Niżej położone dzielnice Chersonia – jak Korabelny – są jeszcze zalane albo mają na sobie tylko cuchnący muł. Po ukraińskiej stronie miasta wody jest coraz mniej.

Świat

Przy ulicy Wasyla Stusa, która dochodzi do odnogi Dniepru – Koszewy, ludzie sprawdzają, czy coś da się uratować z dobytku. Dylematu nie mają jedynie ci, których domy – po wysadzeniu tamy w Nowej Kachowce – spłynęły do morza. Gdy zapytać miejscowych o powódź, wielu jest zaskoczonych tempem, w jakim woda zaczęła ustępować. W niektórych miejscach pozostały po niej tylko kałuże. Centralne dzielnice funkcjonują jak dawniej. Przy Uszakowa zamożniejsi korzystają z nielicznych restauracji. Alarmy przeciwlotnicze nie zniechęcają ich. Tak, jakby uznali je za część rzeczywistości.

Gorzej jest poza miastem. We wtorek z 20 wiosek pozostających pod wodą tylko trzy były po stronie ukraińskiej. Trwa w nich usuwanie skutków tego, co miejscowi nazywają potopem. Od wysadzenia tamy Ukraińcy oczyścili ponad 795 domostw. Po stronie ukraińskiej zginęło 21 osób, z czego aż jedna czwarta to ofiary rosyjskich ostrzałów prowadzonych w czasie akcji ratunkowej.

Do Korabelnego i w kierunku pozostałości po moście Antonowskim Rosjanie strzelają nieustannie. Równie popularnym celem są magazyny, w których jest składowana pomoc humanitarna. Rosjanie są przekonani, że razem z nią do miasta trafia broń z Zachodu, która ma pomóc Ukraińcom poprowadzić ofensywę za Dnieprem w kierunku Krymu. Jedna z gazet rosyjskich tak opisała pomoc, którą sfinansował dla Chersonia warszawski ratusz. Pompy, węże i tabletki do uzdatniania wody miały być tajną operacją polsko-ukraińską. Rosyjska propaganda określa Polaków pogardliwym określeniem „pszeki”. Od słyszanego przez nich w języku polskim „sz” i „cz”.

Miejscowi mówią, że ostrzały Chersonia z nieprecyzyjnych pocisków Grad regularnie milkną między godz. 13 a 15. – Wtedy Rosjanie jedzą obiad. Każdy ma priorytety – dodają. Pytam, po co strzelać do zalanych dzielnic. Zastępca szefa rady miejskiej Jurij Sobolewski tłumaczy, że agresorzy obawiają się, że pod przykryciem akcji ratunkowej Ukraińcy dokonają desantu grup dywersyjnych na lewy brzeg i tam zbudują przyczółki. – Boją się. Gdy okupowali Chersoń też się bali. Teraz może nawet bardziej – dopowiada.

Z drugiej strony rzeki zaczyna się najkrótsza droga na Krym. Pozycje ukraińskie od bramy na półwysep – miejscowości Armiańsk – dzieli ledwie 120 km. Przebicie się na lewy brzeg Dniepru i zbudowanie przyczółków umożliwiłoby pobudowanie przepraw, a w kolejnym kroku przerzucenie wojsk. Rosjanie nie mają tu takich fortyfikacji jak na Zaporożu. Liczyli na to, że ochroni ich rzeka. Poważne linie obrony są dopiero za Armiańskiem. Te, które były wcześniej, niedaleko Chersonia, zalała woda po wysadzeniu tamy. Dziś do niczego się nie nadają. Szybko opadająca woda jest zatem dla Rosjan dużym rozczarowaniem.

Agresorzy zajęli Chersoń 2 marca 2022 r., zaledwie po kilku dniach od rozpoczęcia inwazji. W Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy doszło wtedy do zdrady. Nie wysadzono na czas mostów na Dnieprze. Wykazało to śledztwo przeprowadzone latem 2022 r. Między innymi dlatego stanowisko stracił ówczesny szef SBU i kolega Wołodymyra Zełenskiego z osiedla i lat młodości – Iwan Bakanow. Gdy Ukraina odparła atak spod Kijowa i na Charkowszczyźnie, Chersoń stał się kwestią honoru. Rosjanie – konsekwentnie odcinani od dostaw z lewego brzegu ostrzałami artyleryjskimi – byli bez szans. Nieswojego miasta nie byliby w stanie bronić tak zaciekle, jak Ukraińcy bronili Bachmutu. 11 listopada uciekli.

Jurij Sobolewski przez cały czas okupacji był w mieście. – Szukało mnie FSB. Byłem na listach proskrypcyjnych. Ukrywała mnie siatka ludzi. Co do zasady jednak zawsze zajmowałem mieszkania z widokiem na siedzibę władz okupacyjnych – opowiada. Dodaje, że Rosjanie, którzy byli w Chersoniu, nie próbowali się zadomowić. – Mówili, że są tu tylko przejazdem i zaraz zbierają się, by pójść dalej. Do Polski i do krajów bałtyckich. To brzmi absurdalnie, ale tak było – relacjonuje. Żołnierze nie mieli szans, by iść na Zachód. Na nieodległym lotnisku – w Czornobajiwce – zostali rozbici i nabrali pokory. Ale ich rozmowy są próbką tego, jak mieli umeblowane głowy.

Mapa Rosji miała się powiększać, ale był z tym problem nawet w mieście, które w większości jest rosyjskojęzyczne. Nie udało się skutecznie wprowadzić tutaj rubla ani przeprowadzić referendum o budowie czegoś, co określano mianem chersońskiej republiki ludowej. Dla okupantów nie chciała nawet grać lokalna orkiestra. Były za to protesty z żółto-niebieskimi flagami. Sobolewski opowiada, że Rosjanom frustracja aż „wylewała się z uszu”. Gdy dyrygent filharmonii odmówił pokierowania zespołem, który miał wystąpić dla wojsk okupacyjnych, zastrzelono go.

Teraz ambicją Rosjan jest powstrzymanie nacierających Ukraińców za wszelką cenę. Problem w tym, że natura nie sprzyja okupantowi – woda szybko opada, a Ukraińcy myślą, jak wykorzystać to, że Kreml spod Chersonia na Zaporoże przerzucił większość wartościowych jednostek powietrznodesantowych i piechoty morskiej. W zasadzie teza o tym, że Kijów zacznie przerzucać grupy dywersyjne na drugi brzeg, jest uzasadniona. I dlatego Rosjanie agresywnie, w większości na oślep, atakują miasto.

Ale w piątek, 16 czerwca, pociskiem manewrującym uderzyli w budynek, w którym urzędują lokalne władze. Zrobili w nim dziurę na wylot. Uderzyli z samego rana, licząc na to, że zabiją urzędników, a może i samego szefa wojskowej administracji Chersońszczyzny i zarazem charyzmatycznego policjanta, który objął swoje stanowisko po fali zwolnień związanych z korupcją – Ołeksandra Prokudina. – Pocisk uderzył kilka minut przed moim przyjazdem. W budynku nikt nie zginął. Od dawna się tego spodziewaliśmy. Pracowaliśmy w schronie – mówi mi Prokudin. – Nie mogli miasta utrzymać, to próbują je zamęczyć. Nie ma na to szans – dodaje.

Rosjanie już teraz nie są w stanie kontrolować części wysp na Dnieprze. Ukraińcy desantowali się w rejonie Aleszek i Daczy. Wojska Putina cały czas są na tyle blisko, by trzymać ich w szachu. Sam Prokudin nie namawia mieszkańców do powrotu, dopóki nie uda się odepchnąć żołnierzy na odległość 40 km od rzeki. Dziś w niektórych punktach są oddaleni o 2 km. Między innymi dlatego z liczącego przed wojną 270 tys. mieszkańców Chersonia zostało w nim niecałe 50 tys. osób. Dopóki kontrofensywa nie ruszy i stąd, życie będzie tu prowizorką.

– W mieście niczego się nie produkuje. Oprócz chleba, który wypiekają z przywożonej mąki wolontariusze – opowiada jeden z mieszkańców, który wraz z partnerką z Litwy zajmuje się organizowaniem pomocy humanitarnej. Nie ma mowy o kalkulowaniu ryzyka w miejscu, które jest beczką prochu.

Głównym punktem pomocy dla powodzian jest szpital miejski. Ordynatorką jest Ałła Małycka. – Przed wojną jeździłam do was, by podpatrywać, jak macie zorganizowaną służbę zdrowia. Bywałam w szpitalach na Szaserów oraz na Banacha w Warszawie ze swoimi współpracownikami. Ale przestałam jeździć, bo podbieraliście mi lekarzy – mówi.

Ałła wspomina czas okupacji przez Rosjan: – Nie leczyli się u mnie. Ale przez cały czas przyglądali się kadrze. Naciskali na przyjęcie rosyjskiego paszportu. Nasyłali FSB. Jedną z pielęgniarek wtrącili do więzienia, oskarżając ją o związki z wojskiem. Przeglądali telefony. W końcu uznali, że trzeba mnie wymienić – relacjonuje. Jej miejsce zajęła Ołha, przed wojną zastępczyni Ałły. – Wzięła rosyjski paszport. Była wobec nich lojalna. Zabrała się z nimi. Dziś mieszka w Henicześku nad Morzem Azowskim, gdzie wszyscy Rosjanie i ich współpracownicy się przenieśli. Nie chcę jej oceniać. Każdy dokonał wyboru – opowiada.

Dyrektorka prowadzi mnie do sal, gdzie rozlokowano ofiary potopu. – Zalało mnie po szyję. Ubranie miałam mokre i ciężkie. Nie mogłam uciec. Tu jestem bezpieczna. Karmią mnie dobrze, choć jestem towarzyszką o słabym apetycie – opowiada 60-letnia kobieta, używając określeń rodem z ZSRR. – Syn mnie przywiózł do szpitala. Nie zdążyłam zabrać nawet dokumentów. Już pierwszego dnia nasze mieszkanie było zalane po sufit. Zaczynam życie od zera. Szczęście, że to nie stało się zimą – dodaje inna kobieta, mieszkanka z rejonu portu rzecznego. Sama choruje na raka. Jest po naświetlaniach i chemii. Tu nikt skutecznie jej leczenia nie będzie kontynuował.

Droga od Mikołajowa do Chersonia od strony Biłożerki jest zamknięta. Oficjalnie z powodu powodzi. Nieoficjalnie dlatego, że i stamtąd Ukraińcy chcą uderzyć w Rosjan. Żołnierze kierują wszystkich na Czornobajiwkę. Wszystko to wygląda ambitnie. Jednak na razie na całej linii frontu kontrofensywa idzie umiarkowanie. W środę przyznał to sam Zełenski. – Postępy są wolniejsze, niż oczekiwaliśmy. (...) Niektórzy uważają, że to hollywoodzki film i oczekują natychmiastowych efektów. To nie tak – dodawał.

Siły ukraińskie próbują się przebić w obwodzie zaporoskim – w kierunku Tokmaku i Melitopola, i na zachodzie obwodu donieckiego – w rejonie Orichiwa i Wełykiej Nowosiłki – w kierunku Berdiańska i Mariupola. Ostatnią zdobyczą jest wieś Piatichatki, o którą zacięte walki trwały kilka dni. Celem jest przebicie się do Morza Azowskiego i przecięcie korytarza lądowego łączącego Krym z Rosją kontynentalną. Ten scenariusz jest realny. Nie stanie się to jednak błyskawicznie jak w przypadku odbijania Charkowszczyzny czy zajęcia Chersonia. Tereny na południe od Dniepru – zalane czy nie – to droga na Krym. To tu rozstrzygną się losy wojny. Albo Ukraina je odbije i narzuci ton rozmowom o pokoju. Albo przez lata będzie miała na sobie wrzód i zamrożony konflikt, który pozwoli Rosji wylizać rany i zaatakować jeszcze raz.

* * *

W niedzielę do Chersonia dotarła misja humanitarna warszawskiego Ratusza i Fundacji Otwarty Dialog, którą kierował Marcin Mycielski. Do miasta dostarczono m.in. pompy i materiały konieczne do likwidacji skutków powodzi. Była to pierwsza pomoc z Polski i jedna z nielicznych z zagranicy. ©Ⓟ