Przez kilka lat alarmowania o postępującej drożyźnie mogliśmy się odzwyczaić od oczywistego faktu, że Polska wciąż jest niezwykle tania na tle pozostałych krajów rozwiniętych.
Chociaż wciąż zarabia się tutaj zdecydowanie mniej niż w państwach Europy Zachodniej (jeśli przeliczać według kursu rynkowego), niższe ceny wyraźnie podnoszą realny standard życia – i to nawet do poziomu wyższego niż w wielu państwach starej Europy. Przyciągają też inwestorów, którzy nie ustają w lokowaniu nad Wisłą nowych fabryk i innych zakładów pracy. Po raz kolejny cichym bohaterem okazuje się słaby polski złoty.
Właśnie ukazał się najnowszy Cost of Living Index portalu Numbeo, który co pół roku porównuje koszty życia w 121 państwach świata z utrzymaniem w Nowym Jorku, czyli jednym z najdroższych miejsc na świecie. W tym zestawieniu wycena przeciętnego koszyka zakupowego w Nowym Jorku to równe 100, a pozostałe wartości są wykazywane proporcjonalnie. Inaczej mówiąc, wynik Polski – 40,8 – oznacza, że nasze koszty są niższe od nowojorskich o ponad 59 proc. Co ciekawe, wyłącznie Szwajcaria okazała się droższa od Wielkiego Jabłka, a i to tylko minimalnie – bo o 1,1 proc. Drugie w kolejności Bahamy zanotowały już wynik 85, więc koszty życia są tam niższe o 15 proc.
Po włączeniu wysokości czynszów nawet Szwajcaria okazała się o wiele tańsza od Nowego Jorku – łączne koszty utrzymania są w tym państwie o jedną czwartą niższe. W takim zestawieniu na drugim miejscu pojawił się Singapur z wynikiem 72,1. Ceny nieruchomości i najmu w Nowym Jorku są legendarne. Dość powiedzieć, że dla całych USA ów cost of living plus rent index wyniósł ledwie 56,6, czyli Nowy Jork jest prawie dwukrotnie droższy od całego kraju. W Polsce i tak większość społeczeństwa mieszka jednak w lokalach własnościowych (według Eurostatu w 2022 r. było to aż 87 proc.), dzięki czemu udział kosztów utrzymania mieszkania w budżecie przeciętnego polskiego gospodarstwa to tylko 17 proc. W Niemczech czy Danii, gdzie dominują mieszkania najmowane, to aż 25 proc. Z naszego punktu widzenia bardziej interesujące wydają więc się same koszty życia.
Cała Europa wypadła w tym zestawieniu jako dosyć tania, a szczególnie UE. Przy uwzględnieniu kosztów życia bez czynszów na trzecim miejscu znalazła się Islandia (83,0), którą wyprzedziły wymienione już Szwajcaria i Bahamy. Do pierwszej „10” trafiły jeszcze dwa kraje europejskie. Norwegia (76,0) i Dania (72,3) zajmują odpowiednio szóstą i siódmą pozycje. Zostały wyprzedzone przez Singapur i Barbados. Tę „10” zamykają Hongkong, USA i Australia.
Polska ledwie załapała się do górnej połowy. Wśród wszystkich państw znaleźliśmy się na 59. miejscu, czyli zaraz pod Armenią i nad Meksykiem. Droższe od Polski okazały się m.in. Albania i Liban. A także Kuba i Palestyna, chociaż trzeba pamiętać, że oba te kraje cierpią z powodu sankcji i blokad handlowych, co podnosi tamtejsze ceny. Spośród znacznie biedniejszych od Polski krajów droższe okazały się też np. Jamajka, Kostaryka, Trynidad i Tobago oraz Jordania.
Wysokość cen na świecie zależy od wielu różnych czynników, chociażby od powiązania waluty z dolarem czy nałożonych sankcji, więc więcej powie nam porównanie Polski z samą Europą. Na 40 państw zajmujemy 29 miejsce. W UE wyprzedzamy jedynie Rumunię i Bułgarię. Poniżej znajdują się jeszcze tylko kraje bałkańskie, Mołdawia, Rosja, Białoruś i trapiona nieustanną wojną Ukraina (na ostatniej pozycji).
Dane z zestawienia Numbeo potwierdza Eurostat. Według PLI (price level index, czyli wskaźnika cen konsumpcyjnych płaconych przez gospodarstwa domowe) w zeszłym roku byliśmy trzecim najtańszym krajem UE (przed Rumunią i Bułgarią). Ceny w Polsce to dwie trzecie przeciętnych unijnych, są więc wyraźnie niższe niż chociażby węgierskie (ponad trzy czwarte). Minimalnie wyższe zanotowano nawet w części krajów bałkańskich spoza UE – Serbii oraz Albanii (lekko ponad dwie trzecie). Ceny w Czarnogórze są jedynie minimalnie niższe niż w Polsce.
W Polsce i tak zanotowaliśmy jednak dynamiczny wzrost cen względem kosztów życia w Unii Europejskiej. To efekt zeszłorocznego umocnienia się złotego. W 2022 r., gdy nasza waluta ucierpiała na początku pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę i kryzysu energetycznego, polskie ceny wynosiły ledwie 60 proc. średniej unijnej. W ciągu roku nadrobiliśmy więc aż 6 pkt proc., choć nadal trudno mówić o drożyźnie.
