Izraelczycy coraz głośniej domagają się przedterminowych wyborów. Ale „Bibi” z władzą żegnać się nie zamierza.

Rząd Binjamina Netanjahu prowadzi dziś wojnę na kilku frontach: główny to Strefa Gazy, ale – z mniejszą intensywnością – walki trwają również na Zachodnim Brzegu i na granicy z Libanem. Dla samego „Bibiego” kluczowa batalia toczy się jednak w kraju. Od kilku miesięcy Izraelczycy regularnie wychodzą na ulice, aby protestować przeciwko jego rządom, blokują autostrady i ścierają się z policją. – Gdziekolwiek spojrzeć, tam chaos. To efekty polityki władzy. Chaos to tak naprawdę jej główna polityka – przekonywała na ubiegłotygodniowej demonstracji w Jerozolimie jedna z organizatorek, Tovah Sheleg.

Izraelczycy nawołują do przedterminowych wyborów. Z lutowego badania ośrodka Israel Democracy Institute wynika, że tylko 21 proc. obywateli opowiada się za przeprowadzeniem ich według ustalonego wcześniej harmonogramu, czyli w listopadzie 2026 r. To o tyle ważne, że gdyby wybory odbyły się dzisiaj, to Netanjahu prawdopodobnie straciłby władzę. Wskazują na to sondaże – jak ten przeprowadzony w ubiegłym tygodniu przez ośrodek Lazar. Kierowany przez premiera Likud mógłby liczyć na 18 proc. głosów, zaś Zjednoczenie Narodowe jego głównego rywala Beniego Ganca – na 36 proc.

Były premier państwa żydowskiego Ehud Barak napisał w marcowym eseju dla „Foreign Affairs”, że w najtrudniejszym jego zdaniem okresie w historii Izraela kraj potrzebuje trzeźwego, zdeterminowanego i dalekowzrocznego przywództwa. Kogoś formatu Dawida Ben Guriona, pierwszego premiera państwa żydowskiego i jednego z jego założycieli. „Zamiast tego ma narcystycznego, manipulującego i krótkowzrocznego Netanjahu” – stwierdził Barak. Ostra krytyka i protesty nie są dla Netanjahu czymś nowym. W ubiegłym roku, kiedy próbował przeforsować kontrowersyjną reformę sądownictwa, demonstracje w szczytowym momencie przyciągnęły 150 tys. uczestników.

Wpływ radykałów

„Bibi” jest zaplątany w pajęczynę sprzecznych interesów. Politycy opozycji (w tym Ganc), którzy dołączyli do utworzonego po 7 października rządu jedności narodowej, naciskają na porozumienie z Hamasem w celu uwolnienia zakładników przetrzymywanych w Strefie Gazy. Szacuje się, że na terytorium enklawy wciąż przebywa ok. 130 Izraelczyków. Jak dotąd najwięcej – 105 – wyszło na wolność na podstawie wynegocjowanej w listopadzie tygodniowej przerwy w walkach. Siłom Obronnym Izraela (IDF) udało się uwolnić zaledwie kilka osób. W grudniu ich żołnierze dopuścili się też poważnego błędu: zastrzelili trzech półnagich, wymachujących białą flagą zakładników. Wzięli ich za Palestyńczyków. Sprawa wywołała spore zamieszanie na krajowej scenie politycznej i ściągnęła falę krytyki na armię. Mimo to premier utrzymywał, że najlepszym sposobem na rozwiązanie problemu zakładników jest wzmocnienie presji militarnej na Hamas. Przekonywał, że w ten sposób wymusi wypuszczenie na wolność wszystkich obywateli porwanych przez bojowników.

W rozmowie z Fox News Donald Trump rzucił, że pozwoli „Bibiemu” „dokończyć robotę w Gazie”. Dlatego Netanjahu z nadzieją wypatruje jego powrotu do Białego Domu

Netanjahu zawsze miał jastrzębie podejście do kwestii bezpieczeństwa. Ale teraz wpływ na decyzje rządu mają również jego skrajnie prawicowi koalicjanci, którzy naciskają na kontynuowanie operacji wojskowej tak długo, aż Hamas zostanie zniszczony. I stawiają coraz więcej warunków. W tym tygodniu kanał 13 izraelskiej telewizji podał, że ministrowie Itamar Ben-Gewir i Becalel Smotricz zagrozili opuszczeniem koalicji, jeśli negocjowane z udziałem USA, Egiptu i Kataru porozumienie o zawieszeniu broni obejmie uwolnienie również odsiadujących długoletnie kary palestyńskich więźniów.

Obaj ministrowie są znani z dehumanizowania Palestyńczyków w swoich wypowiedziach, sprzeciwu wobec rozwiązania dwupaństwowego i nawoływania do budowy izraelskich osiedli w Strefie Gazy. „Bibiego” trzymają krótko – to dzięki nim utrzymuje się dziś u władzy. W 2021 r. Netanjahu został obalony przez egzotyczny sojusz partii lewicowych, centrowych i prawicowych, które łączyła wyłącznie niechęć do wieloletniego przywódcy kraju. Po roku okazało się, że to za mało, by skutecznie rządzić. Koalicja się rozpadła, a dzięki przedterminowym wyborom w 2022 r. „Bibi” wrócił na pierwszy plan. Likud zdobył najwięcej głosów, choć za mało, by samodzielnie sprawować władzę. Potrzebował sojuszników. Większość polityków – w tym Beni Ganc – odmówiło mu współpracy. Na ratunek przyszli ortodoksi i radykałowie. Dlatego jeśli Netanjahu zdecydowałby się pójść na ustępstwa wobec opozycji czy coraz bardziej krytycznie nastawionego Zachodu, rząd koalicyjny szybko by się rozpadł.

Premier utrzymuje więc, że konieczne jest przeprowadzenie inwazji lądowej na położone przy granicy z Egiptem Rafah, w którym schroniło się 1,4 mln Palestyńczyków. Takie rozwiązanie zadowoliłoby koalicjantów, a także zwiększyłoby szanse schwytania przywódcy Hamasu w Strefie Gazy Jahii Sinwara. A to potencjalnie poprawiłoby notowania Netanjahu. We wtorek przekonywał więc posłów do Knesetu, że nie widzi alternatywy dla ofensywy. I wielokrotnie powtarzał, że presja międzynarodowa nie powstrzyma Izraela przed realizacją jego celów. – Ci, którzy mówią, że nie dojdzie do operacji w Rafah, to ci sami ludzie, którzy mówili, że nie wejdziemy do Gazy czy Chan Junus i nie wznowimy walk po listopadowej przerwie – komentował niedawno premier.

Dla Zachodu atak na Rafah to czerwona linia. Po poniedziałkowej rozmowie Netanjahu z prezydentem USA Joem Bidenem doradca Białego Domu ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan powiedział, że szturm byłby „błędem”. Podkreślił też, że Izrael może osiągnąć swoje cele wojskowe innymi środkami.

W Białym Domu rosną obawy związane z tym, że przed listopadowymi wyborami prezydenckimi od demokratów odsuwają się wyborcy przeciwni ich polityce wobec Izraela, którzy uważają, że Waszyngton jest współodpowiedzialny za zbrodnie w Gazie. To niezadowolenie może mieć znaczenie w takich stanach jak np. Michigan. W 2016 r. Donald Trump pokonał tam Hillary Clinton przewagą 0,2 proc. głosów. W 2020 r. wygrał z kolei Biden różnicą 2,8 proc. Michigan ma też relatywnie wysoki odsetek wyborców muzułmańskich i pochodzących z Bliskiego Wschodu. Szacuje się, że w 2020 r. stanowili tam oni niemal 3 proc. populacji, a większość głosowała na demokratów.

Wybierzcie innego premiera

Dlatego amerykańska administracja zaostrza retorykę. Nie tyle wobec Izraela, ile wobec samego Netanjahu. Chuck Schumer, lider demokratycznej większości w Senacie i jeden z najbliższych sojuszników państwa żydowskiego, stwierdził w ubiegłym tygodniu, że dalsze rządy „Bibiego” są główną przeszkodą na drodze do pokoju na Bliskim Wschodzie. Prezydent Biden dał do zrozumienia, że go popiera. – Schumer wygłosił dobre przemówienie. Wyraził poważne obawy, które podziela wielu Amerykanów – powiedział. Była przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi dodała, że wypowiedź senatora była „aktem odwagi i miłości do Izraela”.

W niedzielę Netanjahu odgryzł się na antenie CNN. – Izraelczycy rozumieją, że decyzja o przeprowadzeniu wyborów teraz, przed zakończeniem wojny, doprowadziłaby co najmniej do sześciomiesięcznego paraliżu. To znaczy, że przegralibyśmy walkę w Gazie – przekonywał.

Nastroje Amerykanów studzi Anshel Pfeffer, dziennikarz centrolewicowego „Ha-Arec”: „Takie komentarze mogą dać ujście frustracji prezydenta Bidena, ale nie pomogą w szybszym zakończeniu rządów Netanjahu. Jedynym realistycznym sposobem, aby się go pozbyć, jest rozwiązanie Knesetu, do którego może dojść po upadku większości koalicyjnej. Amerykańska administracja nie ma na to wpływu”. Tym bardziej że – dowodzi Pfeffer – rządowi fundamentaliści wiedzą, iż „nigdy więcej nie będą mieli premiera gotowego do przyznania im tak dużego kawałka władzy i miliardów szekli na deser”.

Nawet jeśli doszłoby do kryzysu w koalicji, to w swojej długiej karierze Netanjahu zażegnał już wiele podobnych sporów. Zwłaszcza że może wykorzystać asy, które dostał w rzeczywistości wojennej. Jednym z nich jest możliwość rozszerzenia wojny z libańskim Hezbollahem, która po 7 października ograniczała się do wzajemnych ataków z powietrza. Skrajnie prawicowi przedstawiciele izraelskiej administracji uważają to wręcz za konieczność. „Musimy zacząć reagować, atakować – wojna, teraz. Galant, wojsko jest twoim obowiązkiem. Na co czekasz?” – tak do ministra obrony narodowej Jo’awa Galanta zwrócił się na portalu X (dawniej Twitter) szef resortu bezpieczeństwa wewnętrznego Itamar Ben-Gewir.

W wywiadzie dla Politico Netanjahu nie wykluczył takiej opcji. Uważa, że umożliwiłaby ona powrót ludziom, którzy „opuścili swoje domy z obawy, że Hezbollah dokona masakry na północnej granicy z Libanem. Takiej, jakiej Hamas dopuścił się na granicy ze Strefą Gazy. Zrobimy więc wszystko, co w naszej mocy, aby przywrócić im bezpieczeństwo i sprowadzić ich do domu. Jeśli będziemy musieli użyć metod wojskowych, zrobimy to. Jeśli istnieje dyplomatyczny sposób, aby to osiągnąć, w porządku. Ale na pewno nie odpuścimy” – stwierdził.

CNN, powołując się na źródła w Białym Domu, pisał niedawno, że inwazja mogłaby się rozpocząć późną wiosną lub wczesnym latem. Jednak Michael Young z think tanku Carnegie Endowment for International Peace w Bejrucie mówi DGP, że wojna na pełną skalę to wciąż mało prawdopodobne rozwiązanie. – Nikt tego nie chce. Ani Amerykanie, ani Irańczycy. To byłoby zbyt nieprzewidywalne – przekonuje. Pod uwagę brany jest też inny scenariusz: ograniczony atak naziemny na tereny przygraniczne. – Nawet jeśli Izraelczycy wkroczyliby tylko na południe, na Bliskim Wschodzie powstałaby całkiem nowa dynamika. Nie wiadomo, czy Hezbollah nie dążyłby wtedy do eskalacji. A to prowadziłoby nas z powrotem do pierwszego scenariusza, który potencjalnie oznaczałby zaangażowanie Iranu i USA – uważa Young. I podkreśla, że na razie Netanjahu wykorzystuje groźbę inwazji jako taktykę negocjacyjną. Równolegle do negocjacji w sprawie zawieszenia broni w Gazie Amerykanie prowadzą rozmowy na temat deeskalacji napięć między Izraelczykami a Libańczykami. Grożąc wojną państwu zrujnowanemu przez splot kryzysów – gospodarczego i politycznego – „Bibi” wymusza na Hezbollahu koncesje.

Zresztą w ten sam sposób „Bibi” postępuje z Hamasem. Emerytowana pułkowniczka IDF i szefowa izraelskiego Institute for Counter-Terrorism Miri Eisin tłumaczy DGP, że Netanjahu wciąż postrzega inwazję na Rafah w kategoriach „możliwości”, a nie „konieczności”. – Premier jest gotowy wstrzymać się z atakiem przez kilka miesięcy. Jeśli pojawi się lepsza opcja rozwiązania pozostałych batalionów Hamasu, to ją wybierze – argumentuje. Według niej wzmacnianie narracji o nieuchronności inwazji to taktyka obliczona na uzyskanie ustępstw. Zdaje się, że strategia przynosi korzyści. Z informacji „Guardiana” wynika, że Hamas zgodził się na 40-dniowe zawieszenie broni i wymianę zakładników bez zobowiązania się przez Izrael do zakończenia wojny.

Być może z tym są związane narastające napięcia w relacjach z Amerykanami. Alon Pinkas, były konsul generalny Izraela w Nowym Jorku i zagorzały krytyk Netanjahu, stwierdził, że działania izraelskiego przywódcy są częścią wysiłków zmierzających do wskazania winnego na wypadek, gdyby Izrael nie odniósł jednoznacznego zwycięstwa w Strefie Gazy. „On celowo szuka konfliktu z USA, aby móc zrzucić winę na Bidena” – komentował Pinkas.

Spór próbuje wykorzystywać na własny użytek Donald Trump. W podcaście swojego byłego doradcy oznajmił, że żydowscy Amerykanie, którzy głosują na ugrupowanie Bidena, nienawidzą swojej religii. – Partia Demokratyczna nienawidzi Izraela – przekonywał. Z kolei w rozmowie z Fox News rzucił, że pozwoli „Bibiemu” „dokończyć robotę w Gazie”. Dlatego Netanjahu z nadzieją wypatruje powrotu Trumpa do Białego Domu. Liczy na to, że wraz z odejściem ekipy Bidena skończy się też polityka zakładająca, że podstawą pokoju na Bliskim Wschodzie jest rozwiązanie dwupaństwowe, a Palestyńczykom należy się wsparcie. – Premier nigdy nie ukrywał, że bliżej mu do republikanów – podsumowuje Miri Eisin. ©Ⓟ

Głębia sprzeczności

Mówi się, że 7 października był dla Netanjahu „jego własnym 11 września”. Premier szybko został obarczony winą za dopuszczenie do tragedii. Poparcie dla jego rządów skurczyło się jeszcze bardziej, a ludzie znowu wyszli na ulice – tym razem, by żądać dymisji premiera. A to tylko wierzchołek góry lodowej. – Obserwujemy właśnie największy kryzys, z jakim kiedykolwiek przyszło się Izraelowi mierzyć – mówi mi Dahlia Scheindlin.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Wymyślić Izrael na nowo”, DGP nr 24/2023 z 22 grudnia 2023 r.