Zamiast drżeć na samą myśl o możliwym rozpadzie Rosji, należy zawczasu budować sobie instrumentarium do zarządzania tym procesem. W przeciwnym razie to Rosja kiedyś znów „zarządzi” naszymi kryzysami.

Jak się zbudzi, to nas zje – taka narracja długo dominowała wśród politycznych i eksperckich elit Zachodu, a powtarzali ją chętnie zwykli obywatele. Ostatnio osłabła, bo nie trzeba być geniuszem analizy strategicznej, by zauważyć, że Rosja i tak okazała się dość nieobliczalna. Mimo pieszczot i karesów, a także oczywistej kalkulacji, że rozpętanie otwartej wojny w Europie wcale się jej nie opłaci, i tak napadła na Ukrainę. W dodatku popełnia tam zbrodnie, które przypominają mroczne czasy II wojny światowej, i sama zamyka sobie drogi powrotu do wspólnoty narodów cywilizowanych. Ale i tak tu i ówdzie jeszcze podnoszą się głosy: „nie drażnić bardziej”, „nie eskalować”, „nie zapędzać do narożnika”… Bo jak zapędzimy, to wiadomo: Rosjanie odetną nam gaz i ropę. Cóż, i tak odcięli. I to pomimo ton eksperckich analiz wskazujących, że Zachód bez ich węglowodorów jakoś sobie poradzi, natomiast rosyjska gospodarka i stworzone wokół Kremla państwo bez pieniędzy z eksportu tych surowców do Europy – raczej nie.
Na razie zegar tyka, wydobycie spada, wpływy budżetowe też, infrastruktura marnieje, niektóre oczy z wolna się otwierają. Ale nie do tego stopnia, by usta powiedziały „przepraszamy, nawijaliśmy państwu makaron na uszy, Rosja zmierza na własną prośbę do bankructwa, zastąpienie handlu z nami sprzedażą ropy i gazu do Chin to fikcja, to się nie uda i musi runąć”. Nie, w zamian poszedł nowy przekaz: „nie drażnić, bo Rosjanie użyją broni atomowej”. Niespodzianka: ledwo tuby kremlowskiej propagandy na dobre się rozhulały, jakiś impuls na dyplomatycznych łączach z Pekinem sprawił, że Moskwa nagle rakiem wycofała się z nuklearnych gróźb. Nic dziwnego – nie tylko sama wojna atomowa, lecz nawet mówienie o niej psuło interesy wystarczająco mocno, aby zaniepokoić chińskich towarzyszy. A oni grają najchętniej w to, w co wygrywają, i nie zamierzali dopuścić do sytuacji, w której kluczowym wskaźnikiem siły staje się liczba posiadanych głowic. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Pojawił się więc nowy przekaz dnia: „nie eskalować, nie zwiększać wojskowej i politycznej presji na Rosję, bo jeśli sukces Ukrainy i jej zachodnich sojuszników będzie zbyt wielki, to Rosja może się rozpaść!”. A to będzie katastrofa, chaos, załamią się łańcuchy dostaw, przez granice runą nowe tłumy migrantów, wybuchną straszne wojny domowe. No i najważniejszy argument – nie wiadomo, co się stanie z rosyjską bronią nuklearną. W domyśle: pewnie wpadnie w czyjeś straszne, niepowołane ręce, a potem zacznie być używana, jak i gdzie popadnie.
Działa na wyobraźnię? Jasne. Znów, jak za najlepszych czasów pierwszego „nie drażnić, bo…”, z troską pochylają się nad takim scenariuszem politycy szukający alibi dla niewysyłania Ukraińcom czołgów i rakiet, eksperci zainteresowani potwierdzeniem słuszności swej linii programowej z ostatnich kilku lat, ludzie interesu po cichu marzący o powrocie do „business as usual”, a za nimi dziennikarze, taksówkarze, dentyści i pani Jola z warzywniaka na rogu.

Teoria upiora

Pani Joli nie należy się dziwić: naturalne, że człowiek boi się tego, co nieznane, niejasne i trudne do objęcia wyobraźnią. Niby strzyg i wampirów nie ma, a przynajmniej brak niezbitych dowodów na ich istnienie, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nigdy nie zadrżał z powodu dziwnego szmeru w ciemnym garażu albo nie przyspieszył odruchowo kroku, mijając nocą cmentarny mur. A hipotetyczny rozpad Rosji i jego konsekwencje dla środowiska bezpieczeństwa to coś na kształt wilkołaka. Niby występuje tylko w kinie, ale na wszelki wypadek, tfu, tfu, przez lewe ramię.
Przekształcenie znanej nam Federacji Rosyjskiej w kilka lub nawet kilkanaście niezależnych podmiotów państwowych plus być może włączenie niektórych z nich do ościennych państw bądź obszarów integracyjnych – to scenariusz, z którym pora się zacząć oswajać
Politycy i eksperci, zwłaszcza ci od prawdziwych wilków, mają tutaj swoje zadanie do wypełnienia. Bo nic tak dobrze nie działa na irracjonalne lęki jak chłodna, oparta na naukowo weryfikowanych danych analiza możliwych scenariuszy, faktycznych zagrożeń i… potencjalnych szans.
Spróbujmy, choć uprzedzam, że mimo otrzymanych ciosów państwo rosyjskie ma się wciąż całkiem nieźle. Bardziej realnym wyzwaniem jest więc jego nowa ofensywa albo wciągnięcie do wojny reżimu białoruskiego, może zadanie jeszcze dotkliwszych strat ukraińskiej infrastrukturze krytycznej poprzez ataki z powietrza, może jakiś spektakularny akt terrorystyczny na Zachodzie. Ale jeśli chcemy tym bezpośrednim zagrożeniom zapobiegać, to musimy być gotowi właśnie do owej strasznej „eskalacji” – do wysłania Ukraińcom porządnych, nowoczesnych czołgów i wozów bojowych, rakiet dalekiego zasięgu i ciężkiej artylerii lufowej oraz masy innego sprzętu, żeby mogli wreszcie nie tylko odpierać ataki najeźdźcy, lecz także ruszyć w końcu z ofensywą na Krym i Donbas. Może nawet dalej, jeśli sytuacja operacyjna będzie tego wymagała. W końcu wojny z III Rzeszą też nie zakończono na jej granicach sprzed września 1939 r.
Jeśli Zachód się na to zdecyduje (a wiele wskazuje, że początek tej nowej strategii NATO właśnie obserwujemy) i bóg wojny będzie łaskawy dla Ukrainy, to należy być gotowym na dalekosiężne konsekwencje polityczne. Wśród nich także na poważne zawirowania polityczne w samej Rosji, bo szok i upokorzenie podważą legitymację obecnych władz, sprowokują też wielu ludzi do nerwowych ruchów i nieszablonowych rozwiązań.
Etap pierwszy wyobrażalnego scenariusza to zmiana władzy w Moskwie. Pewnie najpierw przetasowanie wewnątrz aktualnej elity, które car Władimir będzie starał się inspirować i kontrolować, by zachować swój tron: np. „odstrzelenie” – jako winnych klęski – ministra obrony Siergieja Szojgu i paru jego zaufanych generałów oraz sztuczne stworzenie nowej frakcji w roli przeciwwagi dla Jewgienija Prigożyna – twórcy, patrona i faktycznego szefa wagnerowców, żeby ten zanadto nie urósł w siłę. Tu możliwości jest kilka: od podpompowania jakichś nacjonalkomunistów po promowanie strawniejszych dla Zachodu „liberałów” czy pragmatycznych technokratów, których resztki reżim ma jeszcze pod ręką. To się zapewne nie uda i przyniesie jedyny namacalny efekt: szybką dekompozycję obozu rządzącego i kres samego Putina, możliwe, że w postaci jego nagłej zapaści zdrowotnej (alternatywnie: ostentacyjnej serii z automatu oficera osobistej ochrony). Na tronie zasiądzie zapewne przejściowo ktoś nowy – persona uzgodniona jako kompromisowy kandydat walczących frakcji. I albo zdoła skonsolidować wokół siebie znaczące siły, albo szybko również zapadnie na zdrowiu. Może nastąpi bardziej radykalny zwrot, próba wkomponowania w system dotychczasowych outsiderów albo nawet wrogów. Zwolnienie z łagru Nawalnego i jego triumfalny powrót samolotem podesłanym przez najbystrzejszego z pułkowników FSB? Kto wie, ale wbrew pozorom nie to będzie najistotniejsze – historia uczy, że w takiej sytuacji, gdy najsilniejsi gracze walącego się reżimu skupiają się na walce między sobą o resztki minionej potęgi, na obrzeżach ich imperium pojawiają się ruchy odśrodkowe. Prowincjonalni aktorzy, czując spadek kontroli, wykorzystując dane im przez los pięć minut, sięgają po swoje.
„Sztuka polega na tym, by grać w drużynie – ale nie do tego stopnia, by razem z nią wypadać z ligi”. To stara zasada sportowa i polityczna, która również w postputinowskiej Rosji zapewne będzie mieć wielu wyznawców. A pierwszy sposób na skuteczne odcięcie się od spadkowiczów to stworzenie nowego klubu. Wtedy można powiedzieć „co złego, to nie my” i próbować zaczynać nowy rozdział.

Nowe życie narodów

Z grubsza ten mechanizm (nie licząc eksplodujących nacjonalizmów) zadziałał przecież, gdy rozpadał się Związek Radziecki. Notabene: też przy akompaniamencie lamentu wielu zachodnich polityków i analityków, którzy wieszczyli nieuchronny armagedon i – a jakże! – niekontrolowane wpadanie radzieckiego arsenału nuklearnego w rozmaite ręce. Sprytni aparatczycy na rubieżach zmurszałego imperium zorientowali się, że ich przyszłość jest na „ciasnym, ale własnym”, nierzadko odkryli w sobie etniczne korzenie, których chwilę wcześniej wypierali się jak mogli, i rzucili się ustawiać rodziny na stanowiskach, grabić publiczne mienie, pisać historię nowych państw. Wbrew kanonicznej wersji dziejów, powstały one w dużej mierze „z niczego”: prawdziwe elity lokalne zostały bowiem dawno wytrzebione przez komunistów, a na powstanie nowych przyszło czekać latami. W niczym to nie przeszkadzało – interes polityczny i ekonomiczny pozwalał przymykać oczy na takie drobiazgi.
Można sobie wyobrazić powtórkę tamtych wydarzeń. Etnicznych Rosjan jest w Federacji – wedle nie do końca wiarygodnych oficjalnych danych – nieco ponad 70 proc., czyli ok. 100 mln. Dalej mamy osoby niedeklarujące konkretnego etnosu (czasami ze względu na niską świadomość, częściej dlatego, że pochodzą ze związków mieszanych) – jest ich co najmniej 17 mln. Spora część z nich, jak można mniemać, dokona w razie powstania nowych tworów państwowych pragmatycznego wyboru i raczej nie będzie to – w wyobrażalnych warunkach – wybór na rzecz „rosyjskości” i podporządkowania Moskwie. A jest też spora grupa „tradycyjnych” mniejszości. Część z nich to przedstawiciele narodów mających już własne państwa (Ukraińcy, Kazachowie, Azerowie, Ormianie czy Gruzini) żyjący częściowo w lokalnych skupiskach przygranicznych (tu może się pojawić postulat korekt terytorialnych), a w około trzech czwartych rozproszeni, głównie w rosyjskich metropoliach. Spośród pozostałych mniejszości liczebnością i charakterem predestynującymi je do ewentualnego ubiegania się o własną państwowość wyróżniają się przynajmniej dwie grupy: tatarska i kaukaska.
Tatarzy to dumni potomkowie Złotej Ordy, represjonowani i przesiedlani za czasów ZSRR, a przez Rosję traktowani przynajmniej z dużą podejrzliwością jako potencjalni destruktorzy jej porządku państwowego. Dzisiaj ich liczba szacowana jest na prawie 5 mln, w zwartych skupiskach występują oni m.in. na okupowanym Krymie (znów poddawani są tam brutalnym represjom), a przede wszystkim w Tatarstanie. Ta położona nad dolnym biegiem Wołgi i sięgająca Uralu kraina ze stolicą w Kazaniu ogłosiła już raz – w roku 1990 – niepodległość, a potem długo manewrowała, unikając formalnego podporządkowania Moskwie (w 1992 r. jej władze odmówiły podpisania umowy federacyjnej, dwa lata później zgodziły się jedynie na wspólną armię i politykę zagraniczną oraz walutę, i dopiero wskutek reformy konstytucyjnej z 2000 r. została ona rzeczywiście wchłonięta jako „republika autonomiczna”). Dziś rdzenni Tatarzy stanowią tam wciąż znacznie ponad połowę ludności, a następną ćwiartkę – osoby z rodzin mieszanych. Dodajmy do tego step, kryjący niebagatelne bogactwa naturalne, w tym ropę i gaz, rozwinięty przemysł przetwórczy i maszynowy, wyraźną odrębność kulturalną i religijną oraz tradycje polityczne (w tym stosunkowo świeże spory o stosowanie łacińskiego alfabetu zamiast cyrylicy do zapisu języka tatarskiego) – to już jest całkiem niezła baza dla przyszłej niezawisłości. Nieco dalej w kierunku Uralu mamy zaś bliskich Tatarom etnicznie i kulturowo Baszkirów i Czuwaszy – to przynajmniej kolejne 2,5 mln ludzi, którzy w razie czego mogą liczyć na ciche wsparcie ze strony Turcji.
Na uwagę zasługują też narody północno kaukaskie: Czeczeni, Dagestańczycy, Ingusze, Awarowie, Kumycy, Dargijczycy, Lezgini i Osetyjczycy. Razem jest ich niemal 6 mln, a tradycje niepodległościowe mają bujne i znane, choć ostatnio spacyfikowane przez kolaboracyjne reżimy. Jeśli upadnie Putin, to wraz z nim pewnie Ramzan Kadyrow i jemu podobni, a w wytworzoną próżnię mogą wejść z hasłami antymoskiewskimi na sztandarach nowi, ambitni liderzy klanowi (z cichym wsparciem zarówno Państwa Islamskiego, jak i np. Saudów; jednych i drugich dobrze byłoby w tym wyprzedzić).

Pragmatyczne wybory

Ewentualna utrata kontroli nad Tatarstanem i północnym Kaukazem to jednak nie najgorsze, co może czekać Wielkorusów. Groźniejsze dla Moskwy mogą się okazać ruchy odśrodkowe na terenach zamieszkałych w większości przez ludność rosyjską, ale poszukującą swej politycznej przyszłości już bez kurateli dawnej stolicy. Hipotetycznie może to dotyczyć na przykład obwodu kaliningradzkiego, nadbałtyckiej enklawy stanowiącej de facto łup wojenny Stalina, do której Rosja nie ma żadnych historycznych ani logicznych praw. Jeśli ktoś wreszcie wpadnie tam na pomysł, że brak odpowiedzialności za zbrodnie plus swoboda podróżowania i robienia interesów w ościennych państwach NATO i UE są ważniejsze niż lojalność czy więzy krwi, to mamy oddolny ruch na rzecz „wolnego Królewca”. Paradoks może polegać na tym, że na jego czele staną pewnie dawni oficerowie rosyjskiej armii i floty oraz FSB, bo dzisiejszy Kaliningrad jest nimi naszpikowany, względnie ich żony i dzieci. Ludzie w pagonach też lubią pożyć, a w skazanej na klęskę twierdzy żyje się gorzej niż w pokojowym, handlowym porcie… I nic to, że pewnie z największym lękiem myślą o takim scenariuszu historyczni gospodarze, czyli Niemcy.
Na drugim końcu imperium na porządku dziennym może zaś stanąć kwestia Wysp Kurylskich – archipelagu wydartego u schyłku II wojny światowej cesarskiej Japonii, do którego Tokio wciąż zgłasza roszczenia.
Gdy puszka Pandory zostanie otwarta, może się na tym nie skończyć. Wszak podczas zawieruchy wojny domowej adm. Aleksandr Kołczak stanął na czele „konkurencyjnego” wobec Moskwy państwa rosyjskiego, obejmującego głównie Syberię. A niby czemu ktoś nie miałby tego scenariusza powtórzyć po stu latach? Wtedy za dzielnym marynarzem opowiedziały się (przejściowo) państwa Ententy. Teraz sponsorem i cichym sojusznikiem „państwa syberyjskiego” mogłyby być przede wszystkim Chiny – gdyby uznały, że leży to w ich interesie, ale także Japonia (notabene mająca istotną tradycję w budowie swej strefy wpływu na kontynencie azjatyckim za pomocą podobnego instrumentu; dość wspomnieć marionetkowe Mandżukuo, które zresztą „przygarnęło” liczną emigrację białogwardyjską). Kto zaś zaręczy, że imponująco ambitny program zbrojeniowy, rozpoczynany właśnie przez rząd Fumio Kishidy, ma na celu wyłącznie ochronę przed zagrożeniem chińskim i północnokoreańskim? Gdyby na Syberii wytworzyła się nagle polityczna próżnia, nowe zdolności wojskowe Tokio mogą się okazać bardzo przydatne do jej wypełnienia. A gra jest warta świeczki, bo mowa tu nie tylko o bogactwach naturalnych regionu, lecz przede wszystkim o kontroli nad Przejściem Północno-Wschodnim, czyli szlakiem morskim pomiędzy wielkimi portami Azji, zachodniej Ameryki i Europy skracającym o niemal połowę drogę. To oznacza szybszy i bezpieczniejszy transfer towarów za ułamek kosztów ponoszonych podczas tradycyjnego opływania wielkiego kontynentu od południa.
Co ciekawe, podobne scenariusze tworzyli u progu XXI w. liczni eksperci rosyjscy, także ci pracujący dla rządu, wskazując na ryzyko dekompozycji Federacji wskutek przedłużania się smuty czasów Jelcyna i powstania niezależnych bytów państwowych za Uralem. Sprzyjała temu zarówno samowola ówczesnych oligarchów i nastawionych na grabienie swych domen regionalnych namiestników Moskwy, jak i wątpliwa więź emocjonalna zamieszkałej tam ludności z europejską częścią wielkiego państwa. Niektóre z tych czynników nadal działają. Dość przypomnieć, że całkiem niedawno żołnierze z nadamurskich garnizonów, przymusowo wysłani na front w egzotycznej dla nich Ukrainie, zaprotestowali przeciw złemu dowodzeniu i zaopatrzeniu, pisząc list otwarty do „swojego” gubernatora. Naiwnie, ale być może proroczo uznali go za właściwego adresata, by poskarżyć się na Moskwę. Stąd już tylko krok w kierunku wytworzenia, także wśród etnicznych Rosjan rozproszonych po dalekich zakątkach byłego imperium, zupełnie nowych i zaskakujących tożsamości politycznych. „Byt określa świadomość”, jak skądinąd słusznie zauważył kiedyś pewien kontrowersyjny klasyk.

Co robić?

Przekształcenie znanej nam Federacji Rosyjskiej w kilka lub nawet kilkanaście niezależnych podmiotów państwowych, zapewne częściowo ze sobą stowarzyszonych w luźniejszej niż dotychczas formule, a częściowo ze sobą konkurujących lub nawet walczących, plus być może włączenie niektórych z nich do ościennych państw bądź obszarów integracyjnych – to scenariusz, z którym pora zacząć się na serio liczyć i oswajać. A także zawczasu budować instrumenty, by ten proces rozpadu katalizować, łagodzić i czynić relatywnie bezpieczniejszym dla innych uczestników systemu międzynarodowego. To oznacza pilną konieczność rozbudowy struktur analitycznych potrafiących patrzeć na Rosję pod innym kątem niż dotychczas, a także instytucji wywiadowczych zdolnych do aktywnego kreowania elit w potencjalnych nowych państwach lub przynajmniej do efektywnego dialogu z tymi, które wyłonią się samorzutnie. Tego nie da się zrobić z dnia na dzień – kiedy procesy, o których mowa, ujrzą światło dzienne, będzie już stanowczo za późno. I małe znaczenie będą mieć wtedy dzisiejsze zaklęcia, żeby „nie drażnić i nie eskalować”. Chowanie głowy w piasek i mylenie własnych oczekiwań z obiektywnie możliwymi scenariuszami zazwyczaj mści się okrutnie.
A co w takim razie z najważniejszym straszakiem – bronią nuklearną? Tak naprawdę nic ponad to, co już napisano. Jeśli pomiędzy nowymi ośrodkami władzy i przelotnymi watażkami żerującymi na trupie dzisiejszej Rosji dojdzie do sporów o militarny spadek po nieboszczce, możemy zachować minimum bezpieczeństwa pod jednym warunkiem. Trzeba zawczasu znać kandydatów do roli nowych książątek, mieć z nimi drożne kanały komunikacji, a w zanadrzu argumenty wzmacniające ich pragmatyzm. Nihil novi sub sole. 30 lat temu Amerykanie bardzo skutecznie przekupili kluczowych generałów byłego ZSRR, nie dopuszczając do niekontrolowanego wypływu broni nuklearnej na czarny rynek międzynarodowy. Wtedy wybrano rozwiązanie polegające na szybkim przekazaniu całego arsenału w jedne (rosyjskie) ręce. Teraz pewnie potrzebne byłoby wyprowadzenie tego potencjału poza obszar dzisiejszej Rosji i jego zniszczenie. Żaden z przywódców działających na terenie implodującej Federacji Rosyjskiej, niezależnie od chęci, zapewne nie będzie miał dość siły, by takiej konsekwentnej akcji przeciwdziałać. Każdy będzie miał natomiast interes, by w oczach „reszty świata” uchodzić za bardziej cywilizowanego od Putina i jego ekipy, a co za tym idzie, by „nie spaść z ligi”, lecz dostać przepustkę do nowego, lepszego świata.
Łatwe? Nie. Możliwe? Jak najbardziej. Ale wymaga od przywódców Zachodu odwagi w kształtowaniu wizji nowego świata i rzemieślniczej perfekcji w jej wdrażaniu. Możemy naszych liderów zmotywować do podjęcia tego wysiłku, uświadamiając sobie i im, że alternatywą jest odrodzenie, prędzej czy później, wojowniczej Rosji w jej imperialnej postaci. A to dla „reszty świata”, nie tylko dla bezpośrednich sąsiadów, zdecydowanie większe ryzyko perturbacji niż kontrolowany proces „nowej pierestrojki”, z którego powinny się wykluć państwa mniejsze, zorientowane na kooperację, ze społeczeństwami zdolnymi do wyciągania elementarnych wniosków ze swych przeszłych klęsk i cierpień. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji