W nadchodzącym czasie Polska potrzebuje rozsądnego dofinansowania sfery budżetowej, a nie powrotu do słusznie minionych lat 90.
W nadchodzącym czasie Polska potrzebuje rozsądnego dofinansowania sfery budżetowej, a nie powrotu do słusznie minionych lat 90.
WPolsce znów pojawiła się dawno niewidziana dwucyfrowa inflacja, więc nieśmiało powracają także stare recepty gospodarcze. Dotychczas to PiS wytykało poprzednikom słynne „pieniędzy nie ma i nie będzie”, teraz partia Kaczyńskiego sama zaczyna głosić ideę dyscypliny budżetowej. W wywiadzie dla TVN24 wiceminister Artur Soboń nazwał waloryzację 500+ „niespecjalnie szczęśliwym pomysłem”, chociaż jeszcze w zeszłym tygodniu wydawało się niemal pewne, że na sobotniej konwencji PiS zostanie ogłoszona podwyżka świadczenia. Soboń stwierdził również, że rząd w obecnej sytuacji powinien prowadzić „ostrożną politykę fiskalną”, co kontrastuje z dotychczasową narracją jego partii.
Fatalnie by się stało, gdyby rząd przeszedł od jednej ściany do drugiej i w reakcji na podwyższoną inflację oraz rozchwianie gospodarcze zaczął zaciskać Polakom pasa. Przed nami okres spowolnienia gospodarczego, a cięcia wydatków budżetowych w takiej sytuacji mogą pogłębić ewentualną recesję. Po prawie dwóch kadencjach PiS u władzy mnóstwo obszarów domeny publicznej leży odłogiem. Zaciskanie pasa oznaczałoby dalsze głodzenie budżetówki i pogłębianie marazmu usług publicznych. W nadchodzących latach Polska potrzebuje rozsądnego dofinansowania sfery budżetowej, a nie powrotu do słusznie minionych lat 90.
Obawy o nastanie czasu zaciskania pasa w wersji PiS-owskiej wcale nie są przesadzone. Podczas Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie nowa minister finansów zapowiedziała „ostrożne podejście do nowych wydatków”, co jest eufemistycznym określeniem cięć, które zadeklarowała Magdalena Rzeczkowska. Według niej wydatki sektora finansów publicznych w 2025 r. spadną z 44,4 do 42,2 proc. PKB. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to niewiele, jednak nominalnie mowa o ponad 50 mld zł, licząc według ubiegłorocznego PKB. Cięcia mają dotyczyć głównie „niestandardowych wydatków”, które państwo poniosło w ostatnim czasie w celu ochrony dochodów społeczeństwa. Zacieśnienie fiskalne rzędu 2 proc. PKB będzie jednak oznaczać stagnację kluczowych obszarów sfery budżetowej, które obecnie potrzebują dofinansowania. Tym bardziej że równocześnie o 1 proc. PKB mają wzrosnąć wydatki na zbrojenia, więc pozostałe segmenty budżetówki będą miały do rozdysponowania jeszcze mniejszą część dochodu narodowego, niż zapowiedziała minister Rzeczkowska.
O zaciskaniu pasa wspomina również opozycja, a szczególnie jej liberalna część. Posłanka PO Izabela Leszczyna w rozmowie z Konradem Piaseckim w TVN24 stwierdziła, że nie należy już „rozrzucać kolejnych pieniędzy z helikoptera”, gdyż trzeba się skupić na walce z inflacją. Ponadto zadeklarowała, że jest „zwolenniczką powiązania świadczeń z realnym wzrostem gospodarczym”, co jest już zupełnie absurdalne, ponieważ oznaczałoby prowadzenie polityki procyklicznej, czyli między innymi schładzania gospodarki w czasie kryzysu.
Można założyć, że kuriozalny pomysł powiązania świadczeń ze wzrostem przyszedł Leszczynie do głowy w czasie wywiadu i nawet PO nie zdecydowałaby się go wprowadzić, gdyby wróciła do władzy. Nie zmienia to faktu, że idea zaciskania pasa znów stała się atrakcyjna i przywołują ją politycy od prawa do centrum. Wybrali na to najgorszy moment.
Patrząc na wyniki PKB za I kw., można dojść do wniosku, że żadne spowolnienie nam nie grozi. Polska gospodarka urosła o 8,5 proc., co jest wynikiem wcześniej niemal niespotykanym. Problem w tym, że za zdecydowaną większość tego wzrostu – aż 7,7 pkt proc. – odpowiadało gromadzenie zapasów przez firmy, więc gdyby odjąć ten wkład, nasz wynik byłby mizerny. Polskie przedsiębiorstwa intensywnie zwiększały inwentarz także w całym 2021 r., więc można zakładać, że w nadchodzących miesiącach ten główny motor polskiego wzrostu mocno wyhamuje. Nie ma potrzeby ani nawet fizycznej możliwości gromadzenia półproduktów i materiałów w nieskończoność.
Nadchodzące spowolnienie zwiastuje majowy spadek wskaźnika PMI (Purchasing Manager Index) do 48,5 pkt, co dowodzi mniejszej liczby zamówień w przedsiębiorstwach. I to drastycznie mniejszej, gdyż jeszcze w kwietniu PMI wyniósł ponad 52 pkt. Przedsiębiorstwa zaczynają więc składać mniej zamówień, gdyż zaopatrzyły się już pod sufit. Deweloperzy natomiast ograniczają nowe inwestycje mieszkaniowe, ponieważ z powodu wzrostu stóp procentowych zdolność kredytowa Polaków spadła o połowę. W I kw. 2022 r. liczba rozpoczętych budów mieszkań była o ponad jedną piątą niższa niż rok wcześniej.
Niezachęcające informacje płyną także zza oceanu. W USA jeszcze w ostatnim kwartale 2021 r. zanotowano bardzo wysoki, prawie 7-proc. wzrost. W pierwszych trzech miesiącach 2022 r. amerykańskie PKB jednak nieoczekiwanie spadło o 1,4 proc., chociaż ekonomiści zgodnie zapowiadali wzrost o ponad 1 proc. Sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest niemal bliźniacza w stosunku do polskiej. Pod koniec ubiegłego roku szybki wzrost napędzało gromadzenie zapasów, które dodało do PKB aż 5,3 pkt proc. Na początku tego roku to właśnie zapasy odpowiadały za większość jego spadku.
Mało optymistycznie jest również w Państwie Środka, które z powodu powrotu epidemii koronawirusa wprowadziło daleko idące restrykcje, szczególnie w Szanghaju, który jest najważniejszym portem dla eksportu. Według prognoz chińskie PKB urośnie w tym roku o mniej niż 5 proc., co będzie najgorszym wynikiem od 1989 r.
Poza tym największe banki centralne zaczynają podwyższać stopy procentowe. Amerykańska Fed zrobiła już to dwukrotnie, w ślad za nią poszedł Bank Anglii. Nawet Europejski Bank Centralny zapowiedział serię podwyżek stóp od lipca. Zacieśnianie polityki monetarnej zacznie ściągać kapitał z gospodarek mniej rozwiniętych. Można więc zakładać, że banki centralne w Polsce i innych państwach naszego regionu też będą prowadzić bardziej jastrzębią politykę, co finalnie zwiększy koszty kredytu i wyhamuje aktywność gospodarczą.
Jest więc bardzo prawdopodobne, że nadchodzące lata będą zdecydowanie chudsze niż poprzednie. W czasie stagnacji rząd powinien raczej zwiększać wydatki, niż je ciąć. Gdy aktywność gospodarcza spada, firmy zmniejszają zatrudnienie, a gospodarstwa domowe konsumpcję, to państwo powinno wypełnić powstałą lukę popytową, dzięki czemu recesja jest płytsza. Cięcia wydatków publicznych mogą pogłębić kryzys, z czym mieliśmy do czynienia w strefie euro, gdy w zamian za pomoc ze spłatą długu publicznego południowej Europie zaserwowano drakońskie recepty. Na przykład Grecy musieli m.in. obniżyć płace w budżetówce i ograniczyć świadczenia socjalne, równocześnie podnosząc VAT. W rezultacie załamanie gospodarcze przybrało tam monstrualne rozmiary, a z powstałego marazmu państwa Południa nie wydobyły się do dziś. W marcu tego roku stopa bezrobocia w Grecji wyniosła 13 proc., a w Hiszpanii niemal 14 proc. Zaciskanie pasa w żaden sposób nie ograniczyło tam zadłużenia publicznego. Na koniec 2021 r. w Hiszpanii sięgnęło ono prawie 120 proc., a we Włoszech 150 proc. PKB. W Grecji wynosi dwukrotność rocznego PKB i ma tendencję wzrostową.
Oczywiście przypadek Europy Południowej jest skrajny i nie ma ryzyka, że w Polsce będziemy mieli do czynienia z podobną sytuacją. Z porażki polityki austerity Unia Europejska wyciągnęła wnioski i trudno sobie wyobrazić, by komukolwiek zaserwowano teraz podobną kurację. Od tamtego czasu EBC uruchomił ogromny program skupu obligacji rządów strefy euro, a podczas pandemii państwa UE wprowadziły niespotykane wcześniej pakiety stymulacyjne chroniące miejsca pracy w czasie lockdownów.
Poza tym Polska jest w zupełnie innej sytuacji niż Południe. Nasz dług publiczny sięga nieco ponad połowy PKB, więc jest kilkukrotnie mniejszy niż we Włoszech czy Grecji. Na nadchodzące lata jest prognozowany jego spadek, poza tym trzy czwarte naszego długu są emitowane w krajowej walucie. To nas różni chociażby od Bułgarii, Chorwacji czy Rumunii, w których ponad połowa długu publicznego jest zaciągnięta w walucie obcej, głównie w euro. W nadchodzących latach problemem może być rosnąca rentowność polskich papierów dłużnych, gdyż z powodu wojny inwestorzy życzą sobie wyższej premii za ryzyko. Nie zmienia to faktu, że nie ma potrzeby wprowadzania daleko idących cięć. Nasze finanse publiczne są całkiem zdrowe. To nasza domena publiczna jest chora.
Powszechnie się uważa, że sektor publiczny w Polsce pochłania jakieś niewyobrażalne pieniądze, w rzeczywistości jest jednym z najszczuplejszych w Europie. Polskie wydatki sektora finansów publicznych, które minister Rzeczkowska chce ściąć, są na ósmym miejscu od końca pośród krajów unijnych. Niższe notuje się jedynie w rajach podatkowych (Cypr, Luksemburg oraz Irlandia), państwach bałtyckich (poza Łotwą) oraz Rumunii i Bułgarii. W całej UE wydatki sektora publicznego wynoszą niecałe 52 proc. PKB, są więc o 8 pkt proc. wyższe niż w Polsce. Inaczej mówiąc, moglibyśmy zwiększyć wydatki publiczne o 200 mld zł i dopiero doszlibyśmy do średniej unijnej. Jeśli zapowiedzi Rzeczkowskiej się spełnią, pod tym względem spadniemy jeszcze za Cypr i Bułgarię, będziemy za to na równi z Luksemburgiem, czyli z 600-tys. rajem podatkowym.
Tutaj może pojawić się żelazny argument, że Polska wydaje miliardy na tzw. socjal. To prawda, że transfery społeczne za rządów PiS istotnie wzrosły, jednak nawet pod tym względem bardzo wyraźnie odstajemy od reszty UE. W 2020 r. wydatki na świadczenia socjalne w Polsce wyniosły 18 proc. PKB – przy średniej UE na poziomie 22 proc. Zresztą stosunkowo niskie nakłady na politykę społeczną nad Wisłą wskazała nawet Komisja Europejska w raporcie krajowym dla Polski za 2022 r. „Polska wydaje mniej na świadczenia społeczne niż inne kraje UE. W ostatnich latach różnica ta przekraczała 4 pkt proc. PKB rocznie. [...] Ponadto, chociaż zakres świadczenia na dziecko rozszerzono na wszystkie dzieci, od ponad pięciu lat jego wysokość nie była waloryzowana w celu uwzględnienia inflacji. Jednocześnie osoby pracujące na podstawie niektórych rodzajów umów cywilnoprawnych nie mają dostępu do kilku świadczeń społecznych, np. zasiłku dla bezrobotnych, świadczeń z tytułu macierzyństwa i rent inwalidzkich” – czytamy w publikacji KE.
Trudno więc znaleźć przesłanki za oszczędnościami w sektorze publicznym, które zapowiedziała minister finansów. Zwłaszcza że polskie usługi publiczne trawi mnóstwo poważnych problemów. Nauczyciele w ostatnich latach relatywnie zubożeli, co przyznał nieświadomie nawet Jarosław Kaczyński podczas sobotniej konwencji, gdy chwalił się podniesieniem płac w szkołach o jedną trzecią – w całej gospodarce płace od 2015 r. wzrosły o 45 proc. Nic więc dziwnego, że oświata ma problemy ze znalezieniem nowych chętnych do pracy, a liczba wakatów w szkolnictwie publicznym sięga już 7 tys. Nadchodzący rok szkolny może być kryzysowy, tym bardziej że z powodu wojny wzrośnie liczba uczniów.
Tradycyjnie potężne problemy ma ochrona zdrowia. W jej przypadku na szczęście ustawowo zagwarantowano wzrost nakładów do 7 proc. PKB do 2027 r., ale jak to pogodzić z cięciami rzędu 2 proc. PKB w całej budżetówce? Przecież mają wzrosnąć również wydatki na zbrojenia. Zapewne po portfelu dostaną więc urzędnicy. Za rządów PiS nakłady na administrację publiczną spadły już z 4,9 do 4,4 proc. PKB. Średnia unijna jest o połowę wyższa. Tymczasem w administracji co jakiś czas wrze. Strajk zapowiadają teraz chociażby związkowcy w ZUS.
„Jeśli zapowiedź konsolidacji fiskalnej będzie oznaczać dalsze mrożenie płac budżetówki, to nie będzie to mieć nic wspólnego z odpowiedzialnością. Po wakacjach czeka nas fala odejść nauczycieli, pracowników socjalnych, urzędników. To więcej niż prywatyzacja, to zwijanie państwa” – napisał na Twitterze dr Marcin Kędzierski z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Te słowa byłego prezesa Klubu Jagiellońskiego są doskonałą pointą planów budżetowych przedstawionych przez ideową następczynię Zyty Gilowskiej. ©℗
Reklama
Reklama