Wybory parlamentarne najpewniej w październiku 2023 r., ale kampania właśnie się zaczęła.

Politycy przypomnieli sobie o przedcovidowej zasadzie, że prognozą zwycięstwa jest liczba uściśniętych rąk. Donald Tusk jeździ więc po Polsce już od kilku tygodni, a prezes PiS właśnie ruszył. Każdy z nich ma swoje ważne powody. - Kończę już swoją misję w rządzie, będę się musiał skoncentrować na pracy partyjnej - powiedział Kaczyński w Sochaczewie, gdzie zaczął swój objazd. Ale dopóki nie skończy, co powinno nastąpić do końca czerwca, będzie odwiedzał tylko okolice Warszawy.
O tym, że to już faktyczna kampania, świadczy to, że prezes ma objechać właśnie tworzone nowe partyjne okręgi, których będzie 94. Ma to zmobilizować lokalne struktury i dać miejscowym członkom PiS argumenty z pierwszej ręki do przekonywania mieszkańców. Obowiązuje narracja, że ta władza jest blisko ludzi, a tamci odwrócili się do nich plecami, że rząd reaguje na trudną sytuację, a obecna opozycja tego nie robiła, gdy rządziła et cetera, et cetera.
Z kolei Platforma Obywatelska próbuje odrobić zaległą lekcję z wyborczej strategii. Kilka lat temu PiS zrobił dokładne badania pokazujące, w których okręgach jest szansa na przełamanie hegemonii opozycji. Politycy PO twierdzą teraz, że zrobili to samo i nieprzypadkowo dobierają kierunki podróży Tuska. Eskapady przewodniczącego mają potrwać przynajmniej do końca czerwca. Celem jest spowodowanie, by notowania Koalicji Obywatelskiej wreszcie ruszyły z miejsca. Bo te mniej więcej od lipca 2021 r. - a więc gdy Tusk przejmował stery w Platformie - oscylują wokół 24-25 proc., a to sugeruje, że taki jest sondażowy sufit tego ugrupowania (o tym, czy ten sufit faktycznie istnieje, czytaj na A18).
Problemem Tuska jest jednak jego polityczny bagaż, który pozwala PiS podważać wiarygodność składanych przez niego deklaracji. Tak było z propozycją zwiększenia o 20 proc. płac w budżetówce. PiS od razu przypomniał, że za rządów PO-PSL były zamrożone. Podobnie jest, gdy Tusk mówi o legalizacji dostępu do aborcji do 12. tygodnia, wprowadzeniu związków partnerskich i przeglądzie prawa dotyczącego osób transpłciowych. Oponenci znów przypominają - a politycy PO sami to przyznają - że Platforma miała na uregulowanie tych kwestii osiem lat. Inna sprawa, że realizacja tych deklaracji będzie trudna lub niemożliwa. Po pierwsze, trzeba by znaleźć dla nich odpowiednią większość, a dziś nie wiadomo, czy ewentualny nowy rząd anty-PiS (złożony z różnych ugrupowań dziś opozycyjnych) znajdzie wystarczającą liczbę szabli w Sejmie. Zwłaszcza że część tych zmian może wymagać korekt w konstytucji. Po drugie, nawet jeśli opozycja przejmie władzę, do 2025 r. prezydentem będzie Andrzej Duda, który może skutecznie blokować tego typu zmiany.

Kosztowne błędy

Obie strony nie ustrzegają się przy tym błędów, ale w sytuacji, gdy każdy punkt procentowy może zdecydować o zwycięstwie lub porażce, reakcja na te błędy jest błyskawiczna niczym w… kampanii wyborczej.
PiS musiał się w tym tygodniu uporać z pęczniejącym kryzysem wizerunkowym wywołanym przez ministra w KPRM Michała Cieślaka, który po spięciu z pracownicą poczty w Pacanowie (rozmowa dotyczyła sytuacji gospodarczej i inflacji) doniósł na nią jej przełożonym. Wywołało to medialne gromy. Oto bowiem partia, która definiuje samą siebie jako bliską zwykłym ludziom, zaczyna tych ludzi szykanować. Decyzją Jarosława Kaczyńskiego minister szybko pożegnał się z funkcją.
Chwilę wcześniej to Platforma mierzyła się z kryzysem uderzającym w jej tożsamość. Gdy prezydent Warszawy określa się mianem „dupiarza”, wywołuje to niesmak w elektoracie, który zgromadził się wokół opozycji zwłaszcza po wyroku TK z 2020 r. w sprawie aborcji. Początkowo część polityków nie doceniała wagi tematu, uznając, że pewnie i tak nie wyjdzie poza twitterową bańkę. Szybko się jednak okazało, że bańka pękła, a ze słów Trzaskowskiego tłumaczyć się musiał jeżdżący po kraju Donald Tusk. Trzaskowski przeprosił, niesmak pozostał. Nikogo nie zdziwi, jeśli PiS przypomni w którymś momencie tę wpadkę, zwłaszcza że niektórzy politycy PO spodziewają się, że prawa kobiet mogą być jednym z głównych tematów kampanii. Pokusa może być tym większa, że Jarosław Kaczyński w Sochaczewie stwierdził, że Trzaskowski jest dzisiaj większym zagrożeniem niż Tusk.

Strategia

Jeśli chodzi o strategiczne kierunki działań, to każda strona może grać na kilku fortepianach. Po pierwsze, mobilizować swoich zwolenników. Im wcześniej zabiorą się do zbierania poparcia na wybory, tym większa szansa, że wierni wyborcy będą namawiać innych. I że się odzyska tych, którzy zwątpili. Jak pokazują sondaże, KO cały czas ma jeszcze średni wynik sondażowy poniżej wyborczego z 2019 r. Podobny problem ma Lewica, ale i PiS. Mimo ostatniej zwyżki nasz sondaż United Surveys pokazuje, że rządzące ugrupowanie ma 37 proc. poparcia. To nadal sporo poniżej wyniku z 2019 r. Do tej pory nie odrobiło strat po tzw. piątce dla zwierząt oraz orzeczeniu TK w sprawie aborcji.
Kolejne źródło głosów to pozyskanie zwolenników innych partii. Tu możliwości są ograniczone. Nie ma raczej mowy o masowym przechodzeniu wyborców PiS do obozu opozycji czy odwrotnie. Jeśli chodzi o anty-PiS, to takie ruchy mogą dotyczyć przepływów między poszczególnymi ugrupowaniami, ale także będą ograniczone. Największy potencjał ma tu cały czas PO, bo głosowała na nią niegdyś spora część wyborców innych partii. Wiele będzie zależało od sytuacji ostatniej prostej, za rok. Dlatego i na lewym, i na prawym skrzydle Platformy będzie iskrzyło. Oznacza to rywalizację i z Lewicą, i z Polska 2050. Z kolei PiS może zapewne pozyskać pewną pulę wyborców Konfederacji. W drugiej turze wyborów prezydenckich w 2020 r. podzielili się po połowie, więc jeśli Konfederacja będzie silnie osłabiona, to PiS może liczyć na niewielki bonus.
Trzecia metoda: pozyskanie niegłosujących. To dzięki niej PiS już wygrał i także teraz może tu szukać przewag. Jak zwraca uwagę nasz rozmówca z obozu rządowego, badania pokazują, że w tej grupie zwolenników obecnej władzy jest dwa razy więcej niż przeciwników. - To PiS nadal jest beneficjentem wyższej frekwencji - podkreśla. Ale na koniec ważne będzie, którzy niegłosujący pójdą do urn. Bo w tej grupie są też cztery roczniki, czyli sporo ponad 1 mln młodych ludzi, dla których będzie to pierwsza okazja do wrzucenia karty do urny. Akurat w tej grupie wyborcy PiS są w mniejszości, tyle że jednocześnie frekwencja jest w niej na ogół niska.
Ostatnia strategia to zniechęcenie wyborców przeciwnika. To m.in. dzięki niej PiS wygrał w 2015 r. Bo zsumowana liczba głosów PO, Nowoczesnej, na którą zagłosowała część wcześniejszych wyborców Platformy, oraz PSL była o ponad 1,3 mln niższa niż cztery lata wcześniej. Tym razem tę strategię może przejąć opozycja. Podbijając tematy inflacji i trudnych warunków życia, będzie się starała odwieść wyborców PiS od pójścia na wybory.

Taka niespójność

Platforma mówi konsekwentnie o jednym wielkim bloku wyborczym, jego potencjalni uczestnicy wcale się do jego tworzenia nie kwapią, ale sami nie potrafią sprecyzować, jaki wariant startu opozycji byłby najlepszy. Dyskusje te utrudnia fakt, że do wyborów zostało półtora roku, o ile Jarosław Kaczyński nie planuje jakiegoś zwrotu w tej kwestii. Brakuje więc chwilowo kluczowej motywacji, która zmusiłaby być może ugrupowania opozycyjne do konsolidacji. Na razie każdy - od ludowców przez Lewicę aż po ugrupowanie Szymona Hołowni - pręży muskuły i walczy o swoją tożsamość. To także element kampanijno-wyborczej gry: trzeba udowodnić swoją wartość, by potem - w przypadku konstruowania wspólnej listy - móc domagać się jak najwięcej biorących miejsc dla swoich ludzi. To wpływa także na taktykę Platformy Obywatelskiej, która chce być hegemonem bloku opozycyjnego. Wcześniej jej politycy grali głównie wyliczeniami dowodzącymi, że jedna lista daje im najwięcej mandatów w przyszłym Sejmie, co jest dyskusyjne (choćby z naszych sondaży przeliczonych na mandaty kalkulatorem socjologa polityki Jarosława Flisa wynikało, że lepszy wynik mogą dawać warianty dwu- lub trzyblokowe). Dziś PO zmienia akcenty i wskazuje, że w przypadku jednej listy to ona poniesie największe straty personalne, bo trzeba będzie ustąpić miejsca partnerom z innych formacji.
Sielanki nie ma także po stronie władzy, gdzie trwa frakcyjny konflikt o to, na co polski rząd zgodził się w ramach kamieni milowych KPO. Część obozu rządzącego jest zaskoczona kształtem tej listy, a np. Marek Suski mówi, że głosował za KPO, a nie aneksem.
Rząd ma zresztą także problem z komunikowaniem treści kamieni milowych. A część z nich jest w dyskusjach niepotrzebnie demonizowana. Przykład? Objęcie opłatami nowych odcinków dróg, co oburzyło zmotoryzowanych. A przecież to nic innego jak rozszerzanie istniejącego w Polsce systemu poboru opłat za autostrady i drogi ekspresowe, głównie od aut ciężarowych. Mieliśmy ich już wiele, a różnica polega na tym, że tym razem proces ten zostanie sfinansowany pieniędzmi z KPO. Cele określone w niektórych kamieniach mogą być osiągnięte w różny sposób. Na przykład większe obciążenia podatkowe na samochody spalinowe. Rząd przekonuje, że zamiast podwyższać te opłaty, można wprowadzić preferencje czy upusty na auta elektryczne.
Wybory - niezależnie od tego, kiedy się ostatecznie odbędą - to dla opozycji groźba, że jeśli wygra PiS, to będzie dążył do utrwalenia władzy na czwartą kadencję. Dla PiS z kolei to obawa, że opozycja u władzy odwróci zmiany w państwie. A do tego totalna izolacja tego ugrupowania łącznie z ryzykiem, że część jego polityków rywale będą chcieli postawić przed sądem.