W działaniach big techów już dawno nie chodzi o pieniądze, lecz o dominację. Wizja stworzenia globalnej, zamkniętej i scentralizowanej sieci jest tak przemożnym marzeniem kilku internetowych graczy, że aby je osiągnąć, są w stanie czasem przymknąć oko na jakieś ludobójstwo, manipulację wyborczą albo szerzenie wojennej dezinformacji.
W działaniach big techów już dawno nie chodzi o pieniądze, lecz o dominację. Wizja stworzenia globalnej, zamkniętej i scentralizowanej sieci jest tak przemożnym marzeniem kilku internetowych graczy, że aby je osiągnąć, są w stanie czasem przymknąć oko na jakieś ludobójstwo, manipulację wyborczą albo szerzenie wojennej dezinformacji.
Jakbyś potrzebował jakiegoś info o ludziach z uczelni, daj znać. Człowieku, mam 4 tys. e-mali, zdjęć, adresów…
- Co? Jak to zrobiłeś?
- Ludzie sami je wpisują. Nie wiem czemu. „Ufają mi”. Debile.
Taką rozmowę 19-letniego Marka Zuckerberga, twórcy strony TheFacebook, na kampusie Harvardu przytaczał w 2010 r. „New Yorker”.
Czy wielkie platformy technologiczne - Amazony, Facebooki, TikToki i You Tube’y tego świata - to biznes jak każdy inny, a politycy w całym Zachodzie krytykują je, by odwrócić uwagę od prawdziwych problemów i własnej niekompetencji? Taką tezę postawił niedawno na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” Sebastian Stodolak w tekście „Bić Tech” (DGP nr 151 z 5 sierpnia 2022 r.). I choć prawdą jest, że niemal każda nowa masowa technologia komunikacyjna - radio, telewizja, sieć WWW - prowadzi do wybuchu paniki moralnej wśród intelektualistów i gadających głów każdej kolejnej epoki, to argumentów przeciwko big techom nie da się zamieść tak łatwo pod dywan. Ostatnia dekada pokazała, że ilekroć społeczeństwo obywatelskie podnosi jakieś zarzuty pod ich adresem, a prawda o ich praktykach wychodzi na jaw, okazuje się, że rzeczywistość jest... często jeszcze gorsza, niż sobie wyobrażaliśmy.
Kiedy 10 lat temu prawnik Eben Moglen mówił, że Mark Zuckerberg wyrządził światu więcej zła niż jakikolwiek inny człowiek w tak młodym wieku, można było ignorować podobne głosy jako krytykę płynącą z marginesu. Ale dziś naprawdę żyjemy w świecie stworzonym w głowach i według pomysłów garstki - przeważnie młodych, pewnych siebie i nieznających świata poza Doliną Krzemową - miliarderów. W skali globalnej nasze media i debata publiczna, retoryka polityków, a także najintymniejsze rzeczy - zdrowie, spokojny sen, randki i seks - są kształtowane lub kontrolowane przez tworzone przez zaledwie kilku światowych graczy algorytmy i interfejsy technologiczne.
Czy zatem krytyka ich działań - gdy mamy uzasadnione podejrzenia, że szkodzą demokracji, rynkowi i konkurencji oraz samej spójności naszych społeczeństw - naprawdę jest „przesadzona, nietrafiona albo wyssana z palca”?
Nad ranem 24 lutego 2022 r. na miasta, lotniska, obiekty wojskowe i cywilne Ukrainy spadały rosyjskie rakiety. Ukraińców budził huk wybuchów i syreny alarmowe, Europejczyków powiadomienia na telefonach i specjalne wydania wiadomości. W Rosji można było jednak rozsiąść się wygodnie w fotelu i posłuchać na YouTubie specjalnego, czterogodzinnego streamu Władimira Sołowjowa, objętego europejskimi sankcjami kremlowskiego propagandzisty. W ciągu dziewięciu godzin - o czym na bieżąco donosił portal Bloomberga - jego show obejrzało na świecie 2,7 mln ludzi. YouTube wyświetlał oglądającym reklamy amerykańskich firm, które nawet nie wiedziały, że wspierają propagandę kraju, który właśnie wszedł na drogę wojny - choć oczywiście nie bezpośrednio - z całym Zachodem. Gdy senator Mark Warner z Wirginii dowiedział się o tym od swoich doradców, dostał szału. Jeszcze tego samego dnia napisał list do wszystkich liczących się firm technologicznych - Facebooka, Google’a (właściciela serwisu YouTube) i Twittera - z żądaniem, aby natychmiast przestali przelewać dolary na konta rosyjskich propagandystów i wspierać pochwałę gwałtów, mordów i zbrodni na cywilach. Nie wiadomo, jak wiele zarabiali dzięki YouTube’owi konkretni propagandyści Kremla, ale dość powiedzieć, że tylko jeden kanał powiązany z donieckimi separatystami miał 200 tys. subskrybentów i oczywiście nadawał na żywo w trakcie inwazji na Ukrainę.
Pytanie w tej sytuacji nie brzmi: „Czy ten model jest szkodliwy?”, lecz raczej: „Czemu w ogóle, mimo wszystkich sygnałów, wielkie platformy cyfrowe upierają się przy nim i nic - nawet tak kompromitujące i oburzające historie - nie jest w stanie ich zniechęcić do żerowania na podziałach, nienawiści i propagandzie?”. Bo YouTube, Facebook i każda licząca się firma technologiczna z Zachodu miała dość powodów, by dawno z nim zerwać.
Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, latem 2021 r., Kreml nakazał zdjąć z dwóch największych sklepów internetowych - App Store i Google Play - aplikację rosyjskiego opozycjonisty i więźnia politycznego Aleksieja Nawalnego. Firmy pokornie się zastosowały. „New York Times” donosił, że szefowie oddziałów tych firm są śledzeni i zastraszani przez FSB, a jednak nic przez te lata nie sprawiło, by gigantyczne firmy z sektora big tech - które przecież było na to stać! - opuściły rosyjski rynek.
Lewicowa krytyka wielkiej technologii tłumaczy zazwyczaj, że chodzi o pieniądze. Po prostu właściciele Facebooka czy YouTube’a chcą zarabiać i w zamian za zyski zniosą nawet to, że ich pracownicy są zastraszani, a ich technologie wykorzystywane do łamania praw człowieka. Tyle że to nieprawda.
W działaniach big techów już dawno nie chodzi o pieniądze, lecz o dominację. Wizja stworzenia globalnej, zamkniętej i scentralizowanej sieci jest tak przemożnym marzeniem kilku internetowych graczy, że aby je osiągnąć, są w stanie czasem przymknąć oko na jakieś ludobójstwo (Birma), manipulację wyborczą (USA) albo szerzenie wojennej dezinformacji (Rosja i Ukraina). Właśnie z tego powodu - co ujawnił portal The Intercept w 2018 r. - Google pracował w sekrecie i (jak pisze autor tekstu Ryan Gallagher) w porozumieniu z funkcjonariuszami Komunistycznej Partii Chin nad projektem wyszukiwarki internetowej, która spełniałaby wymogi chińskiej cenzury.
Działania te nie mają nic wspólnego z tworzeniem wolnego obiegu informacji albo wolnej konkurencji. Przeciwnie - chodzi o stworzenie globalnego oligopolu de facto kontrolującego internet od Chin przez Rosję po USA. Jeśli po drodze trzeba pójść z władzą na układ albo przymknąć oko na wartości, to tak właśnie się dzieje.
To jeden z licznych powodów, dla których obrona wielkiej technologii z pozycji wolnorynkowych jest skazana na porażkę. Sebastian Stodolak przedstawia wizję cyfrowych firm, które tworzą innowacyjne produkty i umykają rządowym regulacjom - i z tego powodu skupia się na nich złość polityków. Ale to właśnie wizja, którą uparcie przemycają do debaty publicznej same korporacje. W rzeczywistości jednak ich działania idą dokładnie w poprzek etosu, który był siłą napędową wczesnego internetu. Dolina Krzemowa pełna była libertarian, wolnorynkowców, anarchistów i hakerów, których niechęć do rządu i przywiązanie do wolności napędzało powstawanie nowych technologii i wynalazków. Właśnie dlatego, że była to świeża, odkrywcza i porywająca ideologia, technologiczni giganci przejęli ją na własne potrzeby. Narzekania globalnych graczy, których stać na najdroższe w historii kampanie lobbingowe, że są nękani za swoją pomysłowość, należy traktować jak typowy PR-owy spin - którym zresztą są.
Kiedy firmom tym opłaca się współpracować z rządem i służbami specjalnymi - np. dostarczając mu narzędzia do szpiegowania albo zarządzania danymi obywateli - to robią to i za nic mają swój „hakerski etos”. Gdy jednak trzeba płacić podatki albo wykazać się przejrzystą sprawozdawczością przed urzędami, te same korporacje publicznie narzekają na ucisk ze strony polityków. Ale nie dajmy się nabrać. Facebook czy Google to nie drobny sklepikarz albo salon fryzjerski nękany przez ZUS, poborców podatkowych, inspekcje sanepidu i inne agencje państwowe. Przeciwnie: big tech zawdzięcza swoją pozycję temu, że rozwija się w porozumieniu z amerykańskim kompleksem militarno-przemysłowym, przy wsparciu hojnych dotacji z budżetów obronnych różnych państw (USA, Izraela, Arabii Saudyjskiej, a coraz częściej także Chin), i zakulisowym układom z politykami.
Gdy w Białym Domu urzędował Donald Trump, kontrowersyjny miliarder libertarianin Peter Thiel organizował spotkania, na których rząd i korporacje dogadywały się, jak sobie nawzajem dogodzić. Dziś, gdy rządzi Biden, z całą pewnością ktoś inny aranżuje właśnie podobne sabaty, tylko z bardziej lewicowo-demokratycznym przechyłem. Opisały to doskonale w książce „Brzydka prawda” Cecilia Kang i Sheera Frenkel z „New York Timesa”.
Tytułowa „brzydka prawda” to kredo jednego z najbardziej wpływowych w Facebooku inżynierów i bliskich ludzi Zuckerberga, który tłumaczył na firmowym forum swoim koleżankom i kolegom ich misję. „Brzydka prawda jest taka, że wierzymy w łączenie ludzi tak bardzo, że wszystko, co pozwala nam łączyć ludzi, jest de facto dobre. To może być złe, gdy ludzie robią negatywne rzeczy. Może ktoś odbierze sobie życie w wyniku nękania. Może ktoś zginie w ataku terrorystycznym zorganizowanym przy użyciu naszych narzędzi. Ale my wciąż łączymy ludzi”. Słowem: nasza misja jest tak ważna, że na przeszkodzie do jej urzeczywistnienia nie powinna stać samobójcza śmierć jakiejś nastolatki zamęczonej przez internetowych trolli albo to, że technologie cyfrowe pomogły w realizacji zbrodniczych planów jakiejś siatki terrorystycznej. Można się z takim postrzeganiem „misji” i „dziejowej roli” technologii cyfrowych zgadzać lub nie, ale trudno zaprzeczyć, że to jest raczej retoryka sekt, fundamentalistów religijnych albo politycznej ekstremy niż wykładnia zdrowych zasad biznesowych opartych na rynkowej konkurencji.
Bo Facebook (i nie tylko on) rzeczywiście wierzy w swoją misję. Do tego stopnia, że jeszcze w 2018 r. Zuckerberg w głośnym wywiadzie udzielonym Karze Swisher bronił publikowania na Facebooku kłamstwa oświęcimskiego i wolności słowa negacjonistów Zagłady. Jeżeli wszystko, co łączy ludzi, służy większemu dobru, to i antysemityzm da się obronić. Bo nie da się niestety zaprzeczyć, że w historii wielokrotnie już antysemityzm faktycznie łączył miliony, choć ze zbrodniczym skutkiem.
Rzeczywistą misją tych firm - jak staram się pokazać - nie jest jednak łączenie ludzi. Ci radzą sobie z tym zadaniem doskonale od tysiącleci, wymyślając kolejne sposoby na porozumiewanie się, flirt i nawiązywanie relacji, na współdziałanie, tworzenie dzieł sztuki i nauki, prowadzenie biznesu i polityki. Robili to na długo przed tym, jak powstały platformy big tech i będą to robić po ich upadku. Misją tych firm jest coś innego: zamknięcie całej ludzkiej kreatywności i bogactwa ekspresji w kilku zaledwie silosach, aby ludzie dalej mogli komunikować się, robić biznes i współdziałać, ale wyłącznie takimi sposobami, na których zarobi internetowy pośrednik. W tym sensie wielka technologia nie jest opozycją dla totalitarnego rządu, lecz jego idealnym dopełnieniem i najskuteczniejszą metodą sprawowania władzy.
Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego ci, którym bliskie są ideały wolnego rynku, konkurencyjność i innowacyjność gospodarek oraz postęp, powinni przyglądać się wielkiej technologii z niepokojem. Argumentację tę dobrze wyłożył profesor Tim Wu, prawnik z Columbia University, a dziś doradca prezydenta Bidena ds. technologii i konkurencyjności. W książce „The Master Switch” Wu przedstawił schemat ewolucji technologii od wolności do zniewolenia, od wolnorynkowej konkurencji do kartelizacji i powstawania monopoli - państwowych lub prywatnych. Masowe techniki komunikacji - dowodził prof. Wu - na swoim wczesnym etapie rozwoju należą do domeny eksperymentu i konkurencji. Nieważne, czy chodzi o telegraf, radio czy sieć WWW. Różni eksperymentatorzy i pasjonaci biorą te technologie w swoje ręce i wymyślają dla nich najróżniejsze użytki, spontanicznie tworząc nowe konwencje i kanały. Zapaleni radiotelegrafiści porozumiewają się ze sobą, pasjonaci radia tworzą swoje stacje itd. Jednak na pewnym etapie - kontynuuje Wu - pokusa, by ujednolicić i sformalizować sposób korzystania z tych narzędzi oraz objąć je kontrolą, jest zbyt duża. Rząd zaczyna wydawać licencje na nadawanie, wielkie firmy walczą o zmonopolizowanie rynku, producenci technologii tworzą swoje aparaty tak, by różni majsterkowicze i pasjonaci nie mogli swobodnie ich modyfikować. Dziś amerykański albo chiński sektor big tech nie jest żadną reprezentacją tych błyskotliwych pionierów, lecz właśnie siłą, która chce ten dziewiczy i niewinny czas internetu zakończyć.
Internetowe molochy - wbrew legendom, które same o sobie opowiadają - nie rozwijają się już przez innowacje, tylko coraz częściej przez kradzież cudzych pomysłów, agresywne stosowanie patentów i praw autorskich albo po prostu dławienie konkurencji strumieniem gotówki. Scott Galloway, wykładowca biznesu, inwestor i podcaster, opisał to w swojej książce „The Four” na przykładzie gigantów. Galloway nie twierdzi, że Amazon czy Facebook są „złe”, a jego krytyka nie wychodzi z socjalistycznych czy lewicowych pozycji. Dowodzi jednak, że geniusze biznesu w rodzaju Jeffa Bezosa mają do dyspozycji tak wielki kapitał, że zwyczajnie mogą konkurencję przeczekać albo wprowadzać rozwiązania tak kosztowne w realizacji, że reszta rynku nie nadąża. Trochę tak (to przykład mój, a nie Gallowaya), jak gdyby państwowy koncern, wspierany do tego np. przez saudyjskie pieniądze, zaczął sprzedawać na swoich stacjach benzynę o 40 proc. tańszą niż u prywaciarzy. I czekał, aż reszta po prostu nie wytrzyma presji cenowej i padnie. Można to nazwać ostrą grą rynkową, a nawet prawdziwym duchem kapitalizmu, ale innowacyjnością - nie sposób. Galloway nie odmawia twórcom Facebooka albo Amazona trafnych intuicji biznesowych albo sprawności, ale kiedyś dobry pomysł biznesowy i świetny produkt miała też Coca-Cola, o której trudno powiedzieć, żeby dziś wprowadzała na światowe rynki większe zróżnicowanie, innowacje, konkurencyjność czy ożywczy ferment.
Facebook - co dziś jest przedmiotem postępowań antymonopolowych w USA - od lat rozwija się dzięki kupowaniu cudzych produktów (Instagram i Whats App są dziś w rękach firmy Zuckerberga, ale to nie on je wymyślił). Gdy nie da się ich kupić, wielkie firmy technologiczne - choć same są niezwykle czułe na punkcie ochrony własnych produktów - kopiują cudze rozwiązania. Dlaczego pół internetu wygląda dziś jak TikTok, a sam TikTok jest do pewnego stopnia kopią Snapchatu, który z kolei opierał się w części na jeszcze wcześniejszym Vine? Bo tak działa ten mechanizm. Zdrowa konkurencja wymaga możliwości wyboru usług i towarów, jednak zawyżone tzw. switching costs (koszta odejścia) mają to uniemożliwić. Można przenieść swój rachunek z banku do banku, a telefon od operatora do operatora. Każdy, kto chce dziś zachować swój cyfrowy dorobek i tożsamość, a choć raz próbował zmienić system czy sieć społecznościową, wie, że jest to coraz trudniejsze. Największą „innowacją” tych wielkich graczy jest dziś przywiązanie nas do siebie i swoich usług węzłem zaplecionym z najintymniejszych informacji, jakie o nas zbierają, naszej tożsamości, codziennych nawyków, a także masowego uzależnienia.
Wielka technologia nie jest naszym przyjacielem, ale raczej uśmiechniętym i miłym agentem bezpieki, który wszystko robi „dla naszego dobra”. Sieć - na szczęście - jest zaś wciąż przestrzenią innowacji, ludzkiej kreatywności i wielkiego potencjału. Ale to nie dzięki, lecz wbrew big techom.
Na koniec zachęcam do eksperymentu myślowego. Jeżeli zakładamy, że sektor Big Tech jest biznesem jak każdy inny, a jego krytyka to pustosłowie, to wyobraźmy sobie scenariusz alternatywny. Że ta cała infastruktura naszego codziennego życia - od aplikacji randkowych przez płatności po komunikatory - byłaby w rękach Chin (albo Federacji Rosyjskiej, Arabii Saudyjskiej czy dowolnego innego państwa), tak jak dziś jest w rękach USA. Przecież to nie jest aż tak niewiarygodne ani nie do pomyślenia. Byłoby to dla państwa w porządku?
Autor jest publicystą, prowadzi bloga dymek.substack.com
Reklama
Reklama