Tam, gdzie dwa lata temu był trawnik na miejskim placyku, dziś leżą użhorodzianie polegli w wojnie z Rosją.

Kalwaria leży na wzgórzu. Tak w Europie Środkowej tradycyjnie lokowano cmentarze. Dzisiaj to prawie centrum Użhorodu, ale w XVIII w. nekropolia znajdowała się tuż za miastem. Po II wojnie światowej obok cmentarza usypano Kopiec Chwały, gdzie znajdują się nagrobki żołnierzy Armii Czerwonej. Wejścia na tę część Kalwarii strzegą dwa radzieckie czołgi. Nieopodal w szybkim tempie rośnie nowa część cmentarza. Gdzie jeszcze dwa lata temu był trawnik na miejskim placyku, dziś leżą użhorodzianie polegli w obecnej wojnie z Rosją. Witamy na Zakarpaciu, regionie, w którym wojny podobno nie ma.

Nagrobków jest kilkadziesiąt. Nazwiska słowiańskie i węgierskie. Te ostatnie zresztą też zapisane na modłę wschodniosłowiańską. Cyrylicą: imię, imię odojcowskie, nazwisko. Czasem to nazwisko jest pierwsze. Dominują 30-, 40-latkowie. Młodszych znacznie mniej. Danyło Jarosławowycz B., 32 lata, zmarł 16 października 2022 r. Szandor Szandorowycz K., 29 lat, zmarł 24 lutego 2022 r., w pierwszy dzień rosyjskiej inwazji. Ihor Łeonidowycz B., 44 lata, zmarł 5 czerwca 2022 r. Andrij Wasylowycz P., 46 lat, zmarł 1 czerwca 2022 r. Jedni mają na grobach oficjalne zdjęcia w mundurach. Patrzą prosto w obiektyw, są poważni. Inni uchwyceni w mniej formalnych sytuacjach, uśmiechnięci, pogodni, choć również w strojach wojskowych. Wszyscy połączeni ukraińską symboliką. Są flagi narodowe i sztandary oddziałów, w których służyli. Szczególnie często pojawia się flaga 128. samodzielnej brygady górsko-szturmowej z pobliskiego Mukaczewa, która walczy na najtrudniejszych odcinkach frontu na Donbasie. Węgierskich flag brak. Wyróżnia się tylko biało-czerwono-biały sztandar na grobie zabitego Białorusina. Towarzyszy mu czarno-czerwona flaga ukraińskich nacjonalistów.

Na kwaterach poległych w obecnej wojnie wciąż trwają prace nad wytyczeniem alejek. Z nieba leje się skwar; koniec września jest wyjątkowo pogodny w całej Europie, a tutaj, po drugiej stronie Karpat, i tak jest zwykle cieplej niż w reszcie Ukrainy. Dwaj robotnicy jedzą kanapki, chowając się w cieniu. Dwie kobiety w żałobie cicho szlochają nad grobem. Na placyku czterech Romów na ławeczce wymienia nowości. Mówią po węgiersku, jak większość zakarpackich Cyganów. Użhorod był tradycyjnie wielokulturowy. Wystarczy kwadrans spaceru, by usłyszeć nie tylko dominujący ukraiński, zresztą w różnych wariantach, od bliskich standardowemu po lokalny, którego reszta Ukrainy nie bardzo rozumie, lecz także rosyjski, węgierski i romski. A przecież w okolicy są jeszcze wsie niemieckie, rumuńskie i słowackie. Tylko Żydów już nie ma; Niemcy wymordowali ich w Holokauście.

24 lutego 2022 r. wszystkich mieszkańców połączyły wspólny los i identyczne dylematy.

Kawa zamiast chleba

Kilkaset metrów w dół miasto tętni życiem. Uczniowie przechadzają się, przekrzykując na obsadzonym wysokimi lipami bulwarze. Za wałami spływa z Karpat Uż, płytki o tej porze roku. Potężne wały są gotowe na wiosenne roztopy, więc teraz wyglądają na przesadzone. Na zakolu rzeki, pod mostem upamiętniającym pierwszego prezydenta Czechosłowacji Tomáša Masaryka, teren zalewowy tworzy szeroką na kilkadziesiąt metrów trawiastą polanę. Dwie dziewczyny, jedna o czerwonych, a druga o niebieskich włosach, rozpijają butelkę wina na kocu, puszczając z telefonów muzykę. Nieopodal rodzina z dziećmi rzuca łabędziom ziarna. „Nie karmcie ptaków chlebem!” – krzyczy znak, tłumacząc mniejszym drukiem, że łabędzie, dochodzące do 1,5 m długości i 20 kg wagi, żywią się drobnymi rybami, żabami, wodorostami, owadami i ziarnem właśnie. Wszyscy wokół piją kawę, bo tutaj, na Zakarpaciu, austro-węgierska tradycja sprzed ponad stulecia zlała się z nową, mającą półtorej dekady kawofilią reszty Ukrainy. – Czytaj jak my! Czytaj lepiej od nas! – skanduje grupka, na oko, trzecioklasistów, którzy w galowych strojach, pod opieką nauczycielek, idą ulicami miasta na obchody Dnia Biblioteki.

Wieczorem uliczki sporego Starego Miasta zaroją się od amatorów piwa, lokalnego wina i koniaku. Wojnę można tu przeoczyć. Na Zakarpaciu zachowały się zjawiska, które reszta Ukrainy widziała ostatnio 23 lutego 2022 r. Widać stąd pasażerskie samoloty przelatujące nad wschodnią Słowacją. Granica jest tak blisko, że kiedy przed inwazją startowało się z użhorodzkiego lotniska, samolot wlatywał w przestrzeń powietrzną Unii Europejskiej. Płot za pasem startowym stanowi jednocześnie granicę państwa. Policjanci na patrolach nie noszą tu długiej broni. Wciąż działają sklepy całodobowe, które gdzie indziej nie mogą funkcjonować, bo obowiązuje godzina policyjna. Alarmy ostrzegające przed ostrzałem z powietrza czasem się zdarzają, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Przez półtora roku inwazji nic tu nigdy nie przyleciało. Inaczej: przyleciało, ale tylko raz. Rakieta trafiła w stację energetyczną w Wołowcu, nieopodal granicy z obwodem lwowskim. Miejscowi z pewną schadenfreude opowiadają plotkę, że odłamki uszkodziły przy okazji bar, którego właścicielka z uporem maniaka, mimo uwag gości, puszczała rosyjską telewizję.

Dlatego chętnie przyjeżdżają tu przesiedleńcy. Najwięcej z obwodu charkowskiego. Miejscowi skarżą się, że przez nich ulice się korkują, a wieczorem na osiedlach nie da się znaleźć miejsca do zaparkowania. Nie są w tym do końca fair, bo odbili sobie niedogodności dwu, trzykrotnym podbiciem cen wynajmu mieszkań. Część gości przeniosła tu swoje firmy, od małych punktów z kawą po wielkie przedsiębiorstwa przemysłowe. – Wiąże się to z nowymi problemami. Biznes ze wschodu miewa za nic standardy ekologiczne, ale wytaczane sprawy utykają na policji – mówi Ołena Mudra, miejscowa dziennikarka śledcza specjalizująca się w tematyce środowiskowej.

Przyjezdni szukają na Zakarpaciu nie tylko bezpieczeństwa, lecz także tolerancji. Mówienie po rosyjsku we Lwowie może narazić na niechętne spojrzenia i komentarze. Tutaj nikt na to nie zwraca uwagi, bo i stali mieszkańcy mówią w kilku językach. Zresztą pod względem politycznym Zakarpacie i tak zawsze było bardziej podobne do Ukrainy wschodniej niż do Galicji. Nacjonaliści nie mieli tu szans, za to o głosy aż do 2012 r. z powodzeniem rywalizowali kandydaci prorosyjskiej Partii Regionów.

Bezpieczeństwo sprawia, że lokalsi są rozluźnieni. Tych, którzy przez ten względny spokój czują irracjonalne poczucie winy wobec rodaków z Chersonia i Mariupola, ta beztroska aż kłuje w oczy. Gdy w połowie września Rosjanie przeprowadzili atak na zachodnią Ukrainę, część zestrzelonych rakiet miała lecieć w stronę Zakarpacia. Na forach niektórzy pisali potem: „Szkoda, że w końcu coś tu nie pier…nęło, może by się jeden z drugim zorientował, że mamy wojnę, zamiast drzeć mordę wieczorami w ogródkach z winem”.

Państwo stara się przypominać, co się dzieje. Może to subiektywne wrażenie, ale wydaje się, że na ulicach Użhorodu jest szczególnie dużo okołowojennej reklamy społecznej. „Precz z fr! Wyrzuć ruskich z ONZ i Rady Bezpieczeństwa. Podpisz petycję”, „Wiemy, co robić dalej. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych”. Skrót „fr” znaczy „federacja rosyjska”, pisana pogardliwie małą literą, co właśnie usankcjonowała państwowa komisja językowa. „Zapisz swoje imię w historii. III samodzielna brygada szturmowa. Wstąp do armii”. „Anatolij «Warwar» Tehza. Sicz Karpacka. 05.09.1982–14.07.2023. Obecny!”. „Trzy narody, jedne korzenie. Czas przywrócić im prawa. Krym: Krymscy Tatarzy, Krymczacy, Karaimi”. Na pl. Sándora Petőfiego robotnicy ustawiają standy z wizerunkami poległych na wojnie z Rosją od 2014 r. Pod nimi starszy pan śpiewa przeboje węgierskiej estrady.

Cygańskie terenówki

W czwartkowy wieczór na stację benzynową na wyjeździe z miasta zjeżdżają terenówki. Jest ich w sumie siedem. Odpicowane w warsztatach, załadowane pomocą rzeczową pojadą pod Awdijiwkę i Bachmut. To kawał drogi; wbrew intuicji, z Użhorodu w linii prostej bliżej do Rzymu niż do Ługańska. Wszystkie dżipy kupiono ze zbiórek, które organizuje lokalny gwiazdor Andrij Lubka. Przed wojną najlepiej rozpoznawalny zakarpacki pisarz (polscy czytelnicy mogą znać jego „Karbid” czy „Pokój do smutku”), w czasie inwazji stał się jednym z najbardziej znanych aktywistów. Jest znany i popularny, więc ludzie chętnie wpłacają mu ciężko zarobione hrywny. Lubka z pomocą słowackich Romów ściąga z Wielkiej Brytanii wysłużone terenówki. Miał plan, żeby do końca wrześ nia licznik przebił 200; na razie skończyło się na 197 autach. – Od pierwszych dni zaangażowałem się w wolontariat. Uznałem, że pisanie tekstów i udzielanie wywiadów nie wystarczy – tłumaczy Lubka. – Ze 197 aut, które wysłałem na front, jakieś 150 załatwili Romowie. Raz znalazłem pickupa na Bazošu, to takie słowackie Allegro, taniutki wóz w Michalovcach, rzut beretem od Użhorodu. Romowie już na mnie czekali – dodaje.

– Przyjechali bmw w takim trochę bandyckim stylu. Zastanawiałem się, co jest z nim nie tak. W dokumentach wszystko się zgadzało, samochód wyglądał w porządku. Zapytałem wprost, dlaczego tak tanio. Okazało się, że gdy w 2004 r. Słowacja weszła do UE, wielu Romów przeniosło się do Anglii. Osiedli tam, ale zarobione pieniądze wciąż inwestują w domy na Słowacji i sprzęt do nich, żeby móc wrócić na stare lata na ojcowiznę. Najtańszy wariant przewiezienia dużej ilości mienia z Wielkiej Brytanii to właśnie kupienie używanej półciężarówki, która po podróży na Słowację robi się zbędna, bo powrotny bilet tanimi liniami na Wyspy kosztuje kilkadziesiąt euro, mniej niż paliwo. Dlatego sprzedają ją po cenie zakupu, a w Anglii terenówki są dużo tańsze niż u nas. I teraz to pan František szuka dla mnie samochodów. Spore ryzyko bierze na siebie; auto musi przecież dojechać na Słowację. W ten sposób testuję przy okazji jego sprawność – opowiada pisarz.

Z Lubką spotykam się w awangardowej galerii na marginesie niemiecko-ukraińskiego festiwalu literackiego „Most z papieru”. Jak twierdzi, mimo wojny udało się tu zorganizować największą imprezę kulturalną ostatnich 15 lat.

Dobry Orbán, zły Orbán

„Most z papieru” buduje też pisarz Bandy Szołtes, Węgier z pochodzenia, użhorodzianin od czterech pokoleń. Jego dziadkowie byli kolejno poddanymi Austro-Węgier, obywatelami Czechosłowacji, Węgier i Związku Radzieckiego, a zmarli jako posiadacze ukraińskich paszportów, choć nie ruszali się z miasta. Pięć obywatelstw w ciągu życia, a można doliczyć szóste, istniejącej dobę Ukrainy Karpackiej, która po upadku Czechosłowacji w marcu 1938 r. proklamowała niepodległość, natychmiast zdławioną przez Węgrów. Twórca Karpato-Ukrainy, ksiądz Awgustyn Wołoszyn, ma pomnik nad Użem. Tak jak Tomáš Masaryk i Sándor Petőfi; pełna akceptacja burzliwej historii, której położone dalej na północ obwody Galicji dopiero się uczą. Szołtesa podpytuję, jak w tej trudnej sytuacji odnaleźli się miejscowi Węgrzy. Przed wojną było ich tu przeszło 100 tys. Gremialnie kochali premiera Viktora Orbána, który nie szczędził forintów na granty, pożyczki i odnawianie zabytków w węgierskich miasteczkach. W zamian, gdy Budapeszt rozdał im paszporty, jak jeden mąż głosowali na jego Fidesz.

Berehowo, nieformalna stolica węgierskiego Zakarpacia, żyło w dwóch strefach czasowych. Węgierska większość często stosowała czas środkowoeuropejski, o godzinę wcześniejszy niż obowiązujący w reszcie kraju. Kijów bał się, choć tylko trochę, że jak przyjdzie co do czego, Budapeszt wyśle tu czołgi i Zakarpattia zmieni się w Kárpátalję. Zwłaszcza że po rosyjskim ataku Orbán chętnie podłapał przekaz Kremla. Stugębna, najpewniej bzdurna plotka głosi, że to cichemu układowi z Moskwą Zakarpacie zawdzięcza brak ostrzałów. Miejscowi tymczasem już wcześniej miewali za złe politykom z Budapesztu i Kijowa, że spierając się o wielką politykę, przeszkadzają im żyć w spokoju. – Gdyby nie oni, dawno byśmy się dogadali w sprawie ustawy oświatowej – słyszałem tu w 2019 r. i od Węgrów, i od Ukraińców. Ustawa miała wprowadzić ukraiński do węgierskojęzycznych szkół, o co Orbán toczy z Ukrainą bój od lat. Po stronie Węgrów stanęły zachodnie instytucje; złagodzenie restrykcyjnego prawa było jednym z warunków rozpoczęcia rozmów o wejściu do UE. Kijów wymyślił fortel: gdyby zarządzić, że prawo do własnych szkół mają tylko mniejszości powiązane z członkami Unii i NATO, uniemożliwiono by wykorzystanie ustawy do rusyfikacji dzieci z południa i wschodu Ukrainy.

– Po 24 lutego Węgrzy z miast wsparli Ukrainę, ale wieś się podzieliła. Część poddała się orbánowskiej dezinformacji, bo węgierska telewizja jest dla nich jedynym źródłem informacji – mówi Szołtes. Bardziej przychylną Kijowowi postawę potwierdza lipcowe badanie centrum Smartpoll. Wbrew stanowisku Orbána 54 proc. ukraińskich Węgrów chce, by Budapeszt dostarczył broń Kijowowi. – Wielu z nas wyjechało: młodzież, kobiety z dziećmi, wielu mężczyzn. Zostali starsi ludzie, którzy nie wyobrażali sobie opuszczenia domów. Kiedy odejdą, z mniejszości zostanie bardzo mało – dodaje pisarz.

Wojna przyspieszyła proces demadziaryzacji Zakarpacia. Wbrew intencjom Orbána i – zapewne – Kremla, skoro rosyjska propaganda od lat starała się podgrzewać antagonizmy. Także rękami Polaków; w 2018 r. trzech narodowców działających na polecenie powiązanego z Rosjanami Niemca próbowało podpalić dom kultury węgierskiej w Użhorodzie i zrzucić winę na Ukraińców. Działali niczym filmowy gang Olsena; jak pokazywali nam wtedy przedstawiciele lokalnych władz, gdy pierwsza próba się nie powiodła, poszli na stację po benzynę, co wychwycił monitoring. W 2020 r. polski sąd uznał ich winę; herszt dostał trzy lata.

Politycy mniejszości demonstrują jedność z rządem centralnym. Gdy pod koniec września ludzie Wołodymyra Zełenskiego wylobbowali zmianę szefa rady obwodowej, partie węgierskie głosowały za, choć wcześniej przynajmniej części z nich było bliżej do Petra Poroszenki. Poroszenkę i Zełenskiego łączy uczucie zbliżone do tego łączącego Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska, ale lokalny kontekst jest ważniejszy niż afekty z drugiej strony Karpat. Ale liderzy społeczności niechętnie się tłumaczą; szefowa węgierskiej wspólnoty w Użhorodzie Liwija Bałoh odmówiła rozmowy. Z jednej strony Orbán to pieniądze z Węgier i wsparcie „starej ojczyzny”. Z drugiej jego prokremlowska polityka jest nieakceptowalna. Nie ma co się wychylać; kto wie, co przyniesie los. Budapeszt mówi: to nie nasza wojna. Nie nasza wojna, ale Węgrzy z Zakarpacia giną na niej tak jak Ukraińcy. Rosjanie twierdzili nawet, że Kijów celowo powoływał do wojska Węgrów i rzucał na najtrudniejsze odcinki frontu. Szołtes mówi, że wszyscy wiedzą, że to bzdura. Inni niuansują: proporcjonalnie większy odsetek Węgrów wyemigrował (wielu jeszcze przed wojną), a obwód ma dostarczyć żołnierzy stanowiących określony promil oficjalnej, a nie rzeczywistej ludności. Jeśli ktoś już tu został, miał więc większą szansę na powołanie.

Polityka nigdzie nie zniknęła. Zakarpacie to region klanów; kilka rodów, niczym w średniowieczu, trzęsie tutejszą polityką, biznesem i kontrabandą, której sprzyja bliskość granic z czterema państwami UE. Politycy podzielili granicę na odcinki; przez każdy z nich inny klan kontroluje przerzut towarów. Wszyscy wiedzą, kto i gdzie, ale nikt z tym nic nie robi, bo prokuraturę, służby i policję też obsadzają klany. Kijów i za Poroszenki, i za Zełenskiego starał się wziąć Zakarpacie pod kontrolę, ale miejscowi tak długo kontestowali „spadochroniarzy”, aż rząd się w końcu uginał. Tak było i tym razem. Zełenski szarpał się dwa lata, aż na kwartał przed wybuchem wielkiej wojny powołał na szefa administracji Wiktora Mykytę, rodem spod Chustu, dawnej stolicy Karpato-Ukrainy, który wcześniej nadzorował w regionalnej Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy walkę z zorganizowaną przestępczością. – Skutkiem ubocznym powołania jest brak godziny policyjnej. Godzina policyjna jest po to, żeby był spokój, a on, pułkownik SBU, chciał dowieść, że da sobie radę bez niej – twierdzi Andrij Lubka. – I bardzo dobrze. Dzięki temu fabryki mogą pracować na trzy zmiany, a odprawiający się przez granicę tirowcy nie muszą się głowić, czy zdążą przed nocą zjechać do bazy. Płacimy za to punktami kontrolnymi na przełęczach. Każdy samochód wjeżdżający na Zakarpacie jest sprawdzany – dodaje.

Przemyt czasów wojny

Sprawdzany jak na granicy – chciałoby się dodać – ale w lokalnych warunkach brzmi to czasem jak żart. Pod hotelem Użhorod postawiono instalację na cześć Harry’ego Houdiniego, amerykańskiego iluzjonisty, który miał babcię z Zakarpacia. Houdini zasłynął ze sztuczki ze zniknięciem słonia na londyńskim hipodromie. Zakarpaccy kontrabandyści nie takie rzeczy „znikali” przez granicę. Swego czasu służby odkryły oświetlony tunel z torami i wagonikami, okrzyknięty mianem metra Użhorod–Słowacja. Jego model jest ozdobą Muzeum Kontrabandy w Odessie. Po 24 lutego przemyt nie zniknął, tylko zmienił formę. – Tuż po rozpoczęciu inwazji na Zachód przerzucano ogromne ilości niezadeklarowanej gotówki. Zajmowali się tym także politycy. Jeśli kogoś łapano, robili to pogranicznicy unijni, nie nasi. Nie muszę mówić dlaczego – mówi Ołena Mudra. – Znacząco zmniejszył się za to przemyt ludzi. Ukraina przestała być ważnym szlakiem przerzutowym nieudokumentowanych migrantów. Zastąpili ich ludzie uciekający przed powołaniami do wojska. Jedni przez zieloną granicę, inni za pomocą sfałszowanych zezwoleń. Do tego z obwodów przyfrontowych przeniosły się nie tylko legalne biznesy, lecz także kryminalny margines, w tym producenci narkotyków syntetycznych. Widać to po liczbie wpadek. Wcześniej znajdywano u nas głównie plantacje marihuany – dodaje.

Zakonserwowanie starych układów sprawia, że rosnąca część mieszkańców regionu dopatruje się niesprawiedliwości w wojennych porządkach. – Zastanawiają się, dlaczego dzieci polityków nie są powoływane. Mam znajomych, którzy po 24 lutego chcieli iść na ochotnika, ale nie zostali przyjęci z braku miejsc. Teraz wielu z nich nigdzie się już nie wybiera. Mówią, że nie chcą umierać, żeby ktoś mógł dalej zbijać fortuny na przekrętach. Ktoś kosztem wielkiej pracy zbiera po 1,5 tys. euro na drona dla wojska, a ktoś zarabia 100 razy tyle na ustawionym przetargu. Motywacja siada, a żołnierz bez motywacji to nie żołnierz – mówi Dmytro, który ze względu na drażliwy temat prosi o anonimowość.

Zakarpacie bywa zmęczone wojną, która tu nie dotarła. Jeżdżąc po Ukrainie, można odnieść wrażenie, że im dalej od frontu, tym więcej ludzi przyznaje się do pesymizmu. Nie jest to jeszcze uczucie dominujące, ale w dłuższej perspektywie będzie groźne, jeśli się rozleje po kraju. Choć Zakarpacie liczy, że przed najczarniejszymi scenariuszami i tak zawsze ochronią je góry. ©Ⓟ