Obóz w Guantanamo kończy 20 lat. Dziś przebywa w nim 39 coraz starszych mężczyzn, z którymi nikt nie wie, co zrobić.

Mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie klęczy na ziemi za drutem albo prętami klatki. To jeden z najbardziej ikonicznych obrazów początku XXI w. Rozpoznają go bez trudu ludzie na całym świecie, nawet jeśli nigdy nie interesowali się amerykańską polityką czy sprawami międzynarodowymi. Guantanamo – kawałek terytorium USA nad kubańską zatoką o tej samej nazwie – już raczej nigdy nie będzie kojarzył się z przejrzystą wodą, egzotycznymi krajobrazami ani nawet piosenką „Guantanamera”.
Baza Marynarki Wojennej i Obóz Zatrzymań w Zatoce Guantanamo przez ostatnie 20 lat stały się symbolem. Najpierw determinacji administracji George’a Busha, by jak najszybciej zamknąć autorów zamachów z 11 września 2001 r. Szybko przeistoczyły się w symbol porażek w wojnie z terrorem – tortur, łamania praw człowieka, lekkomyślnie rzucanych podejrzeń i odpowiedzialności zbiorowej. Jeszcze później wielkiej cezury i odcięcia się od przeszłości, gdy Barack Obama obiecał zamknąć ośrodek zatrzymań. Ale tego nie zrobił. Guantanamo stało się więc też symbolem okrucieństwa i niