Z kodem żółtym nie można wejść do sklepu ani autobusu. Z czerwonym trafia się do obozu covidowego, gdzie często nie ma pryszniców, a toalet jest za mało, by zapewnić jako taką wygodę kilku tysiącom osób. To chińska polityka zero COVID-19 w praktyce.

Magda jest tłumaczką i od lat mieszka w Harbinie, stolicy chińskiej prowincji Heilongjiang. Każdy dzień zaczyna od sprawdzenia WeChata, najpopularniejszego w kraju komunikatora i portalu społecznościowego. Należy tam do kilku grup sąsiedzkich, dzięki którym jest na bieżąco z nowymi obostrzeniami covidowymi – bo te zmieniają się często z dnia na dzień. – Przez cały poprzedni rok Harbin funkcjonował od lockdownu do lockdownu. Co chwilę coś stawało: szkoły, przedszkola, aquaparki, galerie handlowe, karaoke, hotele. Zamykano je już po wykryciu kilku zachorowań, choć Harbin ma ponad 10 mln mieszkańców – opowiada Magda. I dodaje, że początkowo wśród mieszkańców dominowało przekonanie, że te środki są przesadzone. Bo gdy cały Harbin stawał, Szanghaj zamykał się tylko punktowo. – Ale kiedy tam rozlewała się fala zachorowań, pojawiły się głosy, że nasze podejście jednak było słuszne – mówi Polka. Zresztą Szanghaj wkrótce znalazł się w znacznie drastyczniejszym lockdownie niż Harbin.
Z WeChata Marta dowiaduje się też o obowiązkowych testach przeprowadzanych na osiedlu. Jej chińscy znajomi są w szoku, gdy mówi, że w Polsce wśród rodziny i znajomych chorobę przeszli prawie wszyscy, niektórzy więcej niż raz. Nie zna w Harbinie nikogo, komu wyszedłby pozytywny wynik. Wystarczy jednak opuścić jeden test, żeby kod QR w aplikacji covidowej zmienił się z zielonego na żółty. Kolor wskazuje na poziom ryzyka zakażenia wirusem. Zielony – niski – oznacza, że dana osoba ma aktualny negatywny wynik testu oraz nie miała kontaktu ani z chorym, ani z kimś, kto spotkał zakażonego. Może więc bez problemu poruszać się po mieście, czyli po zeskanowaniu kodu wejść do restauracji, sklepu, centrum handlowego itp., a także swobodnie korzystać z komunikacji miejskiej i taksówek. Kolor żółty – poziom średni – nie pozwala już wejść do żadnego z tych miejsc ani opuścić miasta. Z czerwonym kodem trafiamy do centrum covidowego – fangcangu. To wielki szpital polowy, w którym są izolowani chorzy – nawet ci łagodnie przechodzący infekcję. – Mój mąż kiedyś miał zajęcia online i nie zdążył na test. Co prawda zrobił go następnego dnia i miał wynik negatywny, ale i tak jego kod zmienił się na żółty. Musiał jechać do szpitala i zrobić dodatkowy test odpłatnie – opowiada Magda. Termin ważności testu liczy się od momentu przeprowadzenia, a nie opublikowania wyniku, a więc w dniach, gdy trzeba go odnawiać co 24 lub 48 godz., nie pozostaje dużo czasu na cieszenie się zielonym kodem.
Heilongjiang to najbardziej wysunięta na północ prowincja Chin. Temperatury spadające do -30 st. C nie są tu rzadkością. Zeszłej zimy Magdzie nieraz zdarzyło się, że bateria w jej smartfonie padała na mrozie. Nie mogła jednak nigdzie podładować aparatu, bo nigdzie nie wpuszczono by jej bez zeskanowania kodu QR. Aplikacja covidowa jest połączona z WeChatem będącym teraz nie tylko komunikatorem, lecz także narzędziem, za pomocą którego można robić zakupy i płacić w sklepach. – W wielu miejscach gotówka nie jest już akceptowana, można płacić wyłącznie WeChatem – podkreśla Magda. Starsi ludzie, którzy nie używają smartfonów, muszą więc nosić przy sobie wydruki. Co jest bardzo uciążliwe w sytuacji, gdy trzeba mieć przy sobie wynik testu nie starszy niż 48 godz. czy nawet 24.

Wychodne z osiedla

Inne regiony mają swoje aplikacje, również zintegrowane z WeChatem. Marco Volpi, nauczyciel włoskiego w Pekinie, mieszkający w Chinach od 12 lat, sprawdza codziennie aplikację Baidu Ditu, w której są na bieżąco aktualizowane ważne, praktyczne informacje: jakie lokale pozostają zamknięte, dokąd można dojechać metrem, które stacje i linie autobusowe działają. – W Chinach są aplikacje do wszystkiego – mówi Marco. – Gdy moje dziecko chorowało, używaliśmy porady lekarskiej online. Wszędzie skanujemy kod. Jeśli pójdę np. do restauracji, w której później pojawi się przypadek wirusa, rząd będzie wiedział, że tam byłem, i trafię na kwarantannę. To samo z podróżowaniem.
Marco podkreśla, że od początku pandemii nie było momentu, żeby cała stolica znalazła się w lockdownie – zamykano za to poszczególne części. Na przykład dzielnica Chaoyang, w której mieszka, była zamrożona przez miesiąc. Sklepy i restauracje nie działały, zakupy i posiłki można było zamawiać tylko online. Marco nadal miał dostęp do włoskich produktów, ale wybór był mniejszy, bo większość z nich dociera do Pekinu przez Szanghaj. Również paczki szły do adresatów dłużej niż zwykle. – Moja żona musiała pojechać do szpitala i potrzebowała do tego pozwolenia. Bez przepustki nikt nie mógł opuszczać osiedla. Ale nie brakowało nam wody ani jedzenia, bez porównania z Szanghajem – zaznacza Marco. Teraz dzielnica Chaoyang funkcjonuje już normalnie, obostrzenia obowiązują natomiast w Haidian i Fengtai. Są też dzielnice, które nigdy nie były zamknięte. – Choć za kilka dni może już być inaczej, bo sytuacja codziennie się zmienia – przyznaje Włoch.
Paradoksalnie restrykcje w Pekinie są dziś obiektywnie bardziej uciążliwe niż na początku pandemii. Podczas gdy Wuhan do wczesnej wiosny 2020 r. był w lockdownie, stolica działała w miarę normalnie. Ale nie jej mieszkańcy. – Mimo że wszystko było otwarte, prawie nie wychodziliśmy na zewnątrz, baliśmy się wirusa. Teraz jestem dużo mniej zestresowany. Boję się jedynie tego, że moja żona lub dziecko będą potrzebować pilnej pomocy medycznej, a przyjęcie do szpitala opóźni się z powodu formalności związanych z pozwoleniami – tłumaczy Marco.
Z Pekinu można teraz swobodnie wyjeżdżać, ale w każdym mieście sytuacja jest inna. Niedawno wraz z żoną i córką Marco chciał odwiedzić rodzinę w Zhanjiang w prowincji Guangdong, ale ich lot został odwołany. Udało się wyjechać za drugim razem. – W Zhanjiang nie ma żadnych restrykcji, można swobodnie się poruszać. Tylko test po przylocie i trzy dni kwarantanny domowej – opowiada.
Magdzie i jej rodzinie również udawało się podróżować bez szczególnych obostrzeń. W lutym, po Nowym Roku, wybrali się na wyspę Hainan, która wraz z 200 mniejszymi wysepkami jest nazywana „chińskimi Hawajami”. – Wysiadasz z samolotu, robią ci test i idziesz w świat. Czuliśmy się jak za granicą, żadnych maseczek, żadnego skanowania kodów w restauracjach ani hotelach. Podobne wrażenia mieliśmy w Kunmingu – o wiele mniej restrykcji niż u nas.

Długie trwanie

Tak po dwóch i pół roku pandemii wygląda w praktyce polityka zero COVID-19, zgodnie z którą funkcjonują chińskie miasta. To naprzemienny cykl obostrzeń i luzowania, masowych testów, skrzętnego śledzenia kontaktów i rygorystycznych zasad kwarantanny. W przeciwieństwie do większości krajów Zachodu, które skupiły się na promowaniu szczepień i indywidualnych środków ochrony, Chiny dalej stawiają na szybkie dławienie ognisk choroby za pomocą mniej lub bardziej inwazyjnych metod administracyjnych. Decyzje o zamknięciu miast czy dzielnic często są podejmowane po wykryciu już niewielkiej liczby infekcji. Pod koniec października 2021 r. lockdown zarządzono w czteromilionowym Lanzhou, stolicy prowincji Gansu, po tym, jak koronawirusem zakaziło się sześcioro mieszkańców. Na początku marca tego roku to samo spotkało Chanchun, stolicę prowincji Jilin zamieszkaną przez 9 mln ludzi – tam wystarczyły zaledwie dwa nowe przypadki, by nakazać izolację wszystkim mieszkańcom. Masowe testy wykazały, że na terenie miasta w sumie zakażonych wirusem było 78 osób.
Mimo że Światowa Organizacja Zdrowia wyraziła wątpliwości co do skuteczności lockdownów (zwłaszcza że Omikron stwarza znacznie mniejsze ryzyko hospitalizacji niż wcześniejsze warianty), Xi Jinping nie zamierza zrezygnować z obranej ścieżki. Do zmiany strategii nie skłania go również niszczący wpływ polityki zero COVID-19 na gospodarkę. Według chińskiego Narodowego Biura Statystyki spadek sprzedaży detalicznej w kwietniu przekroczył 11 proc. w stosunku do poprzedniego roku (znacznie powyżej prognozy ekonomistów w badaniu Reutersa, która podawała około 6 proc.). Odsetek bezrobotnych mieszkańców miast w tym samym miesiącu sięgnął ponad 6 proc. – to najwyższy wskaźnik od lutego 2020 r. Najgorzej jest wśród młodych ludzi (16–24 lata) – ponad 18 proc. nie jest w stanie znaleźć pracy. Po 5-proc. wzroście w marcu produkcja przemysłowa zaliczyła prawie 3-proc. spadek. To również najniższy wynik od początku pandemii.

20 kurczaków albo żadnego

O północy 1 czerwca szanghajczycy wylegli na ulice. Tańczyli, pili i świętowali. Celebrowali nie kolejne święto z lunarnego kalendarza, lecz koniec dwumiesięcznego lockdownu. Zaczęło się 28 marca, gdy zamknięto Pudong – dzielnicę na wschód od rzeki Huangpu, która dzieli Szanghaj na dwie części. – Nikt się nie spodziewał, że to będzie trwało tak długo. Jedyną rzeczą, którą kupiliśmy, była woda – mówi Dominika Milewska, która pracuje w branży beauty. W Szanghaju mieszka od pięciu lat, w Chinach – łącznie od 13. – Raz w tygodniu dostawaliśmy paczkę od rządu, ale najczęściej zawierała produkty, których obcokrajowcy nie jedzą. Śmialiśmy się, że będziemy mistrzami gotowania kapusty, bo jeśli chodzi o warzywa, przychodziły głównie różne jej rodzaje: pekińska, pak choi, sałata szparagowa.
Dominika podkreśla, że obcokrajowcy z Zachodu byli i tak w lepszej sytuacji niż większość obywateli chińskich, zarówno ze względu na kontakty wewnątrz społeczności, jak i wyższe zarobki. – Nawet jeśli ktoś ogłosił na WeChacie, że sprzedaje jakieś produkty, trzeba było zapłacić sporo za dostawę. A dla przeciętnego Chińczyka 200 juanów za przesyłkę (ok. 130 zł) to wysoka kwota – mówi. Zakupy online też nie należały do najłatwiejszych. Były okresy, gdy kolejki w internetowych supermarketach uniemożliwiały złożenie zamówienia. Do tego ceny skoczyły w górę, a niektóre sklepy nie pozwalały na kupowanie pojedynczych produktów. – Trzeba było wziąć od razu np. 20 kg pomarańczy czy 20kurczaków – wspomina Dominika. – Chińczycy robili często zbiorowe zamówienia, organizowali się w grupy w ramach osiedla. My raczej nie braliśmy w tym udziału, bo potrzebowaliśmy innych produktów. Niektóre sklepy online otwierały się na pięć minut. Trzeba było w tym czasie skompletować zamówienie o minimalnej wartości 550 juanów (ok. 360 zł). Teraz ta suma spadła do 50 juanów, jak przed lockdownem. Najbardziej brakowało mi majonezu. Próbowałam zrobić go sama, ale nie dałam rady, tylko zmarnowałam jajka od rządu. Majonez to pierwsze, co kupiłam po zniesieniu lockdownu.
Przez dwa miesiące zamknięcia na osiedlu codziennie przeprowadzano testy, zazwyczaj rano – ok. godz. 7.30 lub 8. Choć zdarzyło się i o godz. 1 w nocy, gdy trwało badanie całego Szanghaju. – Po osiedlu chodzą ludzie z megafonami i krzyczą: hesuan, hesuan (w języku chińskim: test RT-PCR). Wszyscy muszą wtedy zejść na dół i ustawić się z kolejce do stanowiska z testami. Jeśli tego nie zrobią, ktoś zapuka do mieszkania – opowiada Dominika. – U nas na nie było aż tak restrykcyjnie. Mogliśmy wychodzić na zewnątrz i chodzić po osiedlu w maskach. Czasami, gdy testy były robione na zewnątrz, wykorzystywaliśmy okazję i szliśmy na krótki spacer. Na innych osiedlach ludzie nie mogli nawet wyprowadzać psów, więc kupowali trawę na balkony, żeby zwierzęta mogły się załatwiać.
W maju kilkoro mieszkańców bloku Dominiki zachorowało. Zostali przewiezieni do szpitala covidowego, a na osiedle przyjechali ludzie w kombinezonach sanitarnych. Zdezynfekowali budynek, ale i tak ograniczono doręczanie przesyłek kurierskich – można było dostarczać tylko jedzenie. Jedna paczka zamówiona przez Dominikę dotarła dopiero po trzech tygodniach. Później pojawiły się przepustki. Dzięki nim jedna osoba z gospodarstwa domowego mogła wyjść na dwie–trzy godziny. – Szpitale oferowały pomoc online, ale jeśli ktoś potrzebował wizyty na miejscu, musiał mieć przepustkę od zarządcy osiedla. Nasz zrezygnował, więc nie mieliśmy kogo o to poprosić. Znajomy ma żonę Chinkę w piątym miesiącu ciąży. Co prawda dostali przepustkę, ale musieli czekać na zewnątrz przez pięć godzin na wizytę – opowiada Dominika. Wielu obcokrajowców chciało w czasie lockdownu opuścić Szanghaj. Jednak aby dojechać na lotnisko Pudong (mniejsze, zlokalizowane bliżej centrum Hongqiao, było zamknięte), trzeba było znaleźć kierowcę, który miał wszystkie niezbędne przepustki. Koszt takiej wyprawy mógł wynieść 1,5–4 tys. juanów (990– 2,6 tys. zł).
Jak wygląda 25-mln miasto po dwóch miesiącach zamknięcia? Wciąż trzeba robić testy, dlatego co 500 m zainstalowano budki, przy których na ogół stoją długie kolejki. – Miasto zarosło. Wszędzie walają się styropianowe pudełka, w których dowożono jedzenie – zauważa Dominika. Logan R. Brouse, znajomy Dominiki i właściciel restauracji Tacolicious w dzielnicy Jing’an, napisał w poście na Facebooku: „Ludzie nie wiedzą, jak wchodzić ze sobą w kontakt. Jeśli pamiętacie film «Ricky Bobby: Demon prędkości» i scenę z Willem Ferrellem, który podczas swojego pierwszego wywiadu nie wie, co zrobić z rękami – to tak właśnie czują się szanghajczycy”. Podkreślił, że życie na ulicach zamarło: „Restauracje i bary czeka długa droga powrotna do stanu sprzed lockdownu. Bund (nadbrzeżna promenada na brzegu Huangpu – red.) jest praktycznie martwa, a najpopularniejsze ulice z pubami są zamknięte”.

7 tys. współlokatorów

Logan wspomina również: „Podczas tej całej drogi przez mękę nikt z nas nie bał się wirusa. Baliśmy się obozów”. Obozów, czyli centrów covidowych, zwanych po chińsku fangcang. Słowo to dosłownie oznacza kwadratową kabinę. Są to ogromne szpitale polowe utworzone na stadionach, w halach i innych obiektach wielkopowierzchniowych, a do których jest wysyłany każdy, kto dostanie pozytywny wynik testu. Do jednego z takich miejsc, zorganizowanego na terenie Shanghai World Expo Exhibition & Convention Center, trafiła pod koniec marca Emma Leaning, dziennikarka anglojęzycznego serwisu Shanghai Daily, a swój pobyt relacjonowała na Twitterze. Na zamieszczonych przez nią filmach można zobaczyć morze rozkładanych łóżek oddzielonych od siebie jedynie krótką ścianką (w wielu szpitalach w ogóle jej nie ma). W obozach często jest problem z higieną – nie ma prysznica, pacjenci dostają jedynie miskę i ręcznik. Przenośnych toalet jest za mało, by zapewnić jako taką wygodę 7 tys. osób – a właśnie tyle zgromadzono w szanghajskim World Expo. Warunki zdecydowanie nie sprzyjają poprawie stanu zdrowia. Leaning wspominała, że miała duże problemy ze snem. Pomijając oczywiste niedogodności, które wiążą się z tak wielkim nagromadzeniem ludzi (choćby chrapanie), przeszkadzało jej zapalone przez cały czas ostre światło oraz wszechobecne dźwięki z tabletów i smartfonów.
Pobyt w fangcangu jest bezpłatny dla obywateli chińskich, pomijając koszty posiłków, które wynoszą 28 juanów dziennie (ok. 18 zł). Obcokrajowcy, w zależności od długości pobytu, płacą ok. 2 tys. juanów (ok. 1,3 tys. zł). Największe kontrowersje budzi polityka oddzielania dzieci od rodziców. Gdy opiekunowie trafiają do fangcangu, a ich pociecha otrzyma wynik ujemny, to jest kierowana na kwarantannę. Ale nawet w razie pozytywnego wyniku nie zostaje z rodzicami – trafia do innego ośrodka. Rodzice od początku protestowali przeciwko tej polityce, ale oburzenie narosło szczególnie po tym, jak w social mediach pojawiły się filmy z dziecięcych ośrodków, na których widać płaczące niemowlęta pozostawione same sobie.
Magda uważa, że większość Chińczyków podchodzi do sytuacji pandemicznej trochę jak do katastrofy naturalnej – wydarzyła się, więc trzeba przez to przejść. Jeśli pojawiają się oznaki buntu, to na niższym szczeblu – jak kłótnie lub bójki z ochroniarzami na osiedlu. Wielu przedsiębiorców próbuje też omijać restrykcje – np. restauracje wystawiają stoliki na zewnątrz, by uniknąć stosowania się do limitu liczby gości w lokalu.

Miesiąc kwarantanny za urlop

Dominika i Marco ostatni raz odwiedzili rodzinę w Europie w 2019 r. – Chciałbym pojechać do Włoch i pokazać rodzicom córkę, ale jeśli to zrobię, będzie mi trudno wrócić do Chin – przyznaje Marco. – Teraz obowiązuje siedmiodniowa kwarantanna w hotelu i siedem dni izolacji w mieszkaniu, ale sytuacja może się zmienić. Poza tym bilety są drogie, szczególnie powrotne. Normalnie kosztowały 700–800 euro, teraz około 3 tys. W latach 2013–2014 Chiny były bardzo dobrym miejscem do życia. Wiadomo, że teraz jest trochę inaczej. Mieszkanie tu wciąż mi odpowiada. We Włoszech trudno dziś znaleźć pracę, a ceny skoczyły w górę. Muszę myśleć o tym, co będzie najlepsze dla mojej córki, więc być może za parę lat zacznę rozważać powrót.
Również dla Chińczyków trudne jest opuszczenie kraju. Mąż Magdy nie dostał nowego paszportu, gdy stary stracił ważność. Zeszłego roku latem odważyła się wyjechać z córką do Polski. Wracały we wrześniu, jeszcze przed falą Omikronu. Wylądowały w Tianjinie. Pasażerowie zostali przeprowadzeni przez specjalny korytarz higieniczny, gdzie cała obsługa miała na sobie kombinezony ochronne. Wsiedli do autobusów, które zawiozły ich do hoteli na kwarantannę. – Gdy w jednym zabraknie miejsc, zawożą do innego. Hotele zabiegają o to, by ludzie trafiali do nich na kwarantannę, bo wtedy dostają pieniądze od miasta. Inaczej stałyby puste, bo turystyka w Chinach zamarła. Mimo to pobyt trzeba opłacić z własnej kieszeni. W naszym przypadku doba kosztowała 250 juanów za osobę dziennie (ok. 163 zł). Do tego dochodzą testy, płatne osobno. W czasie kwarantanny nie było wolno opuszczać pokoju, obsługa trzy razy dziennie podstawiała pod drzwi tacę z jedzeniem i zabierała śmieci – wspomina Magda.
Izolacja trwała dwa tygodnie. Po tym okresie ci, którzy zostawali w Tianjinie, mieli spędzić jeszcze tydzień na kwarantannie domowej. – My leciałyśmy dalej, więc czekał nas kolejny tydzień w nowym hotelu, ale tym razem miasto pokrywało koszty. Później musiałyśmy zostać w domu jeszcze przez tydzień. Zgodnie z zasadami, gdy ktoś jest na kwarantannie, przy drzwiach mieszkania ma być przeciągnięty drut. Jeśli zostaje przerwany, to sygnał do służb porządkowych, że wyszedł – wyjaśnia Magda. Tydzień kwarantanny domowej wydłużył się do 14 dni, a po nich przyszły dwa tygodnie obserwacji, w czasie których trzeba było codziennie raportować temperaturę ciała i stan zdrowia. Łącznie Magda i jej córka spędziły w kwarantannie 35 dni.
Uzyskanie wizy do Państwa Środka jest obecnie dużo łatwiejsze dla osób zaszczepionych chińską szczepionką Sinovac (w Europie korzystały z niej m.in. Węgry i Albania). – Znam osoby, które jechały zaszczepić się do Serbii, żeby móc dostać wizę do Chin – mówi Magda.

Byle do kongresu

Radość szanghajczyków nie trwała długo. W weekend 11–12 czerwca w kilku dzielnicach przeprowadzono masowe testy (m.in. Xuhui, Huangpu i Jing’an) i zamknięto 2,7-mln dzielnicę Minhang. Było to spowodowane wykryciem dziewięciu nowych zachorowań (choć żadne na terenie Minhangu). Po kilku dniach lockdownu i przebadaniu całego miasta restrykcje znowu zostały zniesione. – W sklepach są pustki. Ludzie zaczęli robić zapasy, bali się, że będzie jak ostatnim razem, gdy kilka dni zmieniło się w dwa miesiące – mówi Dominika. – Trzeba się testować co trzy dni, od lipca będziemy musieli to robić na własny koszt. Można też zbierać się w większe grupy, po 5–10 osób, i płacić za cały pakiet. Na szczęście władze miasta zapewniły, że kolejnego lockdownu nie będzie. Na razie do lipca musimy robić testy co 72 godziny, a każdy weekend to masowe badanie całego miasta.
Dominika, Magda i Marco liczą, że może zmianę polityki covidowej przyniesie zaplanowany na październik kongres Partii Komunistycznej. – Mam nadzieję, że w przyszłym roku Chiny się otworzą. W przeciwnym razie nie dadzą rady osiągnąć swojego celu – zdobycia tytułu pierwszej gospodarki na świecie – mówi Marco. – Staram się nie myśleć o tym, co wydarzy się jutro. Może za tydzień znowu nas zamkną. Skoro dziś mogę wyjść do restauracji, to wychodzę. Jeśli zacznę się zastanawiać, co będzie dalej, życie stanie się nie do zniesienia.