Tracący funt i spadek eurodolara ciągną za sobą w dół nieuchronnie takie lokalne waluty jak złoty. Niedawne propagandowe polityczne rojenia o tworzeniu w Europie „strefy złotego” ocierają się teraz o śmieszność.

Przełamanie parytetu na eurodolarze, znokautowanie funta oraz pokonanie psychologicznej bariery 5 zł dowodzą triumfalnego pochodu dolara, który jest odbiciem rosnącego znaczenia gospodarki USA. Ale jeszcze bardziej słabości innych państw pogrążających się w długu, przygniatanych przez inflację i bojących się radykalnie podwyższać stopy procentowe, by nie wpaść w pułapkę stagflacji.
Nawet podczas najbardziej krwawych sesji giełdowych nie tracą wszystkie spółki – inwestorzy stawiają więc na te drożejące, szukając w trudnych czasach bezpiecznej przystani dla kapitału. Obecnie w rolę aktywa ostatniej szansy na rynku walutowym wcielił się dolar, który dyktuje warunki w świecie gospodarki pokiereszowanej przez COVID-19 i skutki wojny w Ukrainie. Jednak dominacja „zielonego” to coś więcej niż spekulacyjny zakład o najpewniejszy z pewnych pieniądz. To wskazanie, która z zachodnich gospodarek wychodzi obronną rękę z kryzysu, a przynajmniej ma na to największe szanse. Choć USA mają kolosalne problemy (dług publiczny i inflacja), ich wewnętrzny mechanizm oparty na myśleniu biznesowym, który podąża za działaniami geopolitycznymi, świetnie wykorzystuje szanse, jakie stwarzają globalne kryzysy, w tym wojny.
Nie byłoby dominacji dolara, gdyby nie chęć Waszyngtonu do nadawania tonu nie tylko w geopolityce, lecz także w wewnętrznej polityce fiskalnej i monetarnej – bo tam znajdują się źródła dominacji amerykańskiej waluty, z którymi inni nie potrafią sobie poradzić. Największe „stare” gospodarki świata zostały zmuszone do gonienia USA w każdym kluczowym aspekcie: od odbudowy gospodarki po kolosalne podwyżki stóp procentowych. Można zaryzykować tezę, że zostały wręcz uzależnione od decyzji Ameryki, które są podejmowane szybciej, bo nie ma tam dzielenia włosa na czworo, tylko obowiązuje reguła KISS (Keep it Simple Stupid). Nawet Chiny, chcąc nie chcąc, muszą zważać na to, co robi Waszyngton – wszak są jego drugim po Japonii największym wierzycielem i ich rezerwy zależą od kondycji obligacji skarbowych USA i dolara.
Dolar stał się dominatorem jeszcze z kilku powodów. Wciąż pozostaje światową walutą rezerwową, więc inwestorzy są gotowi wiele gospodarce amerykańskiej wybaczyć. Na pierwszy rzut oka może się wydawać paradoksem, że chcą mieć w swoich portfelach właśnie dolary, skoro dług publiczny jest w USA koszmarnie wysoki, a Biały Dom nie waha się populistycznie dosypywać pieniędzy. Ale są przekonani, że Ameryka jako pierwsza poradzi sobie z inflacją i poniesie najmniejsze straty związane ze spowolnieniem gospodarczym, bo ma relatywnie elastyczną gospodarkę, zabezpieczenie energetyczne w postaci własnych złóż, a polityka monetarna jest prowadzona w możliwie najbardziej niezależny sposób. Teraz widać, jak zbawienna w skutkach była porażka próby stworzenia w USA „superrządu”, czyli zblatowania władzy politycznej i banku centralnego za czasów Donalda Trumpa, który miał ambicje ręcznego wpływania na jego decyzje. Choć niezależność Fed została poturbowana, a jego reputacja ucierpiała, to ostatecznie Biały Dom nie zdołał narzucić mu swojej woli, tak jak to się dzieje np. w Turcji, gdzie prezydent zmienia szefów banku centralnego jak rękawiczki, jeśli nie podobają mu się ich decyzje monetarne.
Ta skuteczna obrona niezależności Fed jest jednym z głównych powodów, dla których amerykański bank centralny potrafił narzucić tempo podwyżek stóp procentowych w skali globalnej. Oczywiście trzeba pamiętać, że tak jak w NBP Polsce czy EBC w strefie euro, zrobił to zbyt późno, bo musiał się otrząsnąć z populistycznej politycznej presji na wspieranie wzrostu gospodarczego za wszelką cenę polityką „kredytu na 0 proc.” oraz masowym dodrukiem pieniądza. I choć w tym sensie ponosi odpowiedzialność za dopuszczenie do eksplozji inflacji, która wynosi 8,3 proc. i jest najwyższa od czterech dekad, to obecnie jego determinacja, aby zdławić wzrost cen, jest widoczna. Można iść o zakład, że gdyby Amerykanie nie narzucili tempa i skali podwyżek stóp, reszta zachodniego świata byłaby zdecydowanie mniej skłonna to podjęcia podobnych działań z czysto politycznej kalkulacji kosztów.
To wszystko przekłada się na siłę dolara, bo inwestorzy myślą w prosty sposób: kapitał trzeba kierować tam, gdzie rosną stopy procentowe, aby kupować obligacje, bo wzrasta szansa na ich wyższe oprocentowanie. Na globalnym rynku przepływ kapitału ma obecnie jeden kierunek: do USA. A że kapitał trzeba wymieniać na dolary, to i waluta amerykańska rośnie w siłę. Stąd walutowy armagedon na euro, funcie czy złotym.
Dolarowi pomaga też sprzyjające otoczenie – powolność działania lub wręcz zaniechania innych państw. Kurs eurodolara spadł do 0,95, przełamując parytet z powodu siły dolara mierzonej słabością euro. Europejski Bank Centralny tak długo zwlekał z podwyżkami stóp procentowych, że wyhodował sobie inflację sięgającą już 9,1 proc.
Za fatalne w skutkach opóźnienie wprowadzenia antyinflacyjnej polityki monetarnej przez EBC odpowiada kilka powodów, które sprzyjały dolarowi. Bank znalazł się między młotem a kowadłem, bo z jednej strony był pod ogromną presją polityczną, aby po pandemii reanimować wzrost gospodarczy, a przede wszystkim nie dopuścić do bankructwa największych dłużników (Włochy), a z drugiej – pod presją społeczną, aby zahamować inflację. Było tak jak w Polsce: długo uspokajał, że problemy z cenami są „przejściowe”, jednak konsumenci wiedzieli swoje. Ale gdy doszły jeszcze skutki wojny w Ukrainie i eksplozja cen energii, utrzymanie monetarnej fikcji „mamy zerowe stopy i co nam zrobicie” okazało się niemożliwe. I EBC zaczął wreszcie podnosić cenę kredytu, ale jest to działanie reaktywne, bo swoimi decyzjami jedynie goni Fed, co fatalnie odbija się na kondycji euro.
Zagorzali krytycy euro i EBC wielokrotnie wskazywali, że w przeszłości bank przesadnie przejmował się priorytetem zapewnienia stabilności cen, przede wszystkim pod presją Niemiec i innych państw Północy, a niedostatecznie wspierał wzrost gospodarczy tanim pieniądzem. Ale teraz umilkli, gdy inflacja wymknęła się spod kontroli i konieczne są podwyżki stóp już nie o symboliczne „ćwiartki” czy „połówki”, ale o rekordowe w historii 0,75 pkt proc. (inwestorzy chcieliby więcej).
Pogoń EBC ze stopami dopiero się rozpoczęła, bo po ostatniej podwyżce główna doszła do poziomu jedynie 1,25 proc., co miernie wygląda nie tylko przy inflacji (sięgającej w niektórych krajach strefy euro ponad 20 proc.), lecz także konkurencyjnych stopach w USA: 3,0–3,25 proc. Liczy się także czas decyzji. EBC pierwsze podwyżki od ponad dekady rozpoczął w lipcu, Fed pierwszy ruch zrobił w marcu. Także z tego powodu obecnie różnica w stopach między strefą euro a USA jest tak ogromna. Mimo że w Stanach główna jest najwyższa od 2008 r., to według projekcji do końca 2023 r. ma podskoczyć do 4,50–4,75 proc.
To pokazuje skalę globalnej różnicy w stopach, z jaką musi się mierzyć EBC. A dalsze podwyżki do takiego poziomu mogą przynieść np. bankructwo Włoch, jeśli rentowność obligacji przekroczy tam budżetowy „próg bólu” na poziomie ok. 7 proc. (obecnie niewiele brakuje do 5 proc., jeszcze rok temu było to 0,8 proc.), za którym będzie niemożność obsłużenia zadłużenia. Cel inflacyjny EBC wynosi 2 proc., więc walka z inflacją prawie 10-proc. zapowiada się wręcz krwawo.
Kolejną ofiarą dolara jest funt brytyjski. Załamanie się kursu do poziomu z lat 80. zeszłego wieku na wieść o planach poluzowania polityki fiskalnej na wielką skalę i chęci uzupełnienia braków w kasie państwa długiem tak wystraszyły inwestorów, że rzucili się do wyprzedaży funta i obligacji rządowych. Plany rządu w Londynie tak zaskoczyły rynki finansowe, że jedyne, co mogli zrobić inwestorzy, to pozbywanie się brytyjskich aktywów i przesiadanie się na dolara.
Na naszym podwórku mamy zjawisko: im lepiej dla dolara, tym gorzej dla złotego. Mimo serii 11 z rzędu podwyżek stóp aż do 6,75 proc. stał się on bezradnym obserwatorem zmagań głównych walut – i triumfalny pochód dolara jest dla niego najgorszym scenariuszem. Panika na funcie i spadek eurodolara ciągną za sobą nieuchronnie takie lokalne waluty jak złoty i jeszcze niedawne propagandowe polityczne rojenia o tworzeniu w Europie „strefy złotego” ocierają się teraz o śmieszność. O ile dolar nie jest dla nas tak ważny w handlu zdominowanym przez powiązania unijne i transakcje w euro, to w „zielonym” płacimy za surowce, a to piekielne utrudnienie w walce z inflacją.
Słabnięcie złotego wobec dolara pociąga za sobą także podobny skutek wobec euro czy franka szwajcarskiego, co dodatkowo przyprawia o ból głowy sterników polityki pieniężnej i rząd, a przede wszystkim rzesze konsumentów i przedsiębiorców, którzy kupują sprowadzane towary lub spłacają kredyty w walutach. Wygląda na to, że złoty staje się ofiarą dolara i zostaje złożony na ołtarzu globalnej rywalizacji walutowej i gospodarczej, która w najbliższych latach określi geopolityczny kształt świata. A jeśli sprawdzą się kasandryczne przepowiednie, że kurs eurodolara może spaść nawet do 0,70, to naprawdę aż strach pomyśleć, co może wydarzyć się ze złotym…