15 listopada, według ONZ, liczba ludzi przekroczy 8 mld. Ale Ziemia nie jest przeludniona.

Dystopie to wielce interesujący nurt w literaturze – są artystycznym wyrazem dominujących w czasach ich powstawania fobii społecznych. Czego obawiał się np. Anthony Burgess, ten od „Mechanicznej pomarańczy”, pisząc „Rozpustne nasienie”? Zgadliście. Bał się przeludnienia. W jego wizji skutkuje to obniżeniem standardu życia ludzi, co rząd skwapliwie wykorzystuje do zaprowadzenia totalitarnych metod kontroli populacji, w tym systemowej dyskryminacji heteroseksualistów.
„Rozpustne nasienie” ukazało się w 1962 r., w czasie powojennego boomu demograficznego. Populacja globu wynosiła wówczas 3,13 mld – o 710 mln osób więcej niż w 1945 r. Przed wojną na taki przyrost trzeba było czekać aż 44 lata, 2,5 razy dłużej. Obserwując tak błyskawiczne zmiany, łatwo było popaść w przedwczesny katastrofizm, nawet jeśli ogólny standard życia się polepszał.
Przedwczesny, bo dziś ludność Ziemi liczy już niemal 8 mld dusz (ONZ wyznaczył symboliczną datę pokonania tej granicy na 15 listopada 2022 r.), a nam nadal żyje się lepiej niż 60 lat temu.
Czy przybywanie kolejnych miliardów ludzi to powód do świętowania? Czy do ogłoszenia żałoby? W kontekście np. zmian klimatu obawy Burgessa – że Ziemia nie udźwignie aż tylu przedstawicieli homo sapiens – mogą przynajmniej z pozoru wydawać się uzasadnione.

Wpływowy niewybuch

Najpierw trzeba zadać bardziej fundamentalne pytanie – o całościowy bilans ludzkiego wpływu na Ziemię. Szacuje się, że na przestrzeni dziejów stąpało po niej aż 109 mld ludzi. I byli oni jej przekleństwem, jeśli rację ma małżeństwo demografów oraz ekologów Paula i Anny Ehrlichów. W 1972 r. pisali, że „każdy człowiek w procesie pozyskiwania narzędzi koniecznych dla egzystencji ma negatywny wpływ netto na otoczenie”. Oznacza to, że od momentu porzucenia zbieracko-łowieckiego trybu życia i rewolucji neolitycznej, a więc od ok. 10 tys. lat, nasze aktywności właściwie wyłącznie szkodzą Ziemi. I z każdym kolejnym nowym człowiekiem szkodzą bardziej.
Tę opinię muszą podzielać wszyscy głoszący nieuchronny krach modelu rozwoju opartego na wzroście gospodarczym i rosnącej konsumpcji. Muszą, jeśli chcą być konsekwentni: wzrost wymaga zasobów, te są zaś skończone, więc wzrost produkcji i konsumpcji związany z napuchniętą demografią wyczerpie w końcu zasoby. Skończą się ropa, węgiel, uran. Silniki rozwoju się zatrą. Nolens volens intelektualnymi kuzynami Ehrlichów są zwolennicy teorii antywzrostowych (degrowth) oraz zero-wzrostowych (zero growth), głoszących – z grubsza rzecz biorąc – konieczność wyłączenia wzrostu PKB z polityk publicznych i skoncentrowania się na redystrybucji tego, co już wytworzono, zasypywaniu nierówności oraz eksploatowaniu tego, czego nie zabraknie nigdy: energii słońca i wiatru.
Katastrofizm Ehrlichów wszczepiony głęboko w obieg intelektualny to też woda na młyn wszystkich, którym nie podoba się kapitalizm, oparty rzekomo wyłącznie na zysku i chciwości. Tyle że zachłanność – różnego typu: życia, szczęścia, komfortu – to nieusuwalne cechy człowieka wynikające z wykutej tysiącami lat ewolucji natury.
Ale z perspektywy katastrofistów w ciągu tysięcy lat nie tylko przekształciliśmy ziemski krajobraz, budując swoje osiedla, karczując pod to lasy, obsadzając miliony hektarów monokulturami i zniewalając zwierzęta, by zaspokajały nasz apetyt – lecz także dopuściliśmy się wręcz gatunkobójstwa. W artykule na stronie Livescience.com Patrick Pester pisze, że „według najbardziej ostrożnych szacunków tempo wymierania (zwierząt i roślin – red.) na Ziemi jest dziś ponad 100 razy wyższe, niż byłoby bez ludzi, i jest dziś najwyższe od czasu wymierania kredowego, które wymazało ok. 80 proc. gatunków”. Pester podsumowuje chłodno: „Ludzie uderzyli w Ziemię jak asteroida, a pył wciąż się osadza, bo dzika przyroda nieustannie zanika”.
W rozumowaniu Ehrlicha to, że jako ludzie istniejemy, jest problemem, któremu należy zaradzić. Jak? Ograniczając wzrost populacji. Najbardziej znaną publikacją Ehrlichów, i mającą wpływ na całe pokolenia ekologów, a z nimi na programy partii lewicowych, jest „Bomba populacyjna” z 1968 r. To w pewnym sensie przekład powieści Burgessa na języki „nauki” i „merytokracji”. Ehrlichowie przedstawili w niej dwie główne prognozy. Pierwsza – że wskaźnik urodzeń nie spadnie bez wprowadzenia rządowej kontroli populacji. Zaproponowali więc rządowi USA utworzenie Departamentu Ludności i Środowiska, który nie tylko promowałby sterylizację i antykoncepcję, lecz także selektywną aborcję ograniczającą liczbę rodzących się dziewczynek. Druga – że produkcja żywności nie nadąży za wzrostem populacji, w związku z czym świat nieuchronnie czeka klęska głodu. „Walka o wykarmienie ludzkości zakończyła się. Nic już nie może powstrzymać istotnego wzrostu umieralności” – pisali. W 1990 r. w „Eksplozji populacyjnej” twierdzili, że „bomba została zdetonowana… głód jest powszechny i jego plaga jest jeszcze bardziej nieuchronna”. Z kolei w 2009 r. Paul Ehrlich ze smutkiem dodawał: „Może największą wadą «Bomby...» było to, że była zbyt optymistyczna…”.

Energia potężniejsza niż atom

Na szczęście prawda – która rysuje się na podstawie uznanych i wiarygodnych statystyk – jest inna. Bomba populacyjna jest niewybuchem. Aby to udowodnić, wystarczy spojrzeć na jeden wykres – ten obrazujący spadek odsetka liczby ludzi żyjących w ekstremalnej biedzie: od momentu publikacji prognoz Ehrlicha spadł z 46 proc. do ok. 9 proc. Ale spójrzmy szerzej, a wtedy zrozumiemy, że to nie jest zaburzenie statystyczne, lecz megatrend. W ciągu ostatnich dwóch wieków dochód na mieszkańca wzrósł ponadośmiokrotnie, podczas gdy liczba ludności ponadpięciokrotnie. Jednocześnie rosła oczekiwana długość życia – z ok. 30 lat w świecie przednowoczesnym do ponad 72 lat obecnie (średnio dla całego globu). Ten postęp nie jest równomierny i na świecie panują olbrzymie nierówności, ale wynikają one z czynników niezwiązanych z ograniczonymi zasobami czy niewystarczającą produkcją. Ich powody są głównie kulturowo-polityczne.
Natomiast upatrywanie przez Ehrlicha et consortes w działaniu człowieka wyłącznie szkodzenia naturze jest manipulacją filozoficzno-pojęciową. Gdyby nie człowiek, to istnienie całego wszechświata, w tym dzikiej i różnorodnej przyrody, nie miałoby żadnej wartości. Bez nas nie istniałoby źródło wartości – nasz umysł i osąd. W związku z tym stwierdzenie, że Ziemia bez człowieka byłaby np. piękniejsza czy lepsza, jest pozbawione sensu. To człowiek, działając i myśląc, nadaje wartość istnieniu, uznając jakieś jego elementy za piękne czy użyteczne. Filozofowie nazywają taki pogląd moralnym konstruktywizmem i przeciwstawiają go moralnemu realizmowi, który głosi, że rzeczy mają wartość obiektywną i od nas niezależną, która po prostu czeka na odkrycie. Jest to jednak pogląd metafizyczny, wykraczający poza naukę, którą chcą reprezentować ludzie z obozu Ehrlicha. Mylą się więc, bo jeśli to człowiek jest źródłem i arbitrem wartości, to jego działania i wybory są też wynikiem ludzkiego wartościowania. Jeśli więc prowadziły do przeorania ziemskiego krajobrazu i ograniczenia bioróżnorodności, to może być to efekt pożądany, o ile wzbogaciło to naszą egzystencję.
Można argumentować, że człowiek z pewnością popełnił błędy (a na pewno popełnił), ale są one także błędami ze względu na niego samego i pożądane przez niego cele, a nie ze względu na przyrodę samą w sobie. Zmiany klimatu są złe, bo mogą być przyczyną naszych nieszczęść, a smog powoduje choroby. Ponadto pogląd o szkodliwości ludzkich działań dla natury jest manipulacją także ze względu na swoją stronniczość. Zlicza się wszystkie ludzkie wpadki, zupełnie nie doceniając naszych zasług.
Tymczasem w miarę rozwoju gospodarczego ludzkość wynajdywała kolejne sposoby ochrony przyrody. Na przykład już u zarania kapitalizmu, na samym początku XIX w., rozpoczęto tworzenie rezerwatów przyrody. Zaczęło się w 1805 r. od kapitalistycznej podówczas Danii. W 1872 r. powstał pierwszy na świecie park narodowy – Yellowstone – w rzecz jasna dziko kapitalistycznych Stanach Zjednoczonych. Dzisiaj ok. 12,5 proc. powierzchni lądowych i 1,2 proc. powierzchni oceanicznych znajduje się pod ochroną. Innym sposobem ograniczania destrukcyjnej ingerencji w naturę są prawne normy zapobiegające negatywnym skutkom zewnętrznym. Dzięki nim fabryki nie spuszczają ścieków prosto do rzek, a producenci aut instalują w silnikach benzynowych filtry cząstek stałych. Warto zauważyć, że tego typu normy ustanawiano w demokratycznych państwach kapitalistycznych, a nie w socjalistycznych „rajach”.
A co ciekawe, także ekonomiści mają swój wkład w dbanie o przyrodę. Ich badania nad „tragedią wspólnego pastwiska” pozwoliły efektywniej i mniej inwazyjnie zarządzać dobrami publicznymi. Do tego wszystkiego rynek – choć nie celowo, ale z egoizmu – dąży do ograniczenia zużycia zasobów, wyciskając z nich coraz więcej i konsolidując kolejne usługi. Kamerę, kalkulator i skrzynkę na listy upycha w malutkim smartfonie.
Słowem, Ehrlichowie się mylili. Wykazali przy tym niezwykłą skłonność do pomijania niewygodnych faktów. Wytykali im to nawet członkowie ich własnego obozu, chociażby ekosocjaliści Ian Angus i Simon Butler w książce „Zbyt wielu ludzi?” z 2011 r. O Ehrlichach piszą: „Od ponad czterech dekad wykazują się zdolnością do kluczenia, zaprzeczania czy minimalizowania znaczenia swoich błędów. Ta strategia działa: nawet dzisiaj rzadko można napotkać artykuł na temat populacji, który ich nie wymienia albo nie cytuje”.
Pesymistyczne spojrzenie na rosnącą populację to koniec końców wynik niezrozumienia, co jest prawdziwym, najpotężniejszym i najbardziej odnawialnym (choć ta odnawialność jest warunkowa) źródłem energii. My.

Im więcej, tym lepiej

Guru zarządzania Peter F. Drucker uważał, że „demografia jest pojedynczym, najważniejszym czynnikiem, na który nikt nie zwraca uwagi, a kiedy ktoś zwraca już uwagę, to nie trafia w sedno”. Analityk Amlan Roy w książce „Demographics Unravelled” (Demografia odczarowana) przekonuje, że najczęstszym błędem jest sprowadzanie demografii do liczby ludzi i ich wieku. A chodzi o coś więcej. Trzeba koncentrować się na jakości: na konsumentach, pracownikach i producentach oraz na ich decyzjach, które podejmują na podstawie zmieniających sie przesłanek. Bez szerokiej perspektywy dochodzimy do fałszywych uproszczeń w stylu Ehrlicha, że ludzi jest za dużo albo przeciwnie – że im ich więcej, tym lepiej. Ale chwileczkę… Czy nie takiej właśnie tezy chcę tu bronić?
Tak, ale nie w jej prymitywnej wersji. Liczba ludzi w końcu może być za wysoka. Wyobraźmy sobie np., że wynajdujemy sposób na przedłużenie długości życia o kolejne 20 lat, ale nie udaje nam się jednocześnie zwiększyć poziomu dzietności (wynosi on globalnie 2,4 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym). W rezultacie populacja Ziemi rośnie głównie dlatego, że ludzie umierają później. To zwiększa obciążenia dla klasy produktywnej, która musi utrzymywać seniorów, i w końcu wywołuje całkowite załamanie systemu gospodarczego. Świat miliardów ludzi to ekosystem nieskończonej liczby współzależności, który narażony jest na błędy i przeciążenia. Większa liczba ludzi to błogosławieństwo, o ile mowa o ludziach w wieku produkcyjnym – takich, którzy mają kreatywne umysły, ręce do pracy i nie czują jeszcze biologicznego zmęczenia. Niestety nie są to cechy przynależne powszechnie starości.
Najważniejsze słowo w poprzednim zdaniu to „umysły” – pierwotne bogactwo ludzkości, jak powiedziałby nieżyjący już wybitny proludnościowy ekonomista Julian Simon. To umysł wytwarza idee, a to dzięki nim robimy coś z niczego, przekształcając elementy przyrody w zasoby i narzędzia. Im więcej umysłów, tym więcej idei – rosną rezerwuar energii napędowej ludzkości i jej dobrobyt. Co ciekawe, sam Simon był za młodu w obozie Ehrlicha. Ale spacerując ulicami Waszyngtonu, doznał olśnienia. „Zrobiłem sobie krótki spacer ulicą, której nazwa nawiązywała do bitwy pod Iwo Jimą. Przypomniałem sobie przemowę żydowskiego kapelana nad grobami tam poległych. Mówił: «Ilu Mozartów, Michałów Aniołów i Einsteinów tutaj pogrzebaliśmy?». Uświadomiłem sobie wówczas, że robię coś szalonego, próbując ograniczyć liczbę ludzi, którzy przychodzą na świat” – wspominał.
Steven Landsburg w książce „The People Paradox” (Paradoks ludnościowy) zwraca uwagę, że posiadanie dzieci wiąże się z korzyściami i kosztami w dwóch wymiarach: prywatnym i publicznym. Dzieci dla rodziców to wydatek, ale i odwzajemniona miłość, a może i wsparcie na starość. Dzieci dla społeczeństwa to koszt w postaci zasobów, które skonsumują, ale i zysk w postaci zasobów, które wytworzą. To ludzie, którzy nawiążą przyjaźnie i wejdą w związki wzbogacające życie innych. To potencjalni partnerzy handlowi, pracownicy, pracodawcy i klienci. Przede wszystkim jednak, podkreśla Landsburg w duchu Simona, dzieci to nowe idee. I to nie tylko dzieci geniusze.
Nawet osoby przeciętne wnoszą coś w rozwój ludzkości. I w tej obserwacji tkwi cały sekret. „Większa populacja oznacza większy rynek, który inspiruje do większego wysiłku, by być pomysłowym, nie tylko geniuszy, ale i tych z nas, którzy mają bardziej zwykłe talenty” – tłumaczy Landsburg. Najwybitniejszych z nas motywuje chęć zaspokojenia masowych potrzeb czy przejścia do historii. Gdyby nie było tłumu, nie byłoby motywacji. Landsburg przywołuje badania Fed przemawiające za tezą, że „rewolucja przemysłowa i ogromna kultura innowacji, która z niej wyrosła, musiała poczekać, aż populacja świata będzie wystarczająco duża, by nagrodzić wynalazczość na dużą skalę”.
Ludzie uzupełniają się, każdy nowy człowiek pasuje do wzrostu populacyjnych puzzli. To optymistyczne i humanistyczne spojrzenie na świat, spójne z najbardziej podstawowymi koncepcjami ekonomii: podziałem pracy, specjalizacją i przewagą komparatywną. „Idee współdziałają ze sobą i sprawiają, zwiększając produktywność nas wszystkich. Możesz polecieć stąd do Tokio częściowo dlatego, że ktoś wymyślił, jak zbudować samolot, ale również częściowo dlatego, że ktoś inny wymyślił, jak go ubezpieczyć” – pisze obrazowo Landsburg.
Jasne, że niektórzy ludzie wytwarzają i realizują szkodliwe idee – dla przykładu weźmy Hitlera i Stalina – ale i tak efekt netto jest pozytywny. Skąd więc ten pesymizm? Landsburg uważa, że bierze się on z uwarunkowań psychologicznych, a nie racjonalnej oceny. „Kiedy utkniesz w korku, bardzo łatwo zapamiętać ludzi blokujących ci drogę, a dużo trudniej pamiętać o facecie, który wynalazł klimatyzację do twojego auta” – pointuje dowcipnie.

A jednak depopulacja?

Niektórzy naukowcy próbują oszacować optymalną liczbę ludzi, która powinna mieszkać na Ziemi. Niektórzy robią to, zwracając uwagę na kwestię eksploatacji zasobów. To ci, którzy uważają najczęściej, że optymalna liczba Ziemian została dawno przekroczona, gdyż wynosi 1–2 mld. Inni robią to z perspektywy komfortu i poziomu życia – szacunki tych kończą się maksymalnie na 10–13 mld. Są też tacy, którzy skupiają się na matematyce, biorąc np. najgęściej zaludnione obszary Ziemi i ekstrapolując te dane na obszary o mniejszym bądź zerowym zaludnieniu. Ich obliczenia dają szalone, kilkudziesięciomiliardowe wyniki. Wszyscy oni dokonują obliczeń nonsensownych – nie można bowiem wyliczyć czegoś, co nie istnieje, a optymalna raz na zawsze liczba ludzi nie istnieje. Jest tak dlatego, że to, ile ludzi „uniesie” Ziemia, nie zależy od obiektywnie policzonych i niezmiennych czynników.
Oczywiście, prawdopodobnie 1 bln Ziemian mógłby faktycznie doprowadzić planetę do upadku, ale przecież to wizja nieprawdopodobna. W praktyce prognoz demograficznych mówimy o zmianach na poziomie kilku miliardów w stosunku do obecnej liczby ludzi. Dlatego zasoby Ziemi nie skończą się – będziemy odkrywać nowe. Gdybyśmy zaś ze względu na ciasnotę zaczęli odczuwać dyskomfort, to zapewne pomyślelibyśmy o osiedleniu się na powierzchni i dnach mórz oraz oceanów czy powietrznych wyspach. Bo przestrzeń do zamieszkania to także zasób, który tworzymy, a nie coś z góry określonego. Nasze twórcze zdolności zapewnią nam – a także samej Ziemi i jej przyrodzie – przyzwoitą przyszłość, o ile struktura rosnącej populacji będzie właściwa, a instytucje społeczne będą służyć powstawaniu nowych idei.
Niestety, z tego punktu widzenia obecne 8 mld ludzi nie jest w najlepszej kondycji. W latach 50. i 60. XX w. globalny wskaźnik dzietności był dwukrotnie wyższy niż dziś. Jednocześnie odsetek populacji powyżej 65. roku życia od tamtej pory podwoił się i wynosi już 10 proc. W 2050 r. ma to być 16 proc. W tym też roku, według prognoz ONZ, ma się zacząć spłaszczenie globalnego wzrostu populacji, o ile nie wzrośnie dzietność. Szacuje się, że w 2100 r. ludzkość będzie liczyła między 8,9 mld a 12,4 mld ludzi, przy czym za najbardziej prawdopodobny uznaje się scenariusz pośredni, a więc ok. 10,4 mld. Oznacza to, że Ziemia będzie zamieszkiwana w przyszłości przez liczne, ale podstarzałe społeczeństwo.
To prawda, że przez najbliższe 80 lat może się wiele wydarzyć, ale znacznie łatwiej wyobrazić sobie dodatkowe niekorzystne załamania demograficzne powodowane np. kolejnymi pandemiami niż rewolucję prowadzącą do skokowego wzrostu dzietności. Z tych przyczyn konstatacja, że jest nas za mało, nie wydaje się całkiem pozbawiona sensu. Co w tej sytuacji robić? Na poziomie ogólnoświatowym niewiele. Na poziomie poszczególnych państw można zdziałać odrobinę więcej. Amlan Roy proponuje „połączenie polityki elastycznego czasu pracy poza ustalonym wiekiem emerytalnym ze wzmocnieniem pozycji kobiet, co pozwoli im, dzięki technologii i elastycznym praktykom pracy, lepiej łączyć życie zawodowe z domowym; oraz selektywną migrację opartą na luce w umiejętnościach, a także zniesienie obowiązkowego wieku emerytalnego i zastąpienie go zalecanym”.
Czy to właściwe recepty? Nie jestem przekonany. Ale pociesza mnie myśl, że ktoś z tych 8 mld ludzi w końcu takie wypracuje.
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute