Kiedy zaraz po czerwcowych wyborach Manfred Weber zaproponował odnowienie wielkiej koalicji, wydawało się, że w nowej kadencji unijny pociąg pojedzie po tych samych torach. Europejska Partia Ludowa (EPP), socjaliści i liberałowie z Renew Europe uzbierali wystarczającą pulę mandatów, by zdobyć większość, a na dodatek zabezpieczyli się punktowym wsparciem Zielonych.

Mimo wzajemnego podgryzania się w trakcie kampanii wszystkie trzy frakcje jako największego wroga i zagrożenie dla ładu europejskiego wskazywały skrajną prawicę, która od początku roku notowała wzrost poparcia na całym kontynencie. Niedopuszczenie jej do władzy – za wszelką cenę – było nadrzędnym priorytetem. Od liberała Emmanuela Macrona, przez socjaldemokratę Olafa Scholza, po Donalda Tuska z EPP – wszyscy bili na alarm, że oto barbarzyńcy czają się u bram Europy. Pierwsze prognozy wyborcze dotyczące podziału mandatów sugerowały, że mimo fatalnego wyniku Renew cel udało się osiągnąć. W tych szacunkach nie doceniono jednak siły ugrupowań po raz pierwszy wybranych do europarlamentu, których posłowie przeważnie zasilili szeregi prawicowych frakcji. Chodzi w szczególności o Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), którzy pod względem liczby mandatów zastąpili na trzecim miejscu liberałów. Tożsamość i Demokracja (ID) znalazła się poza podium po wykluczeniu z jej grona Alternatywy dla Niemiec (AfD) w związku z wypowiedziami deputowanego, który próbował rozgrzeszać nazistowskich zbrodniarzy. Gdyby EKR pod wodzą włoskiej premier Giorgii Meloni zjednoczyli się z ID, nieformalnie kierowaną przez liderkę Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i jej najbliższego współpracownika Jordana Bardellę, cały blok mógłby liczyć na mniej więcej tylu posłów co socjaliści. De facto dołączyłby wtedy do mainstreamu. Nawet Viktor Orbán powiedział w połowie czerwca, że los europejskiej prawicy zależy teraz od dwóch kobiet. Kilka tygodni później to on nieoczekiwanie wstrząsnął całą układanką.

Nowi patrioci

Podobnie jak w poprzedniej kadencji na unijnej prawicy dominują obecnie niewielkie lub średnie partie z kilkunastu państw, często o całkiem rozbieżnych interesach. PiS protestował przeciwko współpracy z AfD oraz niechętnie spoglądał na Zjednoczenie Narodowe i Fidesz. Sojusz z Węgrami wprost wykluczali Czesi, zaś Marine Le Pen nie chciała mieć nic wspólnego z Alternatywą. Obserwując te przepychanki, chadecy, socjaliści i liberałowie uznali, że mogą spokojnie rozpocząć negocjacje w sprawie odnowienia kadencji Ursuli von der Leyen, a także rozmawiać o podziale wpływów w komisjach parlamentarnych.

Aż nagle do gry powrócił Orbán, tworząc własną frakcję – Patrioci dla Europy. Początkowo nawet prawica była dość sceptyczna wobec tego projektu, wyraźnie inspirowanego retoryką i stylem Donalda Trumpa. Kilka miesięcy wcześniej Orbán odwiedził zresztą Mar-a-Lago, rezydencję Trumpa na Florydzie, gdzie przy oklaskach na stojąco został przedstawiony jako prawdziwy europejski lider. Po powrocie dał pokaz swoich umiejętności przywódczych, doprowadzając do konsolidacji środowisk, które dotąd były wobec siebie wrogie albo okazywały sobie chłodną obojętność. Dzięki temu ostatecznie zepchnął z trzeciego miejsca na podium EKR i zdystansował nową, najbardziej skrajną frakcję – Europa Suwerennych Narodów – którą sformowała AfD m.in. z częścią polskiej Konfederacji.

W odpowiedzi wielka koalicja wykluczyła grupę Orbána z gremiów decyzyjnych, m.in. pozbawiając ją wpływu na prace komisji. Weber i inni politycy EPP uzasadniali to wielokrotnym podważaniem przez partie należące do Patriotów dla Europy mandatu instytucji unijnych. To nie pierwszy raz, kiedy centrum stosuje politykę kordonu sanitarnego – pięć lat temu podobnie potraktowano Tożsamość i Demokrację, do której należał wówczas Fidesz. Orbán odpłacił się z nawiązką podczas prezydencji, którą jego kraj sprawuje obecnie w UE. Nie tylko zorganizował wizyty w Moskwie i Pekinie bez konsultacji z innymi stolicami czy instytucjami unijnymi, lecz jeszcze ogłosił, że reprezentuje całą Unię. Jeśli Budapeszt planował iść na otwartą konfrontację z Brukselą, to nie znalazłby lepszego momentu.

Kłopotliwi i słabi

Spośród liderów pięciu największych państw Unii jedynie Donald Tusk i Giorgia Meloni wyszli z czerwcowego głosowania obronną ręką. Europejska porażka Macrona pogłębiła polaryzację nad Sekwaną, co popchnęło go do ryzykownej decyzji: rozwiązania Zgromadzenia Narodowego i rozpisania nowych wyborów. Francuski przywódca liczył nie tylko na zatarcie fatalnego wrażenia po unijnej klęsce, lecz także na pozbycie się sojuszników, czyli Republikanów, coraz bardziej otwarcie występujących przeciwko polityce Pałacu Elizejskiego. Ostatecznie skórę Macronowi uratowała lewica, a Marine Le Pen najbliższą kadencję spędzi w ławach opozycyjnych.

Przywódcę Francji czeka jednak trudny czas. Objęcie kraju procedurą nadmiernego deficytu przez Komisję Europejską to sygnał alarmowy, że finanse publiczne mogą się wymknąć spod kontroli. Zadłużenie stanie się źródłem narastających napięć: Macron będzie musiał znacznie ograniczać wydatki budżetowe, szukając oszczędności w działających programach, co zapewne tylko podgrzeje nastroje społeczne. W tym czasie Zjednoczenie Narodowe będzie mogło z dystansu krytykować obóz prezydencki i jego sojuszników z Nowego Frontu Ludowego. Wśród współpracowników Macrona – tych, których ten jeszcze nie zraził kontrowersyjnymi, nieprzemyślanymi posunięciami – na próżno szukać potencjalnego sukcesora lub sukcesorki. Właściwie sam o to zadbał, otaczając się gronem lojalnych, lecz niezbyt charyzmatycznych polityków. Jeśli przez najbliższe dwa lata francuski prezydent nie wychowa sobie następcy lub następczyni, kolejne wybory rozstrzygną się między skrajną prawicą i skrajną lewicą.

Jeszcze większe kłopoty ma Olaf Scholz. Przyszłoroczne wybory do Bundestagu mogą się okazać początkiem końca jego politycznej kariery. Niemieccy socjaldemokraci notują w kraju fatalne wyniki, a w wyborach europejskich wyraźnie przegrali nawet z AfD. Scholz próbuje odwrócić ten trend, prezentując się jako ciepły przywódca, który stawia na bezpieczeństwo i obronność, lecz nie wydaje się to skuteczne. Na pozycję lidera sceny politycznej wraca chadecka koalicja CDU/CSU, której poparcie przekracza obecnie 30 proc. AfD nie powiedziała jednak ostatniego słowa. W takim układzie niemiecki kanclerz jest skazany na pozostanie w defensywie, w której tkwi od początku rosyjskiej inwazji w Ukrainie.

Z kolei hiszpański premier Pedro Sánchez wciąż jest zakładnikiem obietnic złożonych ugrupowaniom katalońskim i baskijskim, które domagają się bez przerwy nowych praw. Choć partia socjalistyczna Sáncheza nie poniosła tak spektakularnej klęski jak SPD w walce o euromandaty, to nikt nie postrzega go jako głównego gracza Starego Kontynentu. Wielu obserwatorów ostatnio widzi w tej roli Donalda Tuska, który nie tylko wygrał wybory do PE, lecz także zatrzymał serię sukcesów prawicy. Tusk dostał nominację na głównego negocjatora z ramienia EPP w rozmowach o kandydaturach na czołowe stanowiska w Unii. Na mocy powyborczych uzgodnień faworytka liberałów Kaja Kallas zostanie szefową unijnej dyplomacji, socjalista António Costa – szefem Rady Europejskiej, a Ursula von der Leyen po raz drugi zasiądzie w fotelu przewodniczącej Komisji Europejskiej. Na barkach Niemki spocznie teraz przyszłość reprezentujących szerokie centrum ludowców, których z jednej strony będzie bezpardonowo atakować mniej lub bardziej skrajna prawica, z drugiej – część koalicjantów.

Chadecja bardziej prawicowa

W trakcie eurokampanii partie wielkiej koalicji nie szczędziły sobie krytycznych słów. Ludowcy wytykali socjalistom jałowość programu. Liberałowie dogryzali chadekom za odpuszczenie państwom mającym kłopoty z praworządnością – takim jak Węgry. Socjalistów atakowali m.in. za słabe wsparcie dla małych i średnich przedsiębiorstw. Chadekom dostało się od partnerów szczególnie za pakt o migracji i azylu, który zdaniem progresywnych środowisk realizuje postulaty skrajnej prawicy. Na dodatek po masowych protestach rolników i producentów żywności Bruksela odstąpiła czasowo od egzekwowania przepisów Zielonego Ładu, od których przestrzegania mają zależeć dopłaty bezpośrednie. Zwłaszcza z perspektywy Zielonych tego rodzaju ustępstwa świadczą o częściowej rezygnacji z ambitnej agendy klimatycznej i środowiskowej, która miała być znakiem rozpoznawczym Komisji pod wodzą von der Leyen. W pierwszych wystąpieniach nowej kadencji Niemka zapewniała, że transformacja będzie kontynuowana z poszanowaniem grup społecznych i regionów, które w pierwszej fazie będą szczególnie narażone na jej negatywne następstwa. Filarem polityki mają być jednak wzmacnianie konkurencyjności europejskiej gospodarki i obronność.

W tym ostatnim obszarze widać jeszcze większe przesunięcie akcentów niż w Zielonym Ładzie. Od wybuchu wojny w Ukrainie chadecy próbują odejść od krótkowzrocznego kursu Angeli Merkel, która zakładała, że z Moskwą można handlować na takich samych zasadach jak z Londynem czy Waszyngtonem. Odejście od importu rosyjskich węglowodorów było pierwszym krokiem, drugim miała być budowa europejskiego potencjału obronnego. Na razie proces ten przebiega wyjątkowo ospale, bo ręce Brukseli wiąże wieloletni budżet, obowiązujący do 2027 r. Nowe fundusze na cele obronne pojawią się najpewniej dopiero za dwa i pół roku. Słychać natomiast zmianę retoryki – zarówno u von der Leyen, jak i innych polityków EPP. Nie chodzi tylko o poważne potraktowanie rosyjskiego zagrożenia. Postawienie na kwestie bezpieczeństwa to także szansa na odebranie skrajnej prawicy przynajmniej części wyborców. To samo dotyczy zresztą zaostrzenia polityki migracyjnej czy odstępstw od zielonej transformacji. Podczas wystąpienia von der Leyen w Strasburgu trudno było nie odnieść wrażenia, że Niemka próbuje zadowolić każde stronnictwo i segment elektoratu. Na pewno chadecy wykazują dziś znacznie większą elastyczność niż socjaliści i liberałowie (co też jest jednym z powodów, dla których lepiej od partnerów wypadli w eurowyborach).

W połowie sierpnia wystartują konsultacje von der Leyen z przywódcami państw członkowskich na temat obsady stanowisk w Komisji Europejskiej. Choć najważniejsze karty są już rozdane, to w grze wciąż pozostają teki komisarzy ds. gospodarczych, energetycznych czy rozszerzenia. Pełen skład powinniśmy poznać pod koniec lata. Nowy gabinet von der Leyen rozpocznie urzędowanie w październiku lub listopadzie, w zależności od tego, czy kandydaci dostaną pozytywne oceny od europosłów, czy potrzebne będą dogrywki lub wymiany kandydatów.

Inauguracja pracy Komisji przypadnie na newralgiczny moment w światowej polityce. Jeśli wybory w USA wygra Donald Trump, charakter sojuszu transatlantyckiego może się znacznie zmienić. Ukraina przygotowuje się na kolejne rozmowy o planie pokojowym. Chiny kontynuują ekspansję na unijnym rynku mimo ceł nałożonych na ich samochody elektryczne. Kolejne państwa europejskie negocjują nowe transakcje z Państwem Środka, zamiast rozluźniać z nim relacje. Również wojna w Gazie dzieli rządy: część bezwarunkowo wspiera Izrael, część coraz głośniej mówi o tym, że Palestyńczycy powinni mieć suwerenne państwo. Ten splot okoliczności zwiastuje poważną próbę dla koalicji tworzącej unijne centrum. Niektórzy liderzy skrajnie prawicowych środowisk mogą dryfować w kierunku mainstreamu – jak Giorgia Meloni; inni mogą próbować – jak Viktor Orbán – przynajmniej zachwiać brukselskim stolikiem.

Wydaje się, że jedyną osobą, która jest dziś zdolna łączyć różne frakcje pod jednym sztandarem, jest von der Leyen. Mimo że nie ma demokratycznego mandatu zdobytego w wyborach ani nie wzbudza powszechnej sympatii, nikt bardziej niż ona nie zasługuje obecnie na miano unijnej liderki. W obliczu słabej pozycji Macrona, fatalnych notowań Scholza i braku realnej konkurencji z innych państw to właśnie na Niemkę spadnie główny ciężar obrony politycznego centrum przed skrajnościami. Pierwszy test odbędzie się we wrześniu, gdy europosłowie zadecydują o poparciu dla składu Komisji. ©Ⓟ