Dyskusja na temat imigrantów pełna jest mitów i przekłamań. Nic dziwnego. Na prawdzie traci zarówno prawica, jak i lewica.

„Ten problem zniszczy Nowy Jork. Przybywa do nas 10 tys. migrantów miesięcznie. Z Wenezueli, Ekwadoru, Afryki Zachodniej (…) Ludzie z całego świata zdecydowali najwyraźniej, żeby przedostać się przez naszą południową granicę i osiedlić w Nowym Jorku. Każda społeczność tego miasta to odczuje”. Czyje to słowa? Republikańskiego ksenofoba, marzącego o powrocie do władzy Donalda Trumpa? Nie tym razem. To wypowiedź Erica Adamsa, burmistrza Nowego Jorku i członka Partii Demokratycznej. Jakie konkretnie zagrożenie niosą za sobą imigranci, że larum podnosi osoba, która – jak mogłoby się wydawać – powinna być zwolennikiem ich przyjmowania? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta i nie zadowoli ona ani prawicy, ani lewicy.

Ten obcy

Słowa Adamsa są tym bardziej zaskakujące, że pochodzi on z biednej czarnej rodziny, która do Nowego Jorku przyjechała z Alabamy w latach 50. XX w. Uchodzi za symbol amerykańskiego snu. Chce odmawiać go innym?

Nihil novi. Ekonomista Thomas Sowell w książce „Dyskryminacja i nierówności” zwraca uwagę, że od czasu zniesienia niewolnictwa, gdy masy Amerykanów z Południa w poszukiwaniu pracy emigrowały na Północ, mieszkający tam czarni patrzyli na nowych przybyszów niechętnie. W pierwszej połowie XX w. w Chicago fala imigrantów „spowodowała drastyczną polaryzację tamtejszej czarnej społeczności (...) «Chicago Defender», gazeta dla czarnoskórych, była bardzo krytyczna wobec nowo przybywających ze względu na ich maniery, które rzutowały na opinię o wszystkich czarnoskórych (...)” – pisze Sowell. Przede wszystkim obawiano się zaś wzrostu przestępczości.

ikona lupy />
shutterstock / fot. Alexanderstock23/Shutterstock

Również pod tym względem nic się nie zmieniło. „Imigranci odnoszący sukcesy w Stanach Zjednoczonych, którzy mogą czerpać największe korzyści z bycia postrzeganymi jako osoby, które nie mają związku z niewykwalifikowanymi, nielegalnymi imigrantami, mają negatywne poglądy na temat imigracji, zwłaszcza jej wpływu na bezrobocie, przestępczość i ryzyko ataku terrorystycznego” – czytamy w pracy „Do Immigrants Ever Oppose Immigration?” opublikowanej w tym roku na łamach „European Journal of Political Economy”. Można by więc powiedzieć, że Eric Adams broni jedynie swojego klasowego interesu. Wspiął się po drabinie sukcesu i spycha z niej innych.

Takie ujęcie tematu byłoby jednak zbyt proste. Burmistrz Nowego Jorku wskazuje przecież przyczynę swoich obiekcji: tymi ludźmi trzeba się zająć – zapewnić im dach nad głową, świadczenia socjalne, nie mówiąc już o podstawowej opiece medycznej czy edukacji. Miasto, przekonuje Adams, ma obecnie 12 mld dol. deficytu. Nie stać je na miliony nowych mieszkańców.

W 2022 r. Nowy Jork przyjął ponad 100 tys. imigrantów i azylantów z całego świata. Od 24 lutego 2022 r. Polska jest w podobnej sytuacji – tyle że w dużo większej skali – z uchodźcami z Ukrainy, których przybyło do nas ok. 1,5 mln. Obecnie coraz chętniej wyjeżdżają oni do innych państw (m.in. Niemiec), za to do nas przyjeżdża coraz więcej Białorusinów (na początku 2023 r. było ich 108 tys.), Gruzinów (27,4 tys.), Hindusów (16 tys.), Mołdawian (14,7 tys.), Uzbeków (4,9 tys.), Indonezyjczyków (4,4 tys.), Azerów (3,3 tys.), Kazachów (3,3 tys.) i Banglijczyków (3 tys.). Dane te dotyczą tylko osób pracujących lub prowadzących działalność gospodarczą. Można się spodziewać, że proces ten będzie trwał ze względu na starzejące się społeczeństwo, potrzeby rynku pracy i rosnącą atrakcyjność Polski jako miejsca do życia. Prawdopodopodobnie coraz silniej będą się też uwidoczniać postawy antyimigranckie, co oznaczałoby odwrócenie trendu z ostatnich 20 lat, gdy wśród wyborców wszystkich partii otwartość na cudzoziemców rosła. Niestety, już są zauważalne.

Ledwo pierwsze rosyjskie rakiety spadły na Kijów, a niektórzy publicyści wróżyli załamanie się polskiego systemu ochrony zdrowia, edukacji i opieki socjalnej w wyniku napływu uchodźców – dokładnie te same problemy, na które wskazuje Eric Adams. Straszono nawet wybuchem epidemii i plagą przestępczości: patriotyczni Ukraińcy wyjadą bronić ojczyzny, a w Polsce zostaną kombinatorzy i margines społeczny. Mimo to w ciągu ostatnich dwóch lat instytucje publiczne się nie zawaliły (choć wciąż mają problemy), a społeczeństwa nie zaczęły trapić nowe bolączki. Niby jest to oczywiste, ale żadna partia nie ma interesu w mówieniu prawdy o imigrantach. Politycy traktują ich wyłącznie jako środek do zdobywania głosów – najczęściej poprzez wzbudzanie niepokoju.

Tacy sami

Konfederacja żeruje na strachu przed obcymi. PiS również często to robi, ale przynajmniej wspiera napływ cudzoziemców w praktyce. PO teoretycznie jest przyjazne imigracji, ale jak trzeba przyłożyć partii rządzącej, to nie zawaha się nimi postraszyć. Wystarczy przypomnieć, jak Donald Tusk alarmował, że PiS sprowadza do Polski rekordową liczbę przybyszów z krajów arabskich. „Musimy uniknąć tego niebezpieczeństwa” – mówił lider Platformy. Lewica? Jej otwartość na obcokrajowców jest czasem absolutna, co łączy ją z niektórymi libertarianami.

Prawda o imigrantach nie jest ani tak przerażająca, że powinniśmy się przed nimi barykadować, ani tak atrakcyjna, żeby pisać peany na rzecz otwierania granic. Migracje jako jedno z najważniejszych zjawisk cywilizacyjnych od dawna budziły naturalne zainteresowanie naukowców. Wiemy np., że cudzoziemcy nie odbierają nam masowo pracy i nie doprowadzają do obniżania wynagrodzeń. Z licznych badań ekonomicznych wynika, że jeśli nowi przybysze oddziałują negatywnie na lokalsów w kontekście rynku pracy (np. płac), to wpływ ten jest statystycznie bez znaczenia. Częściej wpływ ten jest pozytywny: podejmują się zajęć, których nie chcą wykonywać lokalni pracownicy, przyczyniając się do zwiększenia produktywności i wynagrodzeń.

W Polsce strach przed imigrantami nie ma obecnie tła ekonomicznego. W warunkach niskiego bezrobocia każdy może znaleźć pracę – nikt przy zdrowych zmysłach nie obawia się, że zajęcie odbierze mu uciekająca przed wojną Ukrainka z trójką dzieci czy niemówiący po polsku Kazach. Może Polacy patrzyliby na imigrantów przychylniejszym okiem, gdyby wiedzieli, że nowi przybysze – zarówno z Unii Europejskiej, jak i spoza niej – często wykazują bardziej przedsiębiorcze postawy niż lokalsi, bo są bardziej skłonni do podejmowania ryzyka. Z drugiej strony relatywnie rzadziej otwierają firmy, co można tłumaczyć niekorzystnymi uwarunkowaniami instytucjonalnymi (np. nadmierną i niezrozumiałą dla nich biurokracją).

Środowiska nieprzychylne imigrantom podnoszą jednak argument, że państwo na nich traci: co prawda płacą podatki, ale też obficie korzystają z rozmaitych usług publicznych i świadczeń socjalnych. Jak jest naprawdę? Praca „The Effects of Immigration in Developed Countries: Insights from Recent Economic Research” będąca syntezą dekady badań ekonomicznych na temat wpływu cudzoziemców na finanse publiczne dowodzi, że nie można wysnuć ogólnego wniosku, który odnosiłby się do wszystkich państw. Wiele zależy od metody badawczej, kraju i jego polityk redystrybucyjnych, od grupy imigrantów, ich wieku czy pokolenia. Według analizy dotyczącej lat 1994–2013 opublikowanej przez National Academy of Sciences „wkład fiskalny netto pierwszego pokolenia imigrantów był średnio mniej korzystny niż drugiego pokolenia i obywateli (tj. trzeciego pokolenia)”. Z kolei w przypadku Francji wkład netto cudzoziemców był ujemny w okresie 1979–2011, który był przedmiotem badania.