Pod względem zarobków przeliczanych na euro po kursie rynkowym nadal jestemy jednym z najbiedniejszych krajów Europy. Według Eurostatu w 2022 r. średnia płaca godzinowa nad Wisłą wyniosła ledwie 12,5 euro, co było piątym wynikiem od dołu w UE. Praca tańsza była jedynie w Bułgarii, Rumunii, na Węgrzech i Łotwie. W 2023 r., m.in. dzięki umocnieniu się złotego, nadwiślańska pensja godzinowa przeliczona po kursie rynkowym wyniosła już 14,5 euro, co pozwoliło nam przeskoczyć jeszcze Chorwację (14,4 euro) i niemal zrównać się z Litwą (14,7). Średnio w UE za godzinę pracy płacono aż 32 euro – to ponad dwa razy więcej niż w Polsce.
Słabo wypadamy również pod względem wyceny majątku. Niskie ceny sprawiają, że aktywa majątkowe zgromadzone nad Wisłą, szczególnie nieruchomości, są tanie na tle Europy Zachodniej, a nawet wielu krajów naszego regionu. Według Global Wealth Databook 2023 banku UBS majątek przeciętnego dorosłego Polaka netto (po uwzględnieniu zadłużenia) to zaledwie nieco ponad 20 tys. euro. Słowacy i Estończycy wypadają pod tym względem dokładnie dwa razy lepiej. Chorwaci i Litwini zgromadzili po ok. 33 tys. euro na głowę. Polska znalazła się w bliskim towarzystwie Chile i Kostaryki.
W ekonomii zwykle coś jest za coś. Wyjeżdżając za granicę, mamy do dyspozycji o wiele mniej pieniędzy niż wielu naszych sąsiadów i trudno nam się chwalić wartością zgromadzonego przez gospodarstwa domowe majątku. Pytanie tylko, czy wymienieni wyżej Chorwaci i Litwini nie woleliby mieć w zamian tak niskich cen u siebie.
W Chorwacji wynoszą one ponad trzy czwarte średniej UE, a na Litwie nawet 82 proc.
W rezultacie pod względem realnej siły nabywczej obywateli w swoim kraju Polska wypada znakomicie. Wróćmy do Cost of Living Index – w kategorii Local Purchasing Power Index (lokalna siła nabywcza) Polska znalazła się na 34. miejscu wśród 121 analizowanych państw świata. Na ostatnim znalazła się Kuba, w której ceny są nieco wyższe niż w Polsce, ale której obywatele mogą sobie pozwolić na 2,5 proc. tego, co mieszkańcy Nowego Jorku. W Polsce było to aż 86 proc. To tylko nieco mniej niż na Tajwanie (95,1 proc.) czy w Izraelu (99,4 proc.), ale zdecydowanie więcej niż w Urugwaju (56,3 proc.), Rosji (50,6 proc.) czy Turcji (49,0 proc.). Nie mówiąc o Kostaryce, Chile czy Argentynie, gdzie lokalna siła nabywcza jest dwukrotnie niższa od polskiej. USA znalazły się na piątym miejscu na świecie, wyprzedziły je Szwajcaria, Kuwejt i Katar oraz Luksemburg.
Jeśli się weźmie pod uwagę samą Unię Europejską, Polska znalazła się na 12. miejscu na 27 krajów członkowskich. Pod względem realnej zamożności jesteśmy więc już w górnej połówce. Dokładnie między Hiszpanią (92,1) i Czechami (84,0), pod którymi znalazła się Słowenia (80,9). W ten sposób wyprzedziliśmy dokładnie wszystkie kraje naszego regionu, a dodatkowo jeszcze Włochy (78,3), Portugalię (56,9) i Grecję (53,0), której społeczeństwo okazało się najbiedniejsze w UE. Nie licząc obywateli malutkiego Luksemburga, najbogatsi okazali się Duńczycy, Holendrzy i Szwedzi. We wszystkich tych państwach mieszkańcy mogą sobie pozwolić na o około jednej czwartej więcej niż w Nowym Jorku.
Można z tego wszystkiego wyciągnąć dwa główne wnioski. Przede wszystkim, że Polska absolutnie nie powinna się spieszyć z przyjęciem wspólnej unijnej waluty. Złoty oczywiście będzie się w długim terminie umacniać, więc nasza przewaga wynikająca ze słabej wyceny rynkowej rodzimej waluty będzie topnieć. Importowane towary oparte na zaawansowanych technologiach, które obecnie nad Wisłą są drogie jak na nasze kieszenie, będą w związku z tym tanieć, jednak przewaga konkurencyjna Polski stopniowo spadnie. Nie zmienia to tego, że mieszkańcy państw naszego regionu, które euro już przyjęły, nie są specjalnie zadowoleni z wyższych płac na papierze. Przykładowo lokalna siła nabywcza w Słowacji i na Łotwie wyniosła zaledwie ponad dwie trzecie nowojorskiej, czyli jakieś 80 proc. polskiej. Tamtejsze ceny to jednak aż niecałe 90 proc. średniej unijnej. W Polsce, przypomnijmy, równe dwie trzecie.
Poza tym Polska nie musi na razie intensywnie konkurować na ulgi fiskalne. Naszą przewagą konkurencyjną w oczach inwestorów nie są niższe o kilka punktów procentowych stawki podatków, tylko nominalne koszty pracy niższe o jedną piątą niż w Estonii i o ponad 15 proc. niż w Słowacji. Nie mówiąc o Słowenii, gdzie za godzinę inwestor zagraniczny musi zapłacić pracownikom prawie dwa razy więcej. Jeśli dodamy do tego duży rynek wewnętrzny, znakomicie rozwiniętą infrastrukturę, dobrze wykształconą klasę pracującą oraz przede wszystkim rozbudowaną sieć potencjalnych podwykonawców, to widać jak na dłoni, że Polska nie musi się stać rajem podatkowym na wzór Łotwy. Mamy to szczęście, że nie pozbyliśmy się kluczowej przewagi konkurencyjnej krajów rozwijających się, czyli własnej – niedocenianej – waluty. ©Ⓟ