Wschód mocno. Zachód niekoniecznie. Nowe porównawcze zestawienie przygotowane przez Komisję Europejską pokazuje, jak kraje Unii osłaniają swoich obywateli przed rosnącymi cenami energii. Uderzają one w najbiedniejsze gospodarstwa, bo popyt na energię elektryczną czy na ogrzewanie jest dość sztywny. I nawet jak człowiek zacznie w świadomy sposób oszczędzać prąd albo przykręcać kaloryfer, to i tak koniec końców jego wydatki zależą od dostarczycieli energii i stosowanych przez nich taryf.

Komisja Europejska szacuje więc, że w roku 2020 dolna połówka dochodowa mieszkańców Unii płaciła za energię (na użytek domowy) ok. 4,75 proc. swojego dochodu. Dziś koszt ten sięga już 6,5 proc.
Wiedzą o tym oczywiście demokratyczne rządy i słusznie próbują ten wzrost kosztów jakoś zmniejszyć albo zrekompensować. Co do zasady wyróżnić można trzy podstawowe mechanizmy. Pierwszy to polityka cenowa, czyli bezpośrednie i pośrednie wpływanie przez państwo na to, ile gospodarstwa domowe i firmy płacą za prąd czy ogrzewanie pośrednikom. Przykładem może być obniżenie podatków, którymi obłożona jest energia. Może to być także bezpośrednia interwencja wyznaczająca górną cenę.
Drugi model: polityka dochodowa. Tu rząd nie tyle patrzy na rosnące ceny, ile dba o to, by gospodarstwa domowe dostały odpowiednią dla ich potrzeb rekompensatę. Najczęściej w formie dodatkowych pieniędzy (w gotówce albo w formie voucherów) na pokrycie różnicy w cenie przed i po podwyżce.
Wyróżnia się jeszcze trzeci model, uzupełniający – przewidziany głównie dla firm, a polegający zwykle na zwolnieniu ich z innych danin oraz podatków, by im ulżyć w trudnym czasie.
Każdy z tych mechanizmów ma oczywiście swoje efekty uboczne. Polityka sztucznego obniżania cen może zakłócać funkcję sygnalizacyjną kosztu energii. Drogi prąd zachęca bowiem do bardziej efektywnego i oszczędnego jego używania, co ma przecież niebagatelne znaczenie z punktu widzenia kosztów ekologicznych funkcjonowania naszej cywilizacji. Z kolei narzędzia polityki dochodowej niosą za sobą klasyczne ryzyko związane z funkcjonowaniem państwa dobrobytu – tzn. albo będą powszechne i bardzo kosztowne, albo skierujemy je do najbardziej potrzebujących gospodarstw, ale wtedy ryzykujemy, że pieniądze nie zawsze dotrą tam, gdzie trzeba i z pomocy zostanie wykluczonych wielu obywateli. A to nieuchronnie przełoży się na przekonanie, że „rząd nic nie robi”.
Unia Europejska jak dotąd w antyinflacyjną politykę cen energii krajów członkowskich stara się raczej nie mieszać, pozostawiając im niespodziewanie dużą dowolność
W krajach Europy Wschodniej rządy zdają się robić więcej, by chronić swych obywateli przed rosnącymi cenami energii. Na Litwie czy Węgrzech idzie na ten cel już ok. 1,2 proc. PKB. Polska – ze wsparciem na poziomie 1 proc. – jest tuż za nimi. Zaraz za nami są Bułgaria i Łotwa. Z grona krajów starej UE na szczycie listy znajdziemy tylko Grecję oraz Maltę. Wyjątek zaś stanowią Czechy i Słowacja, gdzie rządy wydają się jak dotąd zupełnie nie poczuwać do odpowiedzialności i na antyinflacyjną pomoc energetyczną nie wydają prawie nic. A Zachód? Dania, Finlandia, Austria, Szwecja czy Irlandia to wydatki poniżej 0,4 proc. PKB. Włosi przeznaczają na to 0,6 proc., a Niemcy 0,7 proc. PKB.
Inna sprawa to modele, po które sięgają konkretne kraje. Na Węgrzech, w Bułgarii czy we Francji dominuje zdecydowanie polityka cenowa. Na Litwie, Łotwie czy w Grecji narzędzia polityki dochodowej. Polska zaś stosuje model mieszany z przewagą polityki cenowej. Sama Unia – jak dotąd – w antyinflacyjną politykę krajów członkowskich stara się raczej nie mieszać, pozostawiając im niespodziewanie dużą dowolność.