Tu pojawia się pytanie, czy nie była to kwestia zbyt hojnego socjalu. Pierwsze badania w Unii Europejskiej na ten temat przeprowadzono ponad 20 lat temu. Pokazywały one, że imigranci częściej niż obywatele korzystają z opieki społecznej w Austrii, Belgii, we Francji, w Holandii i krajach skandynawskich. Z czasem to się zmieniło. Z najświeższych badań wynika wręcz, że w większości państw UE zachodzi odwrotna zależność: imigranci pobierają mniej świadczeń socjalnych niż „gospodarze”. Wyjątkiem jest Francja.

Praworządni przybysze

Skoro w Polsce to nie gospodarka jest najsilniejszym źródłem uprzedzeń wobec imigrantów, to co nim jest? „Tym, co najbardziej polaryzuje wyborców poszczególnych partii, jest podejście do wymiaru kulturowego imigracji (pytanie, czy imigracja wzbogaca kulturę kraju)” – pisze dr hab. Katarzyna Andrejuk w pracy „Prawica, lewica i postawy wobec imigrantów”. Faktycznie, niewielu Polaków wierzy dziś w ideologię multi-kulti, głoszącą jedność w różnorodności i możliwość bezkonfliktowego i korzystnego dla wszystkich współżycia wielu ras i etniczności na jednym obszarze – pod warunkiem wsparcia polityk równościowych. Zbyt wiele słyszeli w ostatnim czasie o samochodach płonących na francuskich przedmieściach i marokańskich dzielnicach, gdzie boją się jeździć nawet policyjne patrole. Tymczasem wiele badań wskazuje, że imigranci rzadziej niż tubylcy popełniają przestępstwa. W sierpniu ukazała się np. interesująca praca dotycząca amerykańskiego podwórka: „Law-Abiding Immigrants: The Incarceration Gap Between Immigrants and the U.S.-Born, 1870–2020”. Jej autorzy piszą, że w ostatnich 150 latach imigranci mieli niższe wskaźniki inkarceracji niż osoby urodzone w USA.

Czy w Unii, która przyciąga przybyszów z Afryki i Azji hojniejszym socjalem, jest inaczej? Nie do końca. Tak przynajmniej wynika z pracy „I May Be an Immigrant, but I Am Not a Criminal” z 2021 r. przygotowanej na podstawie danych z 21 państw. Jej autorzy twierdzą, że istnieje „zerowa zależność między imigracją a przestępczością”. Zalecają też, aby „polityki migracyjne opierały się na faktach i dowodach, a nie na odczuciach i spostrzeżeniach”. Brzmi pięknie. Co innego wynika z artykułu „Europe Shows a Clear Link Between Immigration and Crime”, dostępnego na stronie Realclearinvestigations.com, którego współautorem jest ekonomista John Lott, w przeszłości zatrudniony m.in. w konserwatywnym think tanku American Enterprise Institute i administracji Donalda Trumpa. Czytamy tam, że dane dotyczące zabójstw w UE z lat 2010–2020 r. pokazują, „że każdy wzrost populacji imigrantów o jeden punkt procentowy wiąże się z 3,6-proc. wzrostem wskaźnika zabójstw”. Jednoznaczne uwalnianie imigracji od odpowiedzialności za wzrost przestępczości (jeśli taki ma miejsce) wydaje się więc pochopne. Ale niepewność w tym zakresie potwierdza tylko, że prawo powinno traktować cudzoziemców równie surowo co obywateli, nie dając im żadnej taryfy ulgowej dlatego, że wyznają „inny kodeks wartości”, dopuszczający np. zabójstwo honorowe czy przymusowe, aranżowane małżeństwa.

Dostępne wyniki badań nie uzasadniają wrogości wobec imigrantów. W przypadku Polski obawy o bezpieczeństwo powinny być tym mniejsze, że prawdopodobieństwo masowego napływu przybyszów z Afryki czy Azji jest naprawdę niskie. Zresztą nawet gdyby do tego doszło, nasz kraj i tak się nie zawali. Włochy, w których imigranci (w tym naturalizowani) stanowią ok. 10 proc. populacji, wbrew obiegowym opiniom całkiem nieźle ich integrują.

Kraj starych ludzi

Fakt, że imigranci nie są egzystencjalnym zagrożeniem dla krajów, w których się osiedlają, nie oznacza, że powinniśmy przestać się nimi zajmować. Zwłaszcza że Polska nie ma jasnej, kompleksowej polityki imigracyjnej. W praktyce od pięciu lat jesteśmy krajem, który więcej ludzi przyjmuje, niż wysyła w świat, choć większa w tym zasługa dziejowego przypadku niż celowych działań. Co więcej, na zewnątrz jesteśmy postrzegani raczej jako nieprzyjaźni obcym.

Na jakiej więc ogólnej zasadzie powinniśmy taką politykę oprzeć? Co powinno stanowić jej główne kryterium? Odpowiedź wydaje się oczywista: dobrobyt obywateli Polski. Jeśli imigranci mu służą, wpuszczamy ich. Jeśli nie, nie wpuszczamy. Gorzej z przełożeniem ogólnej zasady na praktykę. Czy zgodnie z nią powinniśmy wprowadzić imigrację selektywną, nakierowaną na ściąganie specjalistów, których brakuje u nas w niemal każdej branży? Przyjmowanie wyłącznie lekarzy i inżynierów w naszym przypadku nie jest dobrym pomysłem. Polskiej gospodarce brakuje nie tylko pracowników o wysokich kompetencjach, lecz także robotników niewykwalifikowanych, którzy – wybaczcie brak politycznej poprawności – wybudują nam domy, będą je sprzątać i opiekować się nami na starość. Nawiasem mówiąc, zostało już dowiedzione, że dzięki imigracji spada potrzeba oddawania rodziców do domów opieki. Takie doświadczenia mają np. Stany Zjednoczone, a opisano je w pracy „Immigrant Labor and the Institutionalization of the U.S.-born Elderly”. Przyjmowanie wyłącznie imigrantów specjalistów wiąże się także z długofalowym obciążeniem demograficznym: średnio mają oni mniej dzieci i żyją dłużej. Poza tym – ilu specjalistów wybierze Polskę, skoro mogą wyjechać do krajów oferujących znacznie wyższe pensje?

Przedsiębiorcy – grupa zasadniczo odporna na retorykę antyimigrancką i najważniejsza z punktu widzenia gospodarki – chcieliby wpuszczać wszystkich, których akurat brakuje w ich zakładach. Po co się ograniczać? W końcu w ciągu najbliższych dekad potrzeba nam będzie nie tysięcy, lecz milionów nowych rąk do pracy. Jednak pełna swoboda w tym względzie może prowadzić do gettoizacji i utrudniać integrację ze społeczeństwem. Pracownicy z dalekich państw często są lokowani razem w jednym miejscu i nie mają bodźców do tego, by np. uczyć się języka miejscowego. Czy można nakazać pracodawcom, by zatrudnianym imigrantom zapewniali inne warunki mieszkaniowe? To wiązałoby się z kosztami, które przekreśliłyby opłacalność takiej pracy.

Warto zdawać sobie też sprawę z tego, że wokół korzyści z imigracji narosło wiele mitów, które odmalowują ją w nazbyt optymistycznych barwach. Weźmy mit dzietnościowy. Imigranci mają więcej dzieci niż mieszkańcy kraju gospodarza, więc długofalowo poprawiają jego sytuację demograficzną. Prawda jest jednak taka, że efekt ten może być zauważalny tylko w przypadku dużego napływu imigrantów, który nie zdarza się aż tak często. Ma również sporo negatywnych skutków uboczpnych. Ponadto dzietność imigrantek z biegiem czasu upodabnia się do dzietności mieszkanek kraju przyjmującego. Trudno więc oczekiwać, by kiedykolwiek lokalsów zastąpiła mniejszość, czym straszą niektórzy nacjonaliści. Inny mit mówi, że imigranci są bardziej pracowici. Otóż badania przeprowadzone w krajach UE pokazały, że są albo równie pracowici jak miejscowi, albo nieco mniej (w rozumieniu liczby przepracowanych godzin).

Dyskusja o imigracji zbyt często nacechowana jest uprzedzeniami bądź naiwnością, a powinna się opierać na faktach. Rozsądek nakazuje szukać złotego środka: przyjmować imigrantów, ale pod pewnymi warunkami. Zbyt wyśrubowane kryteria mogą być gwoździem do trumny kurczących się narodów. Jak wskazuje w jednym z artykułów ekonomista Tyler Cowen z George Mason University, państwa, które mocno komplikują politykę imigracyjną, mogą na trwale zniechęcić ludzi do osiedlania się u nich, w efekcie czego ich populacja będzie się zmniejszać i starzeć relatywnie szybciej niż inne. A to spowoduje spiralę podnoszenia opodatkowania młodych ludzi. W efekcie dostaniemy kraj stary, nudny i zjadający własny ogon. To pułapka, w którą nie chcemy wpaść. ©Ⓟ

Z najświeższych badań wynika wręcz, że w większości państw UE imigranci pobierają mniej świadczeń socjalnych niż „gospodarze”. Wyjątkiem jest Francja