Sygnałów o przesuwaniu się sympatii europejskich wyborców nie brakuje. Ostatnie popłynęły ze Szwecji i Włoch. Czy centrum i lewica są już skazane na kolejne porażki?

Witold Sokała, wykładowca Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspert fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
W czerwcowych wyborach parlamentarnych we Francji kierowane przez Marine Le Pen Zjednoczenie Narodowe zdobyło 89 mandatów. Niby niedużo wobec 245 miejsc dla centrowej koalicji Razem skupionej wokół prezydenta Emmanuela Macrona i 131 mandatów lewicowego sojuszu Nupes z Jean-Lukiem Melenchonem na czele, ale wystarczyło do zdobycia zaszczytnego miana drugiej siły opozycyjnej i do zepchnięcia w cień tradycyjnej, postgaullistowskiej umiarkowanej centroprawicy.
Pięć lat temu poparcia dla listy Le Pen wystarczyło na zaledwie osiem mandatów – dynamika jest więc rzeczywiście imponująca, zwłaszcza że wcześniej liderka ZN nie tylko weszła (znów) do drugiej tury wyborów prezydenckich, lecz także w finałowej rozgrywce mocno postraszyła Emmanuela Macrona, całą lewicowo -liberalną Francję, a przy okazji sporą część europejskiej opinii publicznej. Ostatecznie uzyskała tym razem niemal 41,7 proc. oddanych głosów, Macron nieco ponad 58,5 proc. W 2017 r. relacja ta wyniosła 34 : 66.
Sygnał o przesuwaniu się sympatii francuskiego elektoratu był oczywisty i niepokojący dla wszystkich, którzy z jednej strony marzą o Europie inkluzywnej i „postępowej”, a z drugiej obawiają się nadmiernych wpływów Rosji wśród elit politycznych Zachodu. Tak – mimo niedawnych, dziwnych manewrów francuskiego prezydenta i jego upartych telefonów do Władimira Putina, a także rytualnych fochów pod adresem USA i NATO to właśnie Emmanuel Macron jest najmniej prorosyjski i jednocześnie najbardziej proatlantycki w czołówce polityków V Republiki. Marine Le Pen jest natomiast bohaterką memów, na których Putin pyta ją: „A więc chce pani pracować w naszej firmie na stanowisku prezydenta Francji?”, co nie jest przykładem lubianego nad Sekwaną humoru purnonsensu, lecz efektem powiązań liderki i jej zaplecza z trefnymi, rosyjskimi pieniędzmi. Coraz większej grupie francuskich wyborców najwyraźniej to jednak w ogóle nie przeszkadza. Putin, FSB i rosyjskie czołgi są daleko (przynajmniej na pozór), zaś na co dzień problemem pozostaje pauperyzacja i spadek poczucia bezpieczeństwa nie bez podstaw wiązany z klęską dotychczasowej polityki migracyjnej i asymilacyjnej. Ludzie Marine Pen, w przeciwieństwie do swej konkurencji, potrafili zaś wystawić proste recepty i w dodatku pofatygować się z nimi na prowincjonalne targowiska, by tam przekonywać do nich „zwykłych Francuzów”. To z grubsza przećwiczona wcześniej przez Fidesz na Węgrzech oraz Prawo i Sprawiedliwość w Polsce recepta na sukces. Kolejne ciosy w dobre samopoczucie lewicowo-liberalnych elit Starego Kontynentu nastąpiły niedawno w dwóch ważnych krajach unijnych, na północy i południu.

Zwycięski marsz SD

„Jest tylko jedna partia, która wygrała wybory, i są to Szwedzcy Demokraci” – tak podsumowała wrześniową batalię o Riksdag Ulrica Schenstroem, niegdyś sekretarz stanu w gabinecie umiarkowanie prawicowego premiera Fredrika Reinfeldta, a obecnie szefowa think tanku Fores. Trudno jej odmówić racji. Sverigedemokraterna (SD), stosunkowo młoda partia kierowana od 2005 r. przez eksszefa swej młodzieżówki i doświadczonego samorządowca Jimmiego Akessona, wywalczyła 11 września najlepszy w swej historii wynik (20,5 proc., 73 mandaty). Znalazła się wprawdzie na drugim miejscu podium ze sporą stratą do rządzącej dotychczas Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej premier Magdaleny Andersson (30,3 proc., 107 mandatów), ale faktycznie to Szwedzcy Demokraci stali się głównym rozgrywającym na scenie politycznej.
Po pierwsze, po latach żmudnego wydobywania się z politycznego marginesu narzucili tym razem ton kampanii i zmusili inne, bardziej umiarkowane partie prawicowe przynajmniej do ukłonu w stronę swoich koncepcji programowych. Po drugie, przełamali ostracyzm, który dotykał ich przez dekady.
Ostracyzm zresztą dosyć zrozumiały. Geneza tej partii sięga bowiem kilku organizacji o profilu jawnie antydemokratycznym lub wręcz faszystowskim. Dopiero u progu XXI w. rozpoczął się (przy walnym udziale Akessona) proces jej stopniowego cywilizowania, który zaowocował wejściem do parlamentu w roku 2010 i stałym wzrostem poparcia, a po drodze udziałem w kilku koalicjach na szczeblu samorządowym. Program „narodowego konserwatyzmu”, jak politycy SD lubią określać swą bazę ideową, nadal obejmuje jednak postulaty nieakceptowane przez mainstream: ograniczenie prawa do aborcji na życzenie (poprzez przesunięcie progu dopuszczalności z 18. na 12. tydzień), zaprzestanie specjalnego traktowania mniejszości lapońskiej, zaostrzenie prawa karnego i polityki penitencjarnej, a przede wszystkim – rewizję założeń dotychczasowej polityki imigracyjnej. Owszem, partia Akessona jest gotowa dopuścić kontrolowane przyjmowanie osób przydatnych na rynku pracy, zwłaszcza wysoko wykwalifikowanych specjalistów, ale sprzeciwia się szerokiemu otwieraniu drzwi dla wszystkich chętnych oraz – nazywanemu przez siebie „szkodliwym mitem” – naciskowi na integrację w społeczeństwie ludzi z innych kręgów kulturowych kosztem rezygnacji z tradycyjnych obyczajów nordyckiego kraju.
Co charakterystyczne, te „tradycyjne obyczaje” postprotestancka Szwecja traktuje nieco inaczej niż kraje położone bardziej na południe. O ile SD podkreśla, że szanuje model rodziny, w którym dziecko „ma jednego ojca i jedną matkę”, o tyle jednocześnie ostro się sprzeciwia wszelkim formom wykluczenia ze względu na orientację seksualną i domaga się stanowczego ścigania tego rodzaju przestępstw. To zresztą jeden z powodów sprzeciwu wobec nadmiernej migracji – zwłaszcza osób prezentujących konserwatywny światopogląd oparty na islamie. Szwedzcy Demokraci (nie bez racji) uważają, że zwiększa ona ryzyko ataków na osoby LGBT+, a także sprzyja poszerzaniu sfery dyskryminacji kobiet.
Ta obawa przed zatraceniem tradycyjnej kultury, a przede wszystkim przed narastającą w wielu dzielnicach szwedzkich miast przemocą powiązaną z panoszeniem się imigranckich gangów napędziła Szwedzkim Demokratom wyborców. Nie bez znaczenia było też – jak w jednym z telewizyjnych wystąpień ujął to Akesson – „zamykanie oczu” przez rządzących socjaldemokratów przy jednoczesnym „zamykaniu ust innym”, czyli: polityka oficjalnego niedostrzegania narastającego problemu z imigrantami, wypierania go z debaty publicznej i stygmatyzowania jako „faszystów” wszystkich, którzy choćby sygnalizowali ryzyko, nie mówiąc już o proponowaniu rozwiązań. Tymczasem „zwykły Szwed” widział i wiedział swoje. W efekcie Sverigedemokraterna ma po raz pierwszy więcej mandatów niż Umiarkowana Partia Koalicyjna (Moderates – MSP) Ulfa Kristerssona, która zresztą przynajmniej nieśmiało i półgębkiem mówi w kwestiach bezpieczeństwa wewnętrznego to samo co SD i jako jedyna wykazuje skłonność do poważnego dialogu politycznego ze swym radykalniejszym sąsiadem z prawej strony.

Uroki oswajania diabła

Poprawność polityczna nadal ma się jednak w Szwecji dobrze. To konserwatywno -liberalny Kristersson jest jedynym i naturalnym kandydatem na premiera nowego gabinetu opartego na potencjalnej koalicji centroprawicowej, bo Akessona wciąż nie widzi w tej roli nikt poza nim samym i jego zagorzałymi zwolennikami. Teoretycznie Moderates mogliby teraz wejść jako junior partnerzy w koalicję z socjaldemokratami (ustępująca premier Andersson tuż po wyborach złożyła publicznie taką ofertę, uzasadniając ją potrzebą „powstrzymania faszyzmu”, czyli SD), ale mało prawdopodobne, by lider Umiarkowanych tym się zadowolił, gdy może zagrać o znacznie wyższą stawkę (a centroprawica nie miała udziału we władzy od ośmiu lat).
Negocjacje pewnie jeszcze potrwają – zanosi się jednak na rząd mniejszościowy (w Szwecji to żadna nowość) oparty na formalnym porozumieniu koalicyjnym MSP z Chrześcijańskimi Demokratami (razem to zaledwie 87 głosów w 349-osobowym Riksdagu), wspierany jednak w razie potrzeby przez Liberałów (16 mandatów) i właśnie Szwedzkich Demokratów – co razem daje 176 głosów. O jeden więcej, niż potrzeba do uzyskania większości. Problem w tym, że Liberałowie wykluczają zasiadanie w jednym gabinecie z SD, a i w szeregach Moderates po lekturze wyników osłabła chęć dopieszczania ludzi Akessona i wciągania ich do głównego nurtu polityki. Utrzymywanie SD tuż przed progiem uchylonych drzwi wiodących na salony, korzystanie z ich wsparcia, a jednocześnie ciche podbieranie im elektoratu przez przejmowanie części postulatów – to zapewne najlepsze, co z taktycznego punktu widzenia będzie mógł ugrać Ulf Kristersson. To oczywiście stąpanie po bardzo kruchym lodzie, bo SD może wywrócić stolik. Choćby prezentując w parlamencie jakiś radykalny, nieakceptowalny dla partnerów projekt (w rodzaju nakazu zamknięcia szkół islamskich lub przymusowej deportacji osób, które wcześniej otrzymały obywatelstwo) i uzależniając od jego przyjęcia swe dalsze poparcie dla rządu w innych kwestiach. Po kolejnym, jeszcze korzystniejszym dla siebie rozdaniu wyborczym Sverigedemokraterna mogłaby zmusić pozostałe partie z prawego skrzydła, a nawet z centrum sceny politycznej, do ostatecznego uznania swej siły i pozycji.
Dobra (dla nas) wiadomość jest taka, że poza spodziewanym zaostrzeniem polityki imigracyjnej oraz zwiększeniem uprawnień wymiaru sprawiedliwości i służb policyjnych szwedzka polityka spraw zagranicznych i bezpieczeństwa nie ulegnie zapewne dramatycznym zmianom. Główne zainteresowane partie zgadzają się w kluczowych kwestiach, w tym co do szwedzkiej akcesji do NATO (przez lata raczej izolacjonistyczni i eurosceptyczni Szwedzcy Demokraci pod wpływem rosyjskiej agresji w Ukrainie i kolejnych prowokacji Moskwy nad Bałtykiem stali się ostatnio bardzo otwarci na współpracę multilateralną z innymi krajami Zachodu, nie tylko z nordyckimi sąsiadami). Iskrzyć będzie za to w polityce wewnętrznej, szczególnie ekonomicznej i społecznej, bowiem w przeciwieństwie do Umiarkowanych i Liberałów, a nawet częściowo chadeków, SD ma jednak nastawienie mniej prorynkowe i wyraźnie bardziej opiekuńcze. Jak przystało na porządnych populistów (także tych odwołujących się do retoryki prawicowej).

Włoska wolta

Jeszcze na dobre nie minął szok po szwedzkim zwrocie w prawo, a okazało się, że Włochy – bądź co bądź trzecia gospodarka Unii i kraj od początku będący jednym z filarów europejskiej integracji – fundują sobie najbardziej prawicowy rząd po II wojnie światowej. Sojusz złożony z postfaszystowskich Braci Włochów pod kierownictwem Giorgii Meloni (trzeba przyznać, że bardzo starającej się od owych faszystowskich korzeni odcinać), Ligi Mattea Salviniego oraz Forza Italia ekspremiera Silvio Berlusconiego rozgromił rozproszoną konkurencję, zresztą przy rekordowo niskiej frekwencji. Choć centrolewica zdobyła łącznie więcej głosów wyborczych, to jednak systemowa preferencja dla dużych bloków przy ich przeliczaniu na mandaty dała trzem partiom prawicowym aż 235 miejsc w 400-osobowej Izbie Deputowanych i 112 w 200-osobowym Senacie. Tradycyjnej centrolewicy przypadło odpowiednio 80 i 39 miejsc, zaś „antysystemowemu” Ruchowi Pięciu Gwiazd 51 i 28.
Rząd utworzy w tej sytuacji zapewne Giorgia Meloni i będzie pierwszą w historii Włoch kobietą w roli premiera. Feministki wcale się jednak nie cieszą, reszta środowisk progresywnych także. Co prawda pani Meloni prywatnie pozostaje w związku niesakramentalnym, publicznie podkreśla jednak przywiązanie do tradycyjnych wartości katolickich, aborcję piętnuje jako skrajne zło, sprzeciwia się związkom osób tej samej płci i „ofensywie ideologii gender”. Do tego dochodzi stanowczy sprzeciw Braci Włochów wobec imigracji. Ten pakiet poglądów celnie trafił w lęki przeciętnego wyborcy. Swoje dołożyło zmęczenie kłótniami w rządzącym dotychczas „obozie środka”, niestabilnością oraz słabnącą decyzyjnością technokratycznego gabinetu Maria Draghiego. Meloni et consortes – mimo poważnych różnic programowych – w kampanii potrafili natomiast grać do jednej bramki i przynajmniej na zewnątrz demonstrować jedność oraz wolę współpracy. „Spodziewam się, że przez co najmniej pięć lat będziemy iść naprzód bez żadnych zmian, bez żadnych zwrotów akcji, nadając priorytet rzeczom, które musimy zrobić” – powiedział Salvini na konferencji prasowej tuż po wyborach, co zapewne zadziałało kojąco na wiele skołatanych włoskich serc.
Radość jest jednak zdecydowanie przedwczesna. Koalicyjnych partnerów faktycznie łączy bowiem głównie chęć udziału we władzy. To oczywiście bardzo silna motywacja, ale im dalej nowy rząd będzie się zagłębiał w polityczny las, o tym więcej drzew będzie się obijać. Raczej niezagrożone jest co prawda członkostwo Włoch w NATO i w UE, ale już dotychczasowa, względnie bezkonfliktowa postawa Rzymu w tych strukturach jak najbardziej. Różny jest zakres eurosceptycyzmu koalicyjnych partnerów oraz stopień ich skłócenia z brukselskimi instytucjami.
Salvini i Berlusconi niejednokrotnie dawali wyraz swojemu przywiązaniu do Władimira Putina i jego reżimu. Twórca i szef Forza Italia nie hamował się nawet po agresji przeciwko Ukrainie ani w obliczu kolejnych doniesień o rosyjskich zbrodniach wojennych, usprawiedliwiając działania Kremla, demonstrując jednocześnie lekceważący stosunek do Ukraińców. Giorgia Meloni natomiast, która sama w przeszłości opowiadała się za bliską współpracą włosko-rosyjską, ostatnio wyraźnie się zreflektowała i deklaruje solidarność z Kijowem oraz wspierającymi go stolicami Zachodu. Nie wiadomo, na ile to szczere, a na ile podyktowane nastrojami opinii publicznej lub doraźnymi interesami.
Sprzeczności nie brak także w kwestiach wewnętrznych. Na jakiś czas starczą pewnie zaklęcia o przywracaniu Włochom godności wsparte zręcznym eksponowaniem prawdziwych lub wymyślonych zagrożeń ze strony „obcych” (imigrantów lub LGBT), ale prędzej czy później da o sobie znać rzeczywistość związana z inflacją, podatkami, jakością usług publicznych i polityką socjalną.

Szukając innych dróg

Niezależnie od spodziewanych kłopotów, które pewnie spadną niebawem na triumfujące dziś partie populistycznej prawicy, ich trend zwyżkowy jest wart refleksji. Opiera się pewnie na korzystnych dla tych stronnictw okolicznościach obiektywnych (postpandemiczny kryzys ekonomiczny, wojna w Ukrainie i niestabilność na Bliskim Wschodzie skutkujące presją migracyjną oraz zakłóceniem łańcuchów dostaw), szczęściu do sprawnych liderów obdarzonych słuchem społecznym i przy okazji talentem do PR. A także – co istotne – na fatalnych błędach konkurencji. Stare elity liberalne i lewicowe, a także tradycyjna europejska centroprawica, pospołu sprawiają wrażenie Burbonów, którzy nadal nic nie rozumieją i niczego się nie uczą. Pogarda dla niedoli, lęków i emocji przeciętnego wyborcy, arogancja wobec wkraczających na arenę nowych sił politycznych, niezdolność wyjścia (także w kwestii używanego języka) poza użyteczne 20 lat temu schematy to przecież zjawiska, które dobitnie dały o sobie znać w przypadku Francji, Szwecji i Włoch. Można je było obserwować także w Polsce. Zadziałały też na szczeblu europejskim. Potwornie niezręczna (to bardzo delikatne określenie) wypowiedź szefowej Komisji, Ursuli von der Leyen, która tuż przed wyborami uznała za stosowne pogrozić Włochom zamierzającym głosować niezgodnie z jej preferencjami, zapewne dorzuciła w ostatniej chwili sporą liczbę mandatów Meloni, Berlusconiemu i Salviniemu.
Tradycyjne centroprawica i centrolewica nie są więc skazane na klęskę, ale aby zatrzymać i odwrócić niekorzystne dla siebie tendencje, muszą zrezygnować z głębokiego przekonania o swojej bezalternatywności i z obrażania się na rzeczywistość. Powinny się uczyć nawet od diabła, jak korzystać z konkretnych rozwiązań systemów wyborczych oraz jak reagować na potrzeby masowego wyborcy. Niekoniecznie tego samego, bo przecież nie chodzi o przejęcie antyimigranckich czy klerykalnych haseł konserwatystów, lecz o lepsze artykułowanie interesów tych, którzy w „starych” partiach już nie widzą swoich reprezentantów, bo zwątpili w ich zdolności polityczne i szczerość intencji. Negatywne głosowanie nogami, czyli wysoka absencja wyborcza, dobitnie o czymś świadczy. Przy bierności wycofanego elektoratu lewicy i centrum po rządy sięgają zorganizowane i zmotywowane, radykalne w swych poglądach mniejszości. Ta uwaga odnosi się też do amerykańskich demokratów i do umiarkowanej frakcji republikanów, których widoki na powstrzymanie powracającej fali „trumpizmu” rysują się dzisiaj coraz marniej.
Za użyteczną lekcję mogą posłużyć działania torysów w Wielkiej Brytanii. Pod nowym przywództwem Liz Truss bez zbędnych fajerwerków, ale skutecznie redefiniują oni teraz tradycyjne pojęcia prawicowości. W obliczu kryzysu energetycznego potrafią się zdobyć na pragmatyzm i po „zielonym zwrocie” w czasach Borisa Johnsona zezwolić w rozsądnych granicach na szczelinowanie, czyli kontrowersyjną metodę wydobywania gazu, a także forsować służące wzrostowi zmiany podatkowe. W dodatku przy jednoczesnej bardzo inkluzywnej polityce wobec imigrantów i ich potomków, której symbolem jest choćby skład nowego gabinetu, a także rezygnacji z fiksacji obyczajowo-seksualnych. I przy bardzo twardym stanowisku wobec zbrodniczych reżimów, w tym tego kremlowskiego.
Taką prawicą obdarz nas, Panie. I to nie tylko w Polsce. ©℗