Z polskiej perspektywy może się wydawać, że szczyt Organizacji Narodów Zjednoczonych został poświęcony głównie wojnie w Ukrainie, ale tak nie było. Uwagę znacznej części świata przyciągnęły raczej zmiany klimatyczne, a także szeroko pojęte problemy rozwojowe „globalnego Południa”. Jeśli już niepokojono się eskalacją działań wojennych, to przede wszystkim tych na Bliskim Wschodzie, bo ich wpływ na bezpieczeństwo oraz interesy gospodarcze wielu państw jest odczuwany bardziej bezpośrednio. Interesowano się też rzucanymi przy okazji różnych wystąpień propozycjami reformy samej ONZ ewidentnie od lat nienadążającej za wyzwaniami współczesności. Prezydent Brazylii Luiz Inácio Lula da Silva wprost zażądał stałych miejsc w Radzie Bezpieczeństwa dla Ameryki Łacińskiej (czytaj: dla siebie) i dla Afryki. Wokół niego wyraźnie zarysowała się zaś koalicja krajów, co prawda w większości biednych i uzależnionych od współpracy ekonomicz nej z USA oraz Unią Europejską, ale liczących, że siła ich głosów w ONZ może pomóc wynegocjować lepsze warunki owej kooperacji z Zachodem. A przy okazji zerkających też na Chiny, jako na realnego donatora pomocy, co prawda trudnej, ale przynajmniej nieuzależnianej od przestrzegania standardów wyborczych i praw człowieka.
To wszystko kontekst, który warto uwzględniać, gdy analizujemy wpływ ONZ-owskiego maratonu dyplomatycznego z mijającego tygodnia na perspektywy pokoju za naszą wschodnią granicą. Naiwnością byłoby sądzić, że systemowo bezzębna ONZ sama z siebie może spowodować jakiś przełom, jednak zjazd globalnych liderów pod jej szyldem to (także z uwagi na zainteresowanie mediów) forum, na którym wypowiadane słowa mają szczególne znaczenie. Posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego oraz Rady Bezpieczeństwa i tak były okazją do deklaracji, które mogą wpłynąć na strategiczne realia. I taka była rola tej imprezy: pomóc słowom, by stały się ciałem. O to zagrały Rosja oraz Ukraina.
Realizm po rosyjsku
To żadne zaskoczenie: stanowiska, które przywiozły zwaśnione strony, pozostają głęboko sprzeczne. Co jednak charakterystyczne, Rosjanie byli w ONZ wstrzemięźliwi w prezentowaniu swego planu maksimum, czyli żądaniu faktycznej kapitulacji Ukrainy polegającej na jej demilitaryzacji, trwałej „neutralności” (czyli zerwaniu współpracy z krajami NATO) oraz na zatwierdzeniu przez Kijów i społeczność międzynarodową wszystkich zdobyczy terytorialnych Moskwy. Skupili się na przekazie doraźnym: straszeniu skutkami ewentualnej zgody na użycie zachodniej broni do atakowania celów w głębi Rosji. W kilku wypowiedziach rosyjskich dyplomatów znów zabrzmiały aluzje do możliwej eskalacji nuklearnej, a wzmocnieniu przekazu służyły celowo zaplanowane gesty: np. wtorkowy przelot bombowców TU-95MS nad Morzem Beringa w pobliżu zachodniego wybrzeża Alaski, wspólne z Chińczykami ćwiczenia morskie „Beibu/Interaction 2024” na Morzu Ochockim, czy wreszcie ostentacyjne (nieco wcześniejsze, ale teraz potwierdzone) otwarcie ognia przez niszczyciel „Admirał Lewczenko” w kierunku norweskiego kutra rybackiego, który mimo wezwań nie chciał dobrowolnie opuścić łowiska (zlokalizowanego zresztą w wyłącznej strefie ekonomicznej Norwegii) na arktycznym Morzu Barentsa. Dodajmy do tego świeże, skoordynowane z wystąpieniami w ONZ, ewidentnie kontrolowane przecieki o możliwości przekazania w ręce Hutich (za pośrednictwem Iranu) nowoczesnych, bardzo trudnych do wykrycia i powstrzymania pocisków przeciwokrętowych P-800 Jachont, co mogłoby znacząco skomplikować sytuację operacyjną i zakłócić transport na Morzu Czerwonym. Tak naprawdę Rosja nie kwapi się raczej do ich oddania – nie dysponuje nimi w nadmiarze, a w przeszłości sprawdziła już ich użyteczność także do atakowania celów lądowych (przeciwko siłom ISIS w Syrii), więc mogą przydać się jej na froncie w Ukrainie.
Cel jest dość oczywisty: desperacka próba powstrzymania poprzez eskalacyjny blef coraz intensywniejszych ataków na własne zaplecze, a przy okazji rytualne prężenie muskułów na użytek wewnętrzny, dla ratowania autorytetu władz. Temu zapewne służyły też nowojorskie wypowiedzi Siergieja Ławrowa dla agencji TASS, w których szef kremlowskiej dyplomacji zarzucał ONZ „bezczynność i przymykanie oka na nadużycia popełnione przez siły ukraińskie podczas inwazji na rosyjski obwód kurski”, gdzie „ukraińskie grupy terrorystyczne” używają zachodniej broni do „dokonywania masowych ataków na ludność cywilną”.
Taka postawa Rosjan to chyba przejaw swoistego realizmu – o ile można sobie wyobrazić, że na Zachodzie górę wezmą jednak kunktatorzy, którzy przynajmniej czasowo powstrzymają coraz śmielsze akcje Ukraińców, o tyle chyba nikt na Kremlu nie przypuszcza, żeby w obecnej sytuacji polityczno-wojskowej i ekonomicznej dało się wymusić zgodę na pokój na warunkach agresora. To jednak nie przeszkadzało, żeby ów maksymalny plan rosyjski lansowały ostatnio inne ośrodki. Od Donalda Trumpa, znowu wprost mówiącego o wstrzymaniu pomocy dla Ukrainy (motywem jednak jest raczej desperacja wyborcza, a nie agenturalność, którą lubią przypisywać mu przeciwnicy), po wspomnianego Lulę da Silvę, który na forum ONZ reklamował „brazylijsko-chiński plan pokojowy”, jakby przez przypadek wyraźnie sprzyjający interesom Moskwy (tutaj z kolei mamy zapewne do czynienia po części z niezrozumieniem, a po części z lekceważeniem przez Brazylijczyka polityki wschodnioeuropejskiej oraz z widoczną determinacją, by wytargować dla siebie jak najwięcej na styku interesów chińskich i amerykańskich).
Kiepskie karty
Obiektywnie Rosjanie mają w tej rozgrywce coraz słabsze karty. Ich szanse na przełom militarny maleją już chyba do zera, a nawet ograniczone sukcesy (żmudne zdobywanie kolejnych zrujnowanych wiosek i kilometrów kwadratowych stepu) przychodzą powoli i są okupione wciąż rosnącymi stratami sprzętu, amunicji i tzw. siły żywej. Zmasowane kampanie terrorystycznych ataków na ukraińskie zaplecze i cele cywilne kosztują majątek, uszczuplają zapasy rakiet i dronów, ale woli walki po drugiej stronie nadal nie osłabiają. Ukraińcy zaś coraz boleśniej uderzają agresora na jego terytorium, i to nie tylko pod Kurskiem (swoją drogą, zaangażowanych tam sił rosyjskich jednak bardzo brakuje w Donbasie). Ten „włam” ma też znaczenie psychologiczne – podrywa autorytet armii i reżimu. Bodaj boleśniejsze są jednak ciągłe ataki na infrastrukturę logistyczną i przemysłową, szczególnie rafineryjną – dronami, a coraz częściej także trudniejszymi do powstrzymania rakietami dalekiego zasięgu. I działania sabotażystów.
Zaopatrzenie w amunicję, drony i rakiety nieco poprawiają dostawy z Korei Północnej i Iranu, ale jak długo jeszcze? Chińczycy (co mocno wybrzmiało w Nowym Jorku, również z ust prezydenta Wołodymyra Zełenskiego) pomagają dostawami newralgicznych części do produkcji uzbrojenia – wedle Ukraińców ponoć aż 60 proc. zagranicznych elementów ujawnionych w zdobytym sprzęcie rosyjskim pochodzi z ChRL. Reszta to zazwyczaj nielegalnie transferowane (częściowo również via Chiny) części ze Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Holandii, Japonii, Irlandii i Szwajcarii, a także innych krajów zachodnich. To – plus technologiczne wsparcie azjatyckiego mocarstwa dla dotkniętej sankcjami rosyjskiej gospodarki cywilnej – wciąż pozwala jakoś przetrwać, ale Moskwa musi zdawać sobie sprawę z presji międzynarodowej i ryzyka, na jakie jest narażony Pekin. Ten zaś boryka się jednocześnie z własnymi, poważnymi problemami ekonomicznymi, których rozwiązanie w dużej mierze zależy od współpracy gospodarczej i politycznej z państwami Zachodu, nie ma więc raczej dużego pola do zwiększania wsparcia dla Rosji.
Tymczasem produkcja przemysłowa spada (i to nawet wliczając jej rozbuchaną część na potrzeby wojenne), a niektóre prognozy mówią o konieczności dalszego podnoszenia stóp bazowych banku centralnego, nawet do poziomu ponad 20 proc. Wygląda na to, że oto materializuje się koszmarny scenariusz stagflacji. A Unia Europejska wespół z USA i partnerami z G7 już szykuje kolejne pakiety zaostrzające i uszczelniające sankcje, w tym ostateczne uderzenia w rosyjski sektor surowców energetycznych.
Popularny mit, że czego jak czego, ale ludzi w Rosji nigdy nie zabraknie, już dawno nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. Dramatyczne wskaźniki demograficzne wymusiły właśnie oficjalne rozpoczęcie prac nad ustawą, która ma wymusić wzrost urodzin metodami administracyjnymi, w tym poprzez kary za „propagandę bezdzietności”. Ale nawet gdy zmusi się kobiety do rodzenia po co najmniej troje dzieci (wzywał do tego sam Putin), to jest i druga strona medalu: poziom opieki medycznej, tryb życia oraz… straty wojenne.
Balon Sołowiowa
Listę złych (dla Kremla) wieści można by ciągnąć długo. Zamiast niej jeszcze tylko jedna: oto w najnowszym sondażu Centrum Badań „Chroniki” liczba Rosjan, którzy poparliby wycofanie wojsk z Ukrainy „bez osiągnięcia celów specjalnej operacji wojskowej”, osiągnęła 49 proc. Jednocześnie można zauważyć rozziew między oczekiwaniami społecznymi (priorytet: odzyskanie obwodu kurskiego) i strategią Putina (przede wszystkim: ofensywa donbaska). I wisienka na torcie: oto Władimir Sołowiow, czołowy reżimowy propagandysta, w niedzielnym programie państwowej telewizji Rossija1 wypalił, że dla ratowana ojczyzny (od niepowodzeń wojskowych i korupcji) konieczna może się okazać dymisja „wierchownego” (czyli „najwyższego”). To coś do niedawna niewyobrażalnego, a dni płyną, Sołowiow żyje, nie jest nawet chory, i chodzi sobie po Moskwie... Czyżby jakaś część reżimu wypuściła balon próbny? Może po to, by schwytać w pułapkę nadgorliwych przeciwników Putina, a może po to, by zasugerować gotowość do negocjacji scenariusza pokojowego, obejmującego także zmianę głowy państwa? Takiej propozycji oczywiście nie składa się wprost, ale już przez stronę trzecią, w kuluarach szczytu ONZ, rozmawiając o możliwych modyfikacjach wspominanego „chińsko-brazylijskiego planu pokojowego” – czemu nie. Rosyjskiej elicie łatwiej byłoby poświęcić przywódcę niż przyszłe perspektywy handlu gazem albo oddawać Krym. A ponieważ tę elitę do niedawna mocno trzymali w garści Putin i jego służby, wniosek narzuca się jeden: w Moskwie musi być bardzo gorąco.
I chyba z tym przekonaniem pojechali do Nowego Jorku i Waszyngtonu Ukraińcy. Sami stąpający po bardzo cienkim lodzie, bo rosyjskie ataki mocno nadwerężyły infrastrukturę energetyczną, a sytuacja kadrowa w wojsku pogarsza się z dnia na dzień. Walka z korupcją w aparacie władzy i niejasnymi wpływami oligarchów idzie wolniej, niż chciałby Zachód – zwłaszcza ta jego część, która decyduje o przepływach finansowych. Nadmiernie aroganckie zachowania Zełenskiego i jego ludzi parę razy poważnie zdenerwowały zachodnich partnerów, obiektywnie szkodząc sprawie ukraińskiej. W powietrzu wiszą w dodatku widmo wyborczego zwycięstwa nieprzewidywalnego Trumpa oraz ewidentne naciski Niemców, by w imię „świętego spokoju” (czyli bieżących interesów niemieckiej gospodarki oraz partyjnych kanclerza Olafa Scholza) Ukraińcy zaakceptowali plan „ziemia za pokój” (plus mgliste obietnice bezpieczeństwa). Szczyt ONZ i towarzyszące mu wydarzenia były więc okazją, by po pierwsze zamanifestować ofensywne podejście („plan pokojowy” Zełenskiego), po drugie nieco wygładzić kanty dotychczasowych relacji, a po trzecie i bodaj najważniejsze – tchnąć ducha we własny naród i w opinię publiczną w krajach sojuszniczych.
Coś się szykuje
Całość narracji skrojono więc maksymalnie optymistycznie. Można ją streścić tak: „ostateczne zwycięstwo jest w zasięgu ręki, Rosję nie tylko trzeba, lecz też można rzucić na kolana, na czym wszyscy zyskamy, należy tylko jeszcze trochę wytrzymać, a Zachód musi dać więcej pieniędzy, broni i pozwolić na użycie jej bez ograniczeń”. W kontekście kłopotów wewnętrznych Rosji oraz wciąż ostrożnego podejścia Chin to nie jest dalekie od prawdy. Rzecz w tym, że prawda w polityce znaczy mniej niż ludzkie przekonania. A w nich sukces Ukrainy (i jej sojuszników) wydaje się znacznie odleglejszy niż w rzeczywistości.
Zapewne dlatego oficjalna narracja Zełenskiego i jego dyplomatów została wzmocniona przekazem kuluarowym, obejmującym dodatkowe zachęty do nasilenia pomocy. I znów, szczyt ONZ był po temu dobrą okazją – ze względów logistycznych (łatwość zorganizowania wielu kameralnych spotkań), ale też z uwagi na dominujący nastrój troski o sprawy globalne. A tu Ukraina ma (zwłaszcza po ewentualnym zwycięstwie) ciekawe rzeczy do zaoferowania. Surowce, które kilku państwom „globalnego Południa” pozwoliłyby rozwiązać ich problemy energetyczne (tani węgiel niezłej jakości), a wiodącym gospodarkom pomogły we wdrażaniu najnowocześniejszych technologii (tytan, aluminium, rudy grafitu, cyrkonu i uranu). Do tego: tanią żywność w ogromnych ilościach, co bezpośrednio przełożyłoby się na politykę i bezpieczeństwo wielu biedniejszych państw świata, a USA i Europie ułatwiłoby pozyskiwanie w nich surowców strategicznych. I wreszcie, choć tego Ukraińcy nie mówią głośno, po zawarciu satysfakcjonującego pokoju w dyspozycji Kijowa pozostanie wielu wyszkolonych, doświadczonych i bitnych żołnierzy. W sam raz do użycia w misjach państw zachodnich, mających ograniczyć rosyjskie (lub inne) zapędy do kontrolowania ważnych państw, choćby w Afryce. To kuszące argumenty.
Wstępnie można oszacować, że rosyjsko-ukraińskie starcie na nowojorskich salonach zakończyło się remisem ze wskazaniem na Kijów. Nic nie wskazuje bowiem na to, żeby najnowsze groźby rosyjskie miały jakoś istotnie sparaliżować politykę państw zachodnich – raczej wręcz przeciwnie. Pytanie natomiast, na ile ofensywa dyplomatyczna Zełenskiego przysłużyła się odważniejszym decyzjom, czyli zwiększeniu sankcyjnej presji na agresora (i jego chińskiego patrona) oraz skali pomocy wojskowej i finansowej dla Ukrainy.
Odpowiedzi zapewne poznamy już niebawem. Jeśli będą pozytywne, to w 2025 r. świat może powitać koniec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Z radością, nawet jeśli będzie to oznaczać poważny kolaps samej Rosji, z którego wynikną nowe wyzwania i zagrożenia. ©Ⓟ