Wizerunkowo pięciogodzinny wypad na Alaskę to pełen sukces Władimira Putina. Sytuacja, w której zbrodniarz odpowiedzialny za rozpętanie najkrwawszego konfliktu zbrojnego w Europie od czasów II wojny światowej odwiedza politycznego sojusznika strony przez siebie zaatakowanej, jest bezprecedensowa. Trump – co wiadomo od czasów jego pierwszej kadencji – ma słabość do dyktatorów. Pamiętamy jego jałowe spotkania z Kim Jong-unem, których jedynym trwałym efektem była notka w Wikipedii o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych, który za swojego urzędowania przekroczył granicę Korei Północnej.
Teraz też amerykańska administracja dała rosyjskiej telewizji materiałów na miesiące do przodu. Scena, w której Trump przebiera nogami i klaszcze, gdy widzi Putina kroczącego w jego stronę po czerwonym dywanie w Anchorage, przejazd jednym samochodem, zadowolony dyktator na wyjściu do prasy – to wszystko upokarza lidera wolnego świata, z czego Trump z charakterologicznych powodów nie zdaje sobie sprawy. Nie taki był plan; Amerykanie wyraźnie chcieli też pokazu siły. Temu służył przelot niewidzialnego dla radarów samolotu B2 nad Putinem czy zignorowane pytanie od dziennikarki na lotnisku, czy Putin przestanie zabijać cywilów. Rosyjska telewizja tego raczej pokazywać nie będzie.
Z komunikatów wygłoszonych przez obu przywódców po spotkaniu (nie nazywajmy konferencją prasową wydarzenia, na którym nie było możliwości zadawania pytań) wynika, że Putin zastosował całą gamę argumentów oddziałujących na ego Trumpa. Przekonywał go, że nie napadłby na Ukrainę, gdyby to republikanin był prezydentem w 2022 r., choć powinien był być, bo demokraci sfałszowali wybory w 2020 r. dzięki prawu do głosowania pocztą. Wspominał o wspólnych projektach gospodarczych i dawał do zrozumienia, że nie jest skazany na sojusz z Chinami. Amerykanin podczas późniejszej rozmowy z Fox News parokrotnie wyliczał, ileż to wojen powstrzymał (tym razem mówił o pięciu) i że zasługuje na Pokojową Nagrodą Nobla; ta obsesja ułatwia jego rozgrywanie.
Innymi słowy Putin przeprowadził na Trumpie udaną operację kognitywną w stylu wyuczonym podczas pracy w radzieckich służbach. Trump jest dla Rosjan przezroczysty – i to jest zła wiadomość. Bo przy okazji podsycania przekonania o ukradzionym przez Joego Bidena zwycięstwie wyborczym Rosjanie nasączyli też świadomość Trumpa tym, z czym naprawdę na Alaskę jechali. Trump przytaknął na pytanie Fox News, że rozmawiano o wymianie terytoriów, na co Ukraina powinna się zgodzić, bo „Rosja to wielka siła, a oni nie”.
Ale Kijów z Donbasu – bo o niego Putinowi chodzi – wycofać się po prostu nie może. Donbas to budowane od 11 lat umocnienia, lepsze niż cokolwiek istniejącego na linii frontu i granicy z Rosją. Jego opuszczenie oznaczałoby oddanie „linii fortec”, miast zamienianych w twierdze i przeniesienie linii demarkacyjnej na step. Idealny punkt wyjścia do nowej eskalacji, bo co do trwałości ewentualnego rozejmu nikt w Kijowie nie ma złudzeń. Odrzucenie przez Zełenskiego tego niespełnialnego wymogu to najprostsza droga do porzucenia go przez Trumpa i obarczenia winą za kontynuację wojny. Na to stawia teraz Kreml i najważniejszym zadaniem całego Zachodu jest wybicie Amerykanom z głowy takiego posunięcia.
Putin relacjonował w Anchorage, że rozmawiał z Trumpem o „konieczności usunięcia pierwotnych przyczyn konfliktu”. W języku rosyjskiej dyplomacji należą do nich prozachodnia reorientacja Ukrainy oraz rozszerzenie NATO o Polskę i inne kraje regionu. Moskwa o nas nie zapomina, o czym dniem i nocą powinni pamiętać wszyscy decydenci w Warszawie. Celem maksimum Kremla, wyrażonym w ultimatum wystosowanym Amerykanom w 2021 r., jest nie tylko przejęcie kontroli nad całą Ukrainą, ale i powrót Europy Środkowej do szarej strefy bezpieczeństwa, bez zachodnich wojsk i instalacji militarnych, za to z rosnącymi wpływami Kremla. O tym myśli Putin, gdy mówi o „pierwotnych przyczynach kryzysu”. Sam tematu publicznie nie rozwija, ale czasem robi to szef MSZ Siergiej Ławrow, a regularnie – rosyjska propaganda. W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się z niej, że Polacy byli kiedyś Rosjanami (więc można im tę tożsamość przypomnieć).
Reasumując, Putin przekierował presję Trumpa z siebie na Wołodymyra Zełenskiego. O ultimatum, które wygasło w poprzedni piątek, i idących za nim sankcjach z projektu ustawy Lindseya Grahama znów nikt nie pamięta. Trump powiedział, że to nie czas, by myśleć o nakładaniu sankcji, ale może pomyśli o tym „za dwa, trzy tygodnie”. Horyzont przesuwa się zgodnie z tradycyjnym cyklem. Najpierw Trump rozmawia z Putinem osobiście bądź przez przedstawiciela. Moskwa rozmasowuje Trumpa obietnicami postępu na drodze do pokoju i tezami z repertuaru twitterowiczów MAGA, nie czyniąc żadnych ustępstw – w tym punkcie jesteśmy teraz. Kolejny punkt to Trump przymuszający Zełenskiego do kompromisu z agresorem albo grożący mu odcięciem od pomocy.
Jednocześnie jednak Putin wciąż będzie ostrzeliwać ukraińskie miasta rosnącą liczbą dronów, nie robiąc sobie nic z oczekiwań rozejmowych. Melania Trump, niespodziewana sojuszniczka Ukrainy (tym razem przekazano Putinowi jej list upominający się o porwane dzieci ukraińskie), ponarzeka przy mężu na Rosjan, europejscy sojusznicy staną na głowie, by go przekonać do porzucenia zrównywania odpowiedzialności ofiary i agresora za wojnę. Trump da się przekonać i wysunie kolejne ultimatum. Kreml zareaguje zaproszeniem do kontaktu – już w ten weekend zaprosił Trumpa do Moskwy, choć Amerykanin na razie nie przyjął zaproszenia. Cykl się domknie i ruszy od nowa.
Zgodnie z tą logiką teraz presję odczuje na sobie Wołodymyr Zełenski, a przed Zachodem kolejne zadanie dyplomatyczne do odrobienia.