Politycy podsycają naszą rosnącą niechęć do macherów z Doliny Krzemowej, przypisując im coraz to nowe grzechy. Ich zarzuty są najczęściej przesadzone, nietrafione albo wręcz wyssane z palca.

Coraz trudniej zliczyć kary nałożone na największych graczy rynku internetowego przez urzędy antymonopolowe. Rekord, jeśli chodzi o wysokość grzywny, ustanowiła dotąd Komisja Europejska, która w 2018 r. zażądała od Google’a ponad 4,3 mld euro za nadużywanie pozycji dominującej (chodziło o wymuszanie domyślnego ustawienia w komórkach wyszukiwarki Google i przeglądarki Chrome). Oczywiście Facebook, Amazon, Apple i inne firmy zbiorczo określane jako big tech także bywają karane przez regulatorów, choć w ich wypadku kary nie idą zwykle (jeszcze) w miliardy. Trzeba jednak wiedzieć, że grzywny miewają też drugie dno: big tech stał się dla polityków idealnym chłopcem do bicia. Wykorzystują oni to, że potężne korporacje budzą w nas więcej obaw niż entuzjazmu (niekoniecznie z racjonalnych powodów). W dodatku obawy te łatwo jest podsycać, przypisując macherom z Doliny Krzemowej mniej lub bardziej wyimaginowane grzechy. Ma to jednak opłakane skutki uboczne.

Sojusz ekstremów

Jeśli chodzi o nienawiść polityków do big techów, to panuje porozumienie ponad podziałami. Zarówno prawica, jak i lewica chcą je karać, regulować i opodatkowywać. Różnią ich tylko motywacje.
Weźmy przedstawicielkę skrajnej lewicy, amerykańską demokratkę Alexandrię Ocasio-Cortez. Gdy w 2019 r. serwis Huffington Post ogłosił masowe zwolnienia dziennikarzy, popularna AOC stwierdziła, że niezależne dziennikarstwo właśnie umiera w wyniku monopolistycznej działalności big techu, a my „nie możemy tego tak po prostu zaakceptować”. Jej zdaniem media społecznościowe sprzyjają białym suprematystom, a Facebook wręcz opiera na nich swój sukces. „Nie ignorują ich. Oni ich chronią” – pisała na Twitterze polityczka. Nie dziwi więc, że domagała się rozbicia bigtechowych monopoli.
W Polsce podobne poglądy do AOC mają członkowie Lewicy. W 2020 r. jeden z jej liderów, Adrian Zandberg, tak uzasadniał złożenie w Sejmie projektu ustawy o „daninie od grubych ryb”: – Podatek cyfrowy wprowadziłby elementarną sprawiedliwość. Objąłby międzynarodowe korporacje, które mają dominującą pozycję w polskiej gospodarce.
Podkreślał, że „wielkie firmy są bardzo sprawne w omijaniu klasycznego podatku dochodowego”.
Z kolei na drugim biegunie przedstawicielka zachodniej skrajnej prawicy Marine Le Pen zarzuca big techom, że nie przyczyniają się do rozwoju gospodarczego Europy, za to pozbawiają nas „osobistej autonomii”. Jej zdaniem platformy cyfrowe mają zbyt dużą wolność w kreowaniu własnych zasad, co pozwala im stosować cenzurę polityczną – rzecz jasna wycelowaną w opinie konserwatywne. Polityczka chciałaby, żeby to sądy krajowe, a nie moderatorzy serwisów, decydowały o tym, czy dane treści należy usunąć czy nie. W czasie ostatniej kampanii wyborczej Le Pen zapowiadała, że gdyby platformy nie wyraziły na to zgody, to Francja stworzy własną „darmową, publiczną sieć społecznościową”. Podobne zastrzeżenia do big techu na polskiej skrajnej prawicy zgłasza Konfederacja. Gdy w styczniu 2022 r. Facebook usunął jej profil za naruszenie zasad dotyczących mowy nienawiści oraz zakazu szerzenia dezinformacji na temat pandemii, jeden z przywódców partii, Krzysztof Bosak, nazwał to „ingerencją w polską demokrację”, zmierzającą do „zawężenia swobody debaty i wyboru politycznego”. Zandberg, komentując na Twitterze usunięcie profilu Konfederacji, podkreślił, że choć myśli o jej członkach „bardzo źle” i uważa ich za cyników, którzy „mają w pogardzie ludzkie życie”, to walką z dezinformacją powinny zająć się właściwe instytucje publiczne podlegające demokratycznej kontroli, a nie big tech. „Cyberkorpom nie zależy ani na wolności słowa, ani na zdrowiu publicznym, tylko na zyskach” – dodał poseł Lewicy.
Również partie politycznego mainstreamu dorzucają swoje trzy grosze do krytyki big techów. Oburzenie decyzją o usunięciu profilu Konfederacji wyraził np. Janusz Cieszyński, pełnomocnik rządu ds. cyberbezpieczeństwa. Do wielkich fanów korporacji cyfrowych nie należy też prezydent Francji Emmanuel Macron. Sam określa się jako zwolennik „suwerenności technologicznej”, czyli – mówiąc najprościej – wypychania amerykańskich koncernów z Europy i promowania serwisów lokalnych. W USA działania platform krytykują zarówno demokraci, jak i republikanie. Niechęć do firm technologicznych jest dziś stałym elementem w polityce we wszystkich krajach.

Nie taki big tech straszny

Lista zarzutów, jakie politycy kierują pod adresami big techów, jest długa: niszczenie konkurentów, eksploatowanie kontrahentów, wykorzystywanie klientów, manipulowanie ludzkimi emocjami i osądami, ograniczanie wolności słowa, promowanie szkodliwych ideologii, niszczenie tradycyjnych instytucji, demoralizowanie młodzieży i odwracanie naszej uwagi od prawdziwych problemów, powodowanie uzależnień od internetu, zmniejszanie produktywności w gospodarce, zwiększanie nierówności społecznych, szkodzenie kulturze itd. itp.
Skoro wszyscy tak zgodnie big techy krytykują, może mają w jakiejś mierze rację? Może wielkie firmy technologiczne poczuły się już tak pewnie, że za nic mają uczciwą konkurencję, dobro klientów i wartości demokratyczne, a jedyne, na czym im zależy, to zysk? Codzienne doświadczenia z usługami internetowymi to potwierdzają. Weźmy choćby to, że użytkownik często nie ma realnej możliwości odwołania się od decyzji platformy, którą uznaje za niesprawiedliwą. Gdy serwis arbitralnie usunie konto Kowalskiemu, zablokuje mu usługę albo naliczy nadmierną opłatę, ten raczej nie będzie dochodził swoich praw przed sądem. Co big tech wykorzystuje, traktując swoich użytkowników bezosobowo. I w ten sposób sam podkłada się krytykom.
Niemniej gdy przyjrzeć się bliżej każdemu z zarzutów stawianych korporacjom cyfrowym, często okazuje się, że opierają się one na wątłych podstawach: są niezbyt dobrze uargumentowane, przesadzone, nietrafione albo wręcz wyssane z palca. Jeśli np. algorytmy globalnych platform faktycznie promują skrajne ideologie, to dlaczego w większości państw nadal rządzą partie umiarkowane, a w krajach autorytarnych i quasi-autorytarnych amerykańskie serwisy nie działają (jak w Chinach), są na cenzurowanym (jak na Węgrzech) albo mają swoje „narodowe” odpowiedniki (jak rosyjskie VKontakte)? A jeśli prawdą jest, że big tech arbitralnie cenzuruje radykalne treści, to dlaczego w ostatnich latach skrajnym ugrupowaniom łatwiej było wejść do europejskich parlamentów? Czyż nie jest tak, że politycy tych partii niezwykle efektywnie wykorzystują media społecznościowe – czyli że big tech im jednak pomaga?
Z jednej strony algorytmy platform podchwytują wątki kontrowersyjne i budzące gorące emocje, co może prowadzić do nasilenia konfliktów w społeczeństwie. Z drugiej – nie ma dowodów, że działalność big techów ogranicza wybór polityczny i niszczy demokrację. Jak wynika z badań Economist Intelligence Unit, pluralizm wyborczy, czyli swoboda głosowania przez obywateli w wolnych i sprawiedliwych wyborach, od lat utrzymuje się na Zachodzie na podobnym, wysokim poziomie. Skrajności są lepiej widoczne, ale nie wygrywają.
Jeśli chodzi o problematykę monopoli, to o ile big techom na pewno zdarza się grać nieczysto, o tyle należy pamiętać, że sprawom antytrustowym nierzadko daleko do klarowności. W historii nadużywanie „market power” (siły rynkowej) przez grube ryby było często zarzutem wypływającym za sprawą zabiegów konkurencji. Tak było choćby w wypadku rozbicia imperium naftowego Rockefellera przed stu laty, a bardziej współcześnie – w dużej mierze – z działaniami urzędników wymierzonymi w Microsoft.
Gdy spojrzeć na ogólny poziom konkurencji na rynku internetowym, mierzony liczbą graczy, produktów czy klientów skłonnych płacić za najrozmaitsze e-usługi, trudno bronić tezy, że mamy do czynienia z monopolizacją. Globalnie funkcjonuje co najmniej 100 konkurujących ze sobą na różnych polach firm internetowych, które generują przychody większe niż miliard dolarów. Jasne, że w poszczególnych niszach dana korporacja może mieć pozycję dominującą i posuwać się do dyskusyjnych praktyk, ale w sieci nic nie jest dane raz na zawsze. Klasyczny przykład: Myspace wygryziony z rynku przez Facebooka. Dzisiaj ten sam Facebook jest podgryzany przez TikToka tak skutecznie, że – jak donosił „Washington Post” – Mark Zuckerberg płacił specom od czarnego PR, by szerzyli narrację o tym, jak poważnym zagrożeniem dla amerykańskich dzieci jest chińska aplikacja.
Więcej prawdy niż w zarzutach o monopolizację jest w zastrzeżeniach dotyczących naruszania naszej prywatności. Jednak obawy te zwykle wynikają z błędnie zdefiniowanego problemu. Podkreśla się, że big techy wymagają od użytkowników akceptowania różnych regulaminów, pozwalających dowolnie wykorzystywać tworzone przez nas treści: lajki, komentarze, zdjęcia, wideo, a nawet rozmowy na czatach. A robi to, by na nas zarabiać. Amerykański prawnik i ekspert prawa antymonopolowego prof. Eric Posner twierdzi nawet, że z tej przyczyny tworzenie „contentu” powinno być uważane za pracę, za którą big techy powinny nam płacić.
Inna sprawa, że zdaniem krytyków gromadzenie prywatnych danych pozwala platformom wpływać nie tylko na nasze decyzje konsumenckie, lecz także na nasze wybory polityczne. Tak było w słynnej aferze z firmą Cambridge Analytica, która wykorzystała informacje o użytkownikach Facebooka, by wesprzeć kampanię prezydencką Donalda Trumpa. Z pewnością platformy społecznościowe muszą zrobić więcej, aby zaradzić takim problemom – najlepiej upraszczając regulaminy i wprowadzając większą transparentność. Tu konieczna jest presja konsumentów i mediów – a niekoniecznie państwowa interwencja. Dlaczego? Bo wiąże się z dużym ryzykiem. Znacznie większym zagrożeniem dla naszej prywatności byłaby sytuacja, w której politycy objęliby big techy nadmierną kontrolą i dorwali się do danych o użytkownikach. Wolę już niedoskonałe firmy z Doliny Krzemowej od rosyjskiego VKontakte czy chińskiego WeChata.

Ośrodek kontroli

W dyskusji o big techach zapomina się o kluczowym pytaniu: dlaczego te potężne firmy w ogóle istnieją? Czy dlatego, że zarządzają nimi wybitni mistrzowie manipulacji? A może po prostu oferują ludziom coś wartościowego?
Z pewnością celem działania big techów jest zysk, ale oferowane przez nich rozwiązania w pandemii okazały się kołem ratunkowym dla więzi społecznych. Komunikatory internetowe i wideokonferencje sprawiły, że nie oszaleliśmy zamknięci w czterech ścianach. To dzięki platformom społecznościowym i testowanym na nich rozwiązaniom powstały narzędzia pozwalające na pracę i naukę zdalną (a przynajmniej jej namiastkę). Ponadto, gdyby nie teleporady medyczne – także produkt uboczny rozwoju internetu – w okresie lockdownu bylibyśmy zupełnie odcięci od systemu ochrony zdrowia.
Możliwość budowania sieci znajomych w mediach społecznościowych – w tym kontaktów zawodowych – generuje ogromną wartość w gospodarce. Na bazie internetowych platform, które dają natychmiastowy dostęp do miliardów klientów, powstają także całkiem nowe modele biznesowe. Zakres usług oferowanych przez rynek powiększa się, a więc powiększa się również zakres konkurencji. Nie wspominając o tym, że usługi oferowane przez big techy umożliwiają wymianę wiedzy między naukowcami z różnych regionów świata. Jest wątpliwe, czy gdyby nie istniały platformy internetowe, możliwe byłoby tak szybkie wyprodukowanie innowacyjnych szczepień na COVID-19. Big techy to także handel internetowy, którego przewagą nad handlem tradycyjnym jest zdolność (dzięki efektom skali) do oferowania towarów po niższych cenach. Włoski ekonomista Andrea Pozzi z ośrodka badawczego Einaudi Institute for Economics and Finance wyliczył, że dzięki temu gospodarstwa domowe mogą zaoszczędzić ok. 4 proc. rocznie na samych zakupach spożywczych. To wyjątkowo ważne – im uboższe gospodarstwo domowe, tym wyższy udział wydatków na żywność w rodzinnym budżecie. E-commerce działa jak swoista antyinflacyjna poduszka dla najbiedniejszych. Wreszcie, wyliczając wartości kreowane przez big techy, nie można zapomnieć o tej najbardziej oczywistej: rozrywce. Firmy technologiczne zapewniają nam dostęp do różnorodnych form twórczości.
Gdy politycy mówią o big techach, niemal nigdy nie zwracają uwagi na związane z nim korzyści społeczno-gospodarcze. Gdyby to zrobili, musieliby przyznać, że „demon” z Doliny Krzemowej nie jest być może aż tak straszny, by podejmować wobec niego radykalne kroki. Stwierdziliby też, że problemy, które rzekomo powodują, mają często inne źródła – na przykład w rządowych programach albo wręcz w samych wyborcach. Polityk, który powiedziałby im, że sami ponoszą odpowiedzialność za niepowodzenia życiowe, mógłby być pewien zerowego poparcia. W interesie każdej partii jest więc utrzymywanie wyborców w przekonaniu, że wielu problemów samodzielnie nie są w stanie rozwiązać – i dlatego muszą to zadanie scedować na państwo. Uwolnienie wyborców od odpowiedzialności i wskazanie winnego to główna metoda zdobywania władzy.
W ten sposób politycy kształtują społeczne LoC, czyli poczucie umiejscowienia kontroli (ang. Locus of Control). W latach 60. XX w. amerykański psycholog Julian Rotter rozwinął teorię, że ludzie dzielą się zasadniczo na dwie grupy. Jedna to osoby cechujące się zewnętrznym LoC, które czują, że życie im się przydarza, nie mają na nic wpływu, a wszystko, co złe, to kwestia pecha. Osoby cechujące się zewnętrznym LoC czują zaś, że mają kontrolę, a złe zdarzenia skłonne są tłumaczyć własnymi błędami. Oczywiście w prawdziwym życiu ludzie są bliżej jednej bądź drugiej skrajności, ale bardzo rzadko popadają w którąś nich. Psycholodzy twierdzą, że LoC kształtują nasze wczesne doświadczenia z dzieciństwa, przede wszystkim sposób wychowania.
Politykom zależy na dotarciu do wyborców z zewnętrznym LoC, gdyż jest to grupa o wysokim poczuciu krzywdy, skłonna do posłuszeństwa i konformizmu. Ludzie z wewnętrznym LoC są nieufni wobec kolektywu. To dość dobrze tłumaczy, dlaczego big techy stały się idealnym chłopcem do bicia: są obecne w niemal każdym aspekcie naszego życia, nie mamy wpływu na ich funkcjonowanie, a w związku z tym łatwiej uwierzyć, że tylko politycy mogą nas przed nimi obronić. ©℗
Jeśli algorytmy globalnych platform promują skrajne ideologie, to dlaczego w większości państw nadal rządzą partie umiarkowane, a w krajach autorytarnych i quasi-autorytarnych amerykańskie serwisy nie działają (jak w Chinach), są na cenzurowanym (jak na Węgrzech) albo mają swoje „narodowe” odpowiedniki (jak rosyjskie VKontakte)?
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute