Historia nie miała bohaterek, a wyłącznie bohaterów, prowadzeni przez Niemców na śmierć cywile zostali zaś relegowani na tylną ścianę pomnika, podczas gdy na frontonie pokazano wyidealizowane postaci bojowników - mówi w rozmowie z DGP Dariusz Stola, historyk, profesor nauk humanistycznych, pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN.

Z Dariuszem Stolą rozmawia Estera Flieger
17 lat temu, w rozmowie przedrukowanej przez „Tygodnik Powszechny”, mówił pan: „Czytałem wystąpienie Adolfa Bermana, że to lud pracujący miast i wsi zrobił powstanie. Najpierw więc trzeba było odzyskać to powstanie dla syjonistów. A teraz przyszła kolej na prawicę syjonistyczną – aby przywrócić tym ludziom należne miejsce w obrazie powstania”. Jak jest w 2023 r.?

Dziś powstanie w getcie odzyskują kobiety. Nakładem Muzeum POLIN i wydawnictwa Czarne wyszła właśnie książka „Kwestia charakteru. Bojowniczki z getta warszawskiego”. Żydówkom, które walczyły w powstaniu, poświęca się seminaria i inne spotkania. Aby to było możliwe, musiał nastąpić zwrot, który polegał na dostrzeżeniu roli kobiet w historii w ogóle. Nie wydarzyło się to automatycznie tylko dlatego, że postać kobieca jest częścią Pomnika Bohaterów Getta w Warszawie. Zresztą na jego kopii w Jerozolimie zasłonięto jej piersi...

Co się jeszcze zmieniło?

Powstanie odzyskują niebojownicy, czyli większość ofiar. Grupie tej jest poświęcona otwarta od 18 kwietnia wystawa czasowa w Muzeum POLIN „Wokół nas morze ognia”.

Dlaczego kobiet i niebojowników nie było w opowieści o powstaniu w getcie warszawskim?

Byli, ale w stopniu niewspółmiernym do swojej roli. Komuniści podchodzili do historii instrumentalnie, wyolbrzymiali rolę bojowników „postępowych”, a marginalizowali innych. Podobnie lewicowi syjoniści pomijali syjonistów prawicowych, którym dziś z kolei poświęca się więcej uwagi w prowadzonej przez rządy Izraela i Polski polityce pamięci. Przyczyną nieobecności kobiet i niekombatantów w opowieści o powstaniu w getcie nie była jednak manipulacja, lecz duch epoki: historia nie miała bohaterek, a wyłącznie bohaterów, prowadzeni przez Niemców na śmierć cywile zostali zaś relegowani na tylną ścianę warszawskiego pomnika, podczas gdy na frontonie, w klasyczny dla zachodniej cywilizacji sposób, pokazano wyidealizowane postaci bojowników. To wyraz niemal powszechnych przekonań, że bohater to mężczyzna z bronią w ręku.

Czy powstanie w getcie warszawskim trzeba odzyskać dla polskiej historii?

Aby więcej ludzi miało jego świadomość? W tym znaczeniu – tak. Chciałbym, aby coraz więcej Polaków wiedziało, że to ważne wydarzenia w historii Polski.

A w tym sensie, o którym rozmawialiśmy na samym początku?

W okresie PRL, wspominając powstanie w getcie warszawskim czy oddając hołd jego bojownikom, komunistyczni notable nierzadko pomijali fakt, że byli to Żydzi. Mówili, że do walki z faszystowskim okupantem stanął pracujący lud Warszawy pod kierunkiem sił postępowych z PPR na czele. W przeciwieństwie do powstania warszawskiego z 1944 r., które nie miało pomników i upamiętnień, powstanie w getcie było więc obecne w polityce historycznej, choć prawda o nim była przeinaczana. I byłoby dobrze, aby to się nie powtórzyło.

Co się zmieniło w narracji o powstaniu po 1989 r.?

Obchody rocznicy jego wybuchu mają dziś międzynarodowy charakter. Choć i tą kartą, zapraszając zagraniczne delegacje, próbowali grać komuniści, nadając międzynarodową rangę uroczystościom w 1983 r. – ekipa Jaruzelskiego chciała w ten sposób poprawić swój wizerunek na Zachodzie po tym, jak zgniotła Solidarność w stanie wojennym. Wykonała kilka gestów, np. spośród krajów komunistycznych tylko w Polsce można było obejrzeć film dokumentalny Claude’a Lanzmanna „Shoah” – choć w telewizji pokazywane były celowo fragmenty, które miały bulwersować polskich odbiorców, jednak w kilku kinach był wyświetlany w całości. Wraz z umiędzynarodowieniem obchodów jasne stawało się, że to wydarzenie należy do historii zarówno Polski, jak i Europy, czy w ogóle świata. W czasie tych 40 lat, które minęły od roku 1983, systematycznie rosło przekonanie o znaczeniu Zagłady w dziejach. W Polsce proces ten przyspieszył po 1989 r. i był istotną częścią naszego „powrotu do Europy”.

Jak się zmieniała polska debata o Zagładzie?

W 1987 r. prof. Jan Błoński opublikował w „Tygodniku Powszechnym” tekst „Biedni Polacy patrzą na getto” (była to parafraza tytułu wiersza Czesława Miłosza) i zainicjował w ten sposób debatę o problemie bierności i niewystarczającej empatii polskiego społeczeństwa wobec okupacyjnej tragedii Żydów. 13 lat później rozmawialiśmy o mieszkańcach Jedwabnego, którzy wzięli udział w zamordowaniu żydowskich sąsiadów. Było też kilka mniejszych debat na ten temat. Był to proces, w którym wcześniejsze debaty sprawiały, że te kolejne były w ogóle możliwe. Myślę, że w końcu lat 80. nie mieliśmy jeszcze języka do rozmawiania o Jedwabnem, kształtował się on stopniowo.

Nie zgodziłby się więc pan z tezą dr. hab. Tomasza Żukowskiego, który esej Błońskiego uważa za „uwikłany w obronę narodowego autowizerunku”?

Moim zdaniem to myślenie ahistoryczne. Milcząco zakłada, że w przeszłości ludzie wiedzieli to, co my, i myśleli tak jak my. Nie wchodzę tu nawet w dyskusję o tym, jaka część polskiej opinii publicznej była wówczas gotowa zaakceptować tezy Błońskiego. Wiemy, że wzbudziły wiele głosów sprzeciwu, także wśród osób skądinąd godnych szacunku. Warto sobie uświadomić, jak niezwykły był fakt, że taka dyskusja w ogóle się odbyła: że cenzura przepuściła tekst Błońskiego, a potem wiele różnych głosów w sprawie; że istniał drugi obieg wydawniczy i że także w tym obiegu kwestia polsko-żydowskiej historii była często poruszana, jak to pokazali w książce „Holokaust, pamięć, powielacz. Zagłada Żydów i okupacyjne stosunki polsko-żydowskie w publikacjach drugiego obiegu w PRL” Jan Olaszek i Martyna Grądzka-Rejak. Pomiędzy Łabą a Władywostokiem nigdzie indziej nie wydarzyło się nic podobnego. Z dystansem podchodzę więc do moralizatorskich demaskacji. Skłonność do nich jest wątpliwa i moralnie, i poznawczo. Zbyt często sprowadza się ona do tego, że ktoś z współczesnej pozycji przypisuje złe intencje autorom z przeszłości.

Jakie – oprócz tekstu prof. Błońskiego i „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa z 2000 r. – były cezury w tej debacie?

Naliczyłem kilkanaście takich dyskusji. Największa była oczywiście o „Sąsiadach”. I to nie tylko o Zagładzie, ale o polskiej historii w ogóle – warto to podkreślić. Była chyba nawet większa niż rozłożona w czasie i łatwo instrumentalizowana politycznie dyskusja o tajnych współpracownikach SB. Ale były też „Czarne karty powstania” Michała Cichego, dyskusja o pogromie w Kielcach, o rekompensacie za mienie żydowskie, postawach polskiego podziemia wobec Żydów, kilka debat o tym, co wolno i co należy robić w miejscu obozu Auschwitz. Układają się one w dwa wątki. Jednym była reakcja Polaków na Zagładę, drugim zaś – mam wrażenie, że dziś już trochę zapomnianym – kwestia, do kogo „należy” Auschwitz-Birkenau. Jak należy chronić to miejsce, jak upamiętniać jego ofiary i kto ma o tym decydować. Zaczęło się od sporu o klasztor karmelitanek, który został przeniesiony dopiero dzięki osobistej interwencji Jana Pawła II. Potem osią konfliktu były krzyże. Następnie dyskutowano o budowanych w Oświęcimiu supermarkecie i klubie. To trwało ładne kilka lat. I lubię tę historię.

Dlaczego?

Bo, jak niewiele innych sporów o pamięć, ten ma dość dobre zakończenie, przynajmniej na razie. Długotrwałe, niekiedy gwałtowne konflikty, które wydawały się nie do rozwiązania, bo ich uczestnicy mieli odmienne kultury pamiętania i sporo wzajemnej nieufności, stopniowo ucichły dzięki zastosowaniu dość prostych rozwiązań. Jednym z nich było powołanie Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej przy premierze. Dzięki temu powstało forum do rozmowy, do budowy zaufania, wczesnego ostrzegania o możliwych napięciach i rozwiązywania problemów, a przynajmniej ich łagodzenia. Przez następne 20 lat publiczne spory nie wybuchały, bo stworzono miejsce do rozmowy. Dzięki niej można było np. uzgodnić może przydługą, ale precyzyjną nazwę: Były Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny i Zagłady.

Dziś jeszcze rozmawiamy?

Coraz o to trudniej. Zaczynając od Błońskiego, a na Grossie kończąc, polskie dyskusje o Zagładzie wypełniały słownikową definicję. Bo dyskusja to – cytując słownik PWN – „ustna lub pisemna wymiana zdań na jakiś temat mająca prowadzić do wspólnych wniosków”. Od jakiegoś czasu wielu uczestnikom publicznych sporów o polską historię nie chodzi już o przekonanie adwersarza, o dojście do jakichś wspólnych wniosków, ale o zohydzenie i delegitymizację przeciwnika. To wielka strata, którą ponieśliśmy w ostatnich latach. Dotyczy zresztą nie tylko sporów o przeszłość. To wielka zmiana na gorsze, utrudniająca wypracowanie sensownych rozwiązań na najróżniejszych polach. Miała różne czynniki – globalne i lokalne. Pośród tych drugich można wskazać wojowniczą politykę pamięci prowadzoną przez PiS czy tendencję do demontażu reguł i instytucji. Wspomniana Międzynarodowa Rada Oświęcimska przez kilka lat w ogóle nie istniała – rząd celowo odwlekał powołanie jej członków. Natomiast globalnym i podstawowym czynnikiem tej zmiany była rewolucja technologiczna: ludzie komunikują się dziś ze sobą za pomocą mediów zwanych mylnie społecznościowymi, zaś ich algorytmy faworyzują wypowiedzi, które nie służą dochodzeniu do wspólnych wniosków. Pojawianie się nowych mediów zawsze destabilizowało porządek społeczny, więc choć te „społecznościowe” nie są jedyną przyczyną naszych problemów z rozmawianiem, dopóki czegoś z nimi nie zrobimy, szukanie wspólnych wniosków będzie trudne. Niemniej trzeba próbować poprawiać choćby warunki lokalne, bo większość debat o polsko-żydowskiej historii, które wyliczałem, była polsko-polska, a nie polsko-izraelska.

Dlaczego te spory są ważne?

Bo nie dotyczą tylko przeszłości. To również dyskusja o tym, kim jesteśmy – kim jest to „My” pisane od dużej litery, jakiej Polski chcemy i jak chcemy ją budować. Ostatnie lata są na tym polu czasem regresu, psucia tego, co tworzyliśmy w poprzednich dekadach, marnotrawstwa sił, środków i czasu. Jako historyk, starając się unikać stronniczości, muszę stwierdzić, że w głównej mierze odpowiada za to Zjednoczona Prawica. Jej polityka pamięci jest fałszywa, nie służy prawdzie. A jak w XIX w. napisał wybitny konserwatywny historyk Józef Szujski, „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Jaskrawym jej przejawem były oszczerstwa i szykany wobec historyków. Przykładem jej niebywałej szkodliwości była zaś niesławna nowelizacja ustawy o IPN z 2018 r., która na całym świecie została odebrana jako dowód tego, że Polacy w sprawie historii II wojny światowej próbują coś ukryć, i to nieudolnie. Głupotą jest też przeinaczanie obrazu postaw wobec Zagłady – pomijanie zachowań nikczemnych i rozdymanie skali tych chwalebnych.

A nie uważa pan, że do tej pory w III Rzeczpospolitej nie poświęcono Polakom ratującym Żydów należytej uwagi? Że liberałowie z kolei eksponowali wyłącznie obojętność lub wrogość Polaków wobec Żydów?

Polacy ratujący Żydów byli bohaterami, którym należą się pamięć i szacunek, to oczywiste. Państwo polskie mogło zrobić dla ich uhonorowania więcej. Na przykład latami nie byli traktowani w ten sam sposób, co żołnierze podziemia zbrojnego, choć ryzyko, które podejmowali, nie było mniejsze. Ale po co wyolbrzymiać ich liczbę, mówić o setkach tysięcy czy wręcz milionach ratujących, nie podając na to żadnych dowodów? Dlaczego pomijać donosicieli, przez których głównie wpadali w ręce Niemców? Jeśli ich szanujemy, to jesteśmy im winni przede wszystkim prawdę. Tak jak tym, którzy nie przeżyli – Żydom i Polakom.

Na pytanie, co w tej sprawie robili liberałowie – kogokolwiek można określić tym mianem – nie mam odpowiedzi i nie znam badań, które by ją dawały, ale z pewnością nie jest prawdą, że „eksponowali wyłącznie obojętność lub wrogość”. Liberalno-demokratyczne reformy z początku lat 90. stworzyły pole do swobodnego działania wielu różnych aktorów polityki pamięci. Przecież nie tylko działania rządu i nie tylko polityków służą kształtowaniu takich lub innych wyobrażeń i ocen przeszłości – tak właśnie rozumiem pojęcie polityki pamięci. Jej aktorów jest więcej: instytucje kultury, uczelnie, Kościoły i związki wyznaniowe, organizacje społeczne, media, wydawcy książek i inni prowadzą swoje polityki pamięci. Dlatego nie mogę zgodzić się z tezą, że w tym okresie w dziedzinie polityki pamięci nic się nie działo. Polityka historyczna była wówczas zdecentralizowana i pluralistyczna, w dużej mierze oddolna – żadne ministerstwo w Warszawie nie dyktowało małym miasteczkom, jak mają nazywać ulice i szkoły, komu ufundować tablicę pamiątkową itp., a zarazem takich działań było bardzo dużo. To, że w ostatnich latach nastąpiły recentralizacja, reetatyzacja i uniformizacja pracy z pamięcią, jest natomiast przejawem choroby.

Jakiej dyskusji chciałby pan w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim?

Po pierwsze, życzyłbym sobie, żebyśmy w ogóle rozmawiali. Po drugie, chciałbym, aby był kontynuowany proces przypominania o grupach do tej pory marginalizowanych – dzięki niemu obraz przeszłości staje się bogatszy. Po trzecie, wiedza o powstaniu w getcie wciąż nie jest powszechna. Tę historię trzeba opowiadać kolejnym pokoleniom, zastanawiając się przy tym, jak uczynić ją dla nich ciekawą i zrozumiałą. Temu służy akcja „Żonkile”. Po czwarte, dla mnie to bardzo ważne, że ludzie szukają w przeszłości odpowiedzi na współczesne pytania. To wymaga pewnej odwagi, podobnej do tej, która cechuje uczonego, bo może to zaprowadzić do zupełnie niespodziewanych myśli i wniosków. Natomiast bardzo bym nie chciał, aby zbliżająca się rocznica była kolejną okazją do instrumentalizacji historii i ludzi, którzy wtedy żyli.

A np. do jej rewizji? W 2006 r., we wspomnianej na początku rozmowie, pytał pan prof. Israela Gutmana o to, czym różni się historia powstania w getcie warszawskim w głównym nurcie od tej rewizjonistycznej.

Rewizjonizm może być lepiej uzasadniony, klarowniej wyrażony i nieodwołujący się do niskich uczuć. Kiedy zadawałem przed laty to pytanie prof. Gutmanowi, byłem bardzo ciekaw tego, co działo się wówczas w izraelskiej historiografii, w której do głosu dochodzili młodzi badacze. To zresztą przykład pożytków z tego, że pewne wydarzenia z historii Polski należą nie tylko do historii Polski, że możemy się przekonać, jak patrzą na nie inni, z innej perspektywy. A chęć rewizji tego, co w głównym nurcie uznaje się za oczywiste, jest gwarancją postępu w nauce. Rewizja to ponowne spojrzenie. Może to być np. pokazanie bohatera innego niż mężczyzna z bronią w ręku, poszerzanie w ten sposób obrazu przeszłości.

To jak było z tymi komunistami w getcie?

Rządząca prawica próbowała odebrać w Warszawie ulicę Józefowi Lewartowskiemu, który był komunistą i działaczem konspiracji w getcie, gdzie zginął. Czy powinien być patronem ulicy? Żydowscy komuniści odegrali ważną rolę w organizacji podziemia w getcie. Walczyli w powstaniu w 1943 r. Prawie wszyscy z nich zginęli – Lewartowski nie był więc po wojnie w UB i nie budował tu komunistycznej dyktatury zależnej od Moskwy. Jeśli ktoś sądzi, że nie zasługuje na ulicę, to niech przekona do tego innych. To lepsze niż narzucanie nazw władzom samorządowym i mieszkańcom Muranowa. O komunistach w Polsce czeka nas poważna dyskusja. Wierzę, że można ją przeprowadzić i że możemy w niej dojść do wspólnych wniosków, jeśli tylko podejdziemy do rozmowy o przeszłości uczciwie – tak, jak potrafiliśmy to robić przez wiele lat po 1989 r. ©℗

Spory o przeszłość nie dotyczą tylko przeszłości. To również dyskusja o tym, kim jesteśmy – kim jest to „My” pisane od dużej litery