jest niespójny. To się przekłada na brak zaufania. Podczas powodzi zdarzało się, że mieszkańcy odmawiali ewakuacji mimo zagrożenia dla zdrowia i życia, co kończyło się koniecznością podejmowania przez służby ryzykownych akcji ratunkowych.

System Tuska 2.0

Jeśli na podstawie obserwacji trwającej wciąż powodzi miałbym wskazać trzy główne zalecenia, byłyby to: (1) kompleksowa reforma systemu planowania przestrzennego, uwzględniająca również czynniki hydrologiczne; (2) budowa sprawnego systemu szyfrowanej łączności pomiędzy służbami oraz stworzenie realnego, wielopoziomowego modelu zarządzania kryzysowego z instytucjonalnym potencjałem zdolnym walczyć z dezinformacją; (3) odtworzenie obrony cywilnej.

Do tych zaleceń trzeba dołożyć całą sferę polityczno-instytucjonalną, wykraczającą poza sprawy kryzysowe. Reakcja na powódź ujawniła coś, co jeden z moich znajomych określił mianem „systemu Tuska 2.0”. Widzieliśmy już wcześniej, że premier raczej nie zachęca do działania i niespecjalnie ceni inicjatywę u swoich współpracowników – chyba że jest ona pochodną jego oczekiwań. Dlatego ministrowie, posłowie, a nawet urzędnicy niższego szczebla przyjęli strategię „wait & see”, znaną też jako: „lepiej się nie wychylać”. Mimo to i tak mieliśmy wysyp nagłówków „Tusk się wściekł”. W pierwszych godzinach kryzysu wypuszczono na pożarcie minister środowiska Paulinę Hennig-Kloskę i jej zastępczynię Urszulę Zielińską. Kiedy sytuacja stawała się coraz poważniejsza, w ich miejsce wkroczył premier, pragnąc zatrzeć wrażenie, że jego rząd spóźnił się z reakcją. Rozumiem, że Tusk prowadzący posiedzenia sztabu i wydający na oczach kamer rozkazy niczym Władysław Jagiełło pod Grunwaldem chciał pokazać sprawczość. Problem w tym, że ten spektakl ujawnił chaos i brak czytelnego podziału kompetencji. Co więcej, jeśli premier musi się zajmować mikrozarządzaniem, jest to najlepszy dowód na to, że procedury kryzysowe nie działają. Każda kolejna transmisja ze sztabu jedynie wzmacniała to przekonanie.

W krótkim okresie premierowi udało się uratować notowania rządu – według sondażu SW Research reakcję na powódź pozytywnie ocenia ponad 50 proc. respondentów. Ale długofalowo lekcje z klęski mogą mieć dla premiera negatywne konsekwencje, i to zarówno na poziomie wewnątrzpartyjnym, jak i społecznym. Zacznijmy od tego drugiego – o ile najbardziej zagorzała część elektoratu Platformy Obywatelskiej nadal będzie widzieć w Tusku zbawcę, o tyle reszta zacznie zadawać sobie pytanie, czy premier faktycznie ogarnia sytuację. Historie powodzian, do których obiecywana pomoc nie dojdzie na czas, będą jedynie mnożyć wątpliwości i obciążać konto szefa rządu. Trudno mu będzie przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego – mimo że usilnie próbuje to robić od początku kryzysu. Lista potencjalnych winnych jest długa: PiS, IMGW, Wody Polskie, ekolodzy, Orlen, samorządowcy, a nawet... bobry (bo rzekomo rozkopują wały przeciwpowodziowe).

Inna sprawa, że ręczne zarządzanie wpisuje się w opowieść snutą za rządów PiS, zgodnie z którą żyjemy w wyjątkowych czasach, dlatego politycy mają prawo (a czasem obowiązek) zawieszać reguły i przełamywać instytucjonalny imposybilizm. To się może dobrze sprzedaje, a niekiedy bywa potrzebne, ale na dłuższą metę jest dla państwa zabójcze. Po co tworzyć system zarządzania kryzysowego, skoro premier i tak wjedzie cały na biało, aby w świetle reflektorów wydawać dyspozycje i odsyłać do kąta. To czwarta konkluzja z tej powodzi – mimo politycznych deklaracji trudno się spodziewać, że zbudujemy system zarządzania kryzysowego bazujący na idei subsydiarności władz. Zamiast tego mamy wojewodę lubuskiego, który na spotkaniu sztabu wychwala premiera.

Twarda ręka demokracji

Strategia oparta na szukaniu winnych i publicznych wyrazach wściekłości ma swoje ograniczenia także z perspektywy wewnątrzpartyjnej. Trudno przekonać ludzi, że warto iść za liderem, skoro ten przy pierwszej nadarzającej się okazji nie tylko cię zostawi, lecz także pogrąży za cudze błędy. Nie chcę przez to powiedzieć, że w partii nastąpi jakiś bunt, ale ostatnie dni na pewno zostawią trwały ślad w umysłach działaczy. Nie tylko Platformy – także Polska 2050, PSL, a może nawet Lewica będą się chciały jakoś odgryźć. Zwłaszcza że nawet przychylni rządowi komentatorzy zaczęli dostrzegać w zachowaniu Tuska przebitki z lat, w których władzę sprawował PiS. Ostrzeżeń tzw. symetrystów, że premier de facto idzie drogą prezesa Jarosława Kaczyńskiego, nie należy ignorować. „Demokracja walcząca”, o której mówił Tusk, w końcu potrzebuje twardej ręki. Nawet jeśli na konferencjach prasowych Tusk wciąż potrafi rzucać błyskotliwymi ripostami, nie zastąpi to profesjonalnej komunikacji politycznej. Mimo że od powołania rządu minęło ponad dziewięć miesięcy, nadal nie doczekał się on rzecznika, a oficjalny serwis poświęcony powodzi powstał z opóźnieniem.

Ze względu na słabość opozycji, która – zamiast punktować słabości zarządzania kryzysowego – woli się zajmować „ekoterrorystami” i teoriami spiskowymi z niemieckim wywiadem w tle, powódź nie doprowadzi do upadku rządu. Wrzesień 2024 r. będzie jednak ważnym punktem w najnowszej historii politycznej. Mimo że – jeśli wierzyć sondażom – lojalność elektoratu PO jest dziś silniejsza niż sympatyków PiS, to wybory wygrywa się głosami normalsów, a nie ultrasów. Do zwycięstwa potrzeba też zaangażowania partyjnych dołów, które oficjalnie deklarują posłuszeństwo liderowi PO, ale w ostatnich dniach mogły nabrać wątpliwości, czy warto się tak dla niego poświęcać. ©Ⓟ

Publicysta, doktor nauk ekonomicznych, adiunkt w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK, członek Polskiej Sieci Ekonomii i ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego