Zamiast balansować globalny kapitalizm, państwo zaczyna grać według tworzonych przez niego reguł. Kosztem społeczeństwa.

Trwająca obecnie gorąca dyskusja wokół pamięci o Janie Pawle II wykracza daleko poza sferę religijną. Nie jest zresztą przypadkiem, że Konferencja Episkopatu Polski jest w niej nieobecna. W tym sporze nie chodzi bowiem o postać papieża, następcę św. Piotra, lecz najbardziej rozpoznawalnego w świecie „Polaka wszech czasów”. Atak na Jana Pawła II jest więc atakiem nie tyle na Kościół i religię, co raczej na naród i polskość. Pokazują to wyniki badań społecznych. 67 proc. Polaków popiera sejmową uchwałę o obronie dobrego imienia papieża Polaka, a odsetek osób, które uważają go za autorytet, w ostatnich dniach wyraźnie wzrósł. Nie ulega wątpliwości, że w tej grupie są także osoby luźno związane z Kościołem. Skądinąd wiemy, że poziom uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej spadł niedawno poniżej 30 proc. Można odnieść wrażenie, że dla naszego społeczeństwa Jan Paweł II jest bardziej ojcem narodu niż głową Kościoła. Jeśli ktoś odważa się go krytykować, musi być ojkofobem.

Dżonpoldesekond

Jakie są źródła mitu o papieżu – ojcu narodu? Pewnie jest ich wiele, ale mnie do głowy przychodzą dwa. Jeden jest oczywisty – Jan Paweł II w powszechnej świadomości jest traktowany jako pogromca komuny. Wielu nadal uznaje przemówienie na pl. Zwycięstwa z czerwca 1979 r. za symboliczny początek ruchu Solidarności. Choć czynników, które doprowadziły nas do zmiany ustrojowej w 1989 r., było mnóstwo, rola papieża jest nie do przecenienia.

Drugie źródło jest nieco mniej oczywiste. Stan wojenny wypchnął z kraju ponad milion osób. Do tego trzeba dodać kolejne setki tysięcy ludzi, którzy przez pewien czas pomieszkiwali na Zachodzie, zarówno w czasach gierkowskich wypraw na saksy, jak i emigracji zarobkowej lat 90. Polacy trafiali do państw znacznie bardziej zamożnych, gdzie społecznie byli nikim i znikąd. Ale słowa „dżonpoldesekond” i „Lech Walesa”, sprawiały, że nagle stawali się „skądś”. Te dwie historyczne postaci były źródłem dumy i tożsamości. Tak jak Niemcy mogli czuć się dumni z Mercedesa, my czuliśmy się dumni z papieża Polaka. Czynił nas kimś ważnym. Kiedy jechaliśmy do Watykanu, czuliśmy się tam jak u siebie. Tak jakby to rzymskie wzgórze było eksterytorialną częścią Polski w centrum zachodniego świata.

Ten drugi powód wydaje mi się nawet ważniejszy dla zrozumienia, dlaczego obrona pamięci o Janie Pawle II jednoczy dziś sporą część społeczeństwa. Może być tak, że po zdekonstruowaniu za życia pamięci o Lechu Wałęsie papież jest ostatnim elementem, wokół którego może się zgromadzić wspólnota narodowa. Robert Lewandowski nie ma już takiej mocy. Jeśli mam rację, to faktycznie gra toczy się o wielką stawkę. Gdy bowiem zabijemy ojca narodu, nic już nie będzie mogło połączyć spolaryzowanych plemion. W tym sensie Jan Paweł II ma dla istnienia polskiego narodu niemal egzystencjalne znaczenie.

Ta obserwacja prowadzi mnie do pytania, czym ten naród jest dziś, a co ważniejsze – czy i do czego jest nam jeszcze potrzebny. Czy niezależnie od poglądów warto bronić papieża, bo bez niego jako Polacy nie będziemy już mieć żadnego uniwersalnego punktu odniesienia? Zacznijmy od tego, że naród nie jest kategorią odwieczną. Pojawił się w określonym kontekście historycznym 200 lat temu.

Przyczyn wyłonienia się narodu jest pewnie tyle, ilu autorów książek na ten temat. Z mojej perspektywy naród miał być formą organizacji osób nieposiadających władzy politycznej (a czasem nawet państwa, jak w przypadku Polaków), a tym samym również zasobów ekonomicznych. Tworzył się w kontrze do arystokracji, dominującej zarówno w państwie, jak i gospodarce. W jakimś sensie działo się to równolegle do kształtowania świadomości klasowej. XIX-wieczny naród – ludowy, demokratyczny – rzucał rękawicę zastanemu porządkowi społecznemu – widać to doskonale w Wiośnie Ludów, notabene rówieśniczce „Manifestu komunistycznego” Karola Marksa. Co warto podkreślić, twórcy idei narodowych byli otwarci na współpracę z innymi nacjami – nawet w formie quasi-integracji europejskiej, z ponadnarodowym parlamentem. Echa takiego myślenia znajdziemy choćby u Giuseppe Mazziniego, jednego z ojców zjednoczenia Włoch, uznawanego za przedstawiciela tzw. Europy narodów. Ale czy przypisywane Joachimowi Lelewelowi hasło „za wolność naszą i waszą” w gruncie rzeczy nie oddaje podobnego sposobu myślenia?

Wspólnota konsumpcyjna

Otwarta, paneuropejska wizja narodu w wyniku różnych przemian gospodarczych i politycznych u progu XX w. przekształciła się w nacjonalizm, który stał się ideologią nie ludu, lecz elit. Miał stanowić z jednej strony uzasadnienie dla istnienia państwa, a z drugiej – ułatwić gromadzenie w jego rękach różnego rodzaju prywatnych zasobów. Czasem prowadziło to do katastrofalnych skutków, jak w czasach wojen światowych. Ale podobny sposób myślenia dominował także w okresie powojennym, w postaci tzw. państwa dobrobytu. Różnica polegała zasadniczo na tym, że państwa narodowe na Zachodzie w I połowie XX w. wykorzystywały te zasoby do rywalizacji między sobą, a w II połowie XX w. do zapewnienia wysokiej jakości życia swoim obywatelom – głównie po to, by ci ostatni nie zwrócili się ku komunizmowi, który został uznany za największe zagrożenie dla porządku społecznego.

Ktoś powie, że to nieprawda, bo przecież po II wojnie światowej państwa europejskie porzuciły nacjonalizm na rzecz integracji europejskiej lub współpracy w ramach bloku państw socjalistycznych. Ta opowieść jest jednak tyleż atrakcyjna, co nieprawdziwa. Kiedy sięgniemy do motywów, które kierowały Jeanem Monnetem, jednym z ojców zjednoczenia Europy, to widać w nich chęć zabezpieczenia interesów gospodarczych Francji. Analogicznie nacjonalizm komunistów, takich jak choćby Władysław Gomułka, był narzędziem nie tylko ideologicznej rywalizacji ze złym Zachodem, lecz także integrowania społecznych zasobów niezbędnych do utrzymania władzy. W kosmopolitycznym świecie marksizmu-leninizmu idea narodowa była niezwykle atrakcyjna i przydatna. Polska nie była tu zresztą wyjątkiem – nacjonalizm jako ideologia towarzyszył także innym przywódcom państw bloku wschodniego.

Sytuacja zaczęła się wyraźnie zmieniać w ostatnich dekadach XX w. Z jednej strony ze sceny właściwie zniknął komunizm, a z drugiej – pojawił się nowy aktor w postaci globalnego, neoliberalnego kapitalizmu. Instytucja państwa zyskała nowego konkurenta, o wiele groźniejszego niż inne państwo czy komunizm. Zglobalizowany kapitalizm przenikał do wewnątrz społeczeństw poprzez absolutyzację idei konsumpcji. Odtąd człowiek powoli przestawał być w pierwszej kolejności Polakiem, Niemcem czy Francuzem, a stawał się przede wszystkim emanacją swoich potrzeb zakupowych. W konsekwencji wspólnota coraz wyraźniej przestaje być narodowa, a staje się konsumpcyjna. Zaryzykowałbym tezę, że Zachód tak mocno zaczął wspierać Ukrainę w walce z Rosją również dlatego, że mieszkańcy Kijowa pod względem stylu życia byli do nas bardzo podobni – oglądali Netflix, wrzucali zdjęcia na Instagram i kupowali na Amazonie. Paradoksalnie to samo sprawia, że trudniej nam czuć odrazę do przeciętnego mieszkańca Moskwy czy Sankt Petersburga.

Infiltracja społeczeństw przez globalny kapitalizm ma poważne skutki dla instytucji państwa. Nagle podmioty globalnego kapitału, niczym wirusy, zyskują kontrolę nad wspólnotą, a tym samym wkraczają w obszar władzy politycznej. Dotyczy to zwłaszcza państw półperyferyjnych, takich jak Polska. Ostatnie lata dowiodły, że rząd Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie sprzeciwić się woli międzynarodowych gigantów – wystarczy wspomnieć podatek cyfrowy, daninę od nadmiarowych zysków czy warunki tworzone inwestorom w specjalnych strefach ekonomicznych. Jestem jednak prawie pewien, że podobnie z problemem zmierzyłaby się zjednoczona opozycja. Zamiast balansować globalny kapitalizm, który w naturalny sposób dąży do światowej monopolizacji, państwo narodowe zaczyna grać według tworzonych przez niego reguł. Kosztem społeczeństwa, które na tyle zachłysnęło się konsumpcją, że nie zdecyduje się nawet zaryzykować zwarcia.

Młodzi grzeczni

Co ciekawe, to zagrożenie genialnie uchwycił jeden z najbardziej niezrozumianych myślicieli ostatnich lat. Mowa tu o Francisie Fukuyamie i jego idei końca historii. Wielu krytyków Fukuyamy argumentuje, że po ataku na wieże World Trade Center amerykańska hegemonia zaczęła się rozpadać, a tym samym historia rozpoczęła się na nowo. Tyle że Fukuyama wcale nie twierdził, że dominacja USA będzie wieczna, tak samo jak nie twierdził, że nie będziemy już świadkami wojen narodowych czy religijnych. Sugerował jedynie, że takie konflikty będą lokalnymi odpryskami – nie zagrożą demokracji liberalnej, a przede wszystkim jej kapitalistycznym podstawom. W książce „Ostatni człowiek”, stanowiącej rozwinięcie głośnego eseju, Fukuyama pisał o problemie logiki konsumpcyjnej, która będzie determinować osobowość człowieka w erze końca historii. Dodajmy – człowieka bez właściwości i odwagi, niezdolnego do walki o wyższe wartości. Jedyne, do czego będzie zdolny – dowodził Fukuyama – to ochrona konsumpcyjnego stylu życia. Czyż w zachodnioeuropejskich społeczeństwach „młodych grzecznych” nie widzimy potwierdzenia tej wizji?

W tym kontekście argument, że młodzi Ukraińcy są dziś gotowi walczyć i ginąć w imię obrony państwa narodowego, jest irrelewantny. Po pierwsze, Zachodowi (czyli także nam) nie grozi już zagrożenie egzystencjalne porównywalne z tymi, z którymi mierzyliśmy się w wiekach XIX czy XX. Ukraińcy są w pewnym sensie na takim etapie rozwoju wspólnoty politycznej, na jakim Polacy byli w trakcie II wojny światowej. Bucza to ich Palmiry. Z podobnych przyczyn możemy mówić o tradycyjnym narodzie żydowskim czy palestyńskim, bo doświadczają one wciąż egzystencjalnego zagrożenia. To jednak margines – lokalny odprysk, jak pisał Fukuyama.

To wcale nie oznacza, że nie potrzebujemy dziś wspólnoty. Doświadczamy przecież realnych zagrożeń, z którymi zmierzyć się możemy jedynie razem. Tyle że ani nie mają one charakteru egzystencjalnego, ani nie odbierają nam poczucia, że dysponujemy prawami politycznymi. Dlatego nie mają potencjału narodotwórczego w tradycyjnym sensie. Jedynym realnym zagrożeniem rysującym się na horyzoncie są zmiany klimatyczne i związane z nimi migracje. Znów jednak trudno mi uwierzyć, że napływ do Europy kilkudziesięciu milionów ludzi z Afryki Subsaharyjskiej zbuduje nam wspólnotę narodową. Powód jest prosty – koszty takiego procesu rozłożą się w sposób niesymetryczny. Bogaci mogą na tym nawet skorzystać. W rezultacie będzie to bardziej paliwo wzmacniające podziały klasowe, choć podejrzewam, że warstwa posiadająca będzie próbować odwrócić od siebie gniew klas niższych poprzez budowę narracji nacjonalistycznych. Doskonale widać to już we Francji (o batalii emerytalnej nad Sekwaną czytaj na stronach A24-A25).

Możliwe, że to napięcie doprowadzi do nowej wiosny ludów, o czym mówił premier Mateusz Morawiecki w swoim poniedziałkowym wykładzie na Uniwersytecie w Heidelbergu. Tyle że taki ruch protestu będzie mieć bardziej źródła klasowe niż narodowe, nawet jeśli zostanie podlany nacjonalistycznym sosem. Nie unieważnia to jednak pytania o wspólnotę. W dobie szalejącej polaryzacji i ekspansji globalnego kapitalizmu taka wspólnota jest nam pilnie potrzebna. Niestety, nie wiem, na czym ją oprzeć. Mam głębokie przekonanie, że tym nośnikiem nie będzie już idea narodowa. Nie będą nim też raczej Jan Paweł II ani chrześcijaństwo, nawet jeśli ma ono spory potencjał emancypacyjny, równościowy, inkluzywny i uniwersalistyczny, bo przecież jest ponadnarodowe i ponadklasowe. Musimy znaleźć coś nowego. To dziś o wiele ważniejsze zadanie niż obrona mitu papieża Polaka. ©℗

Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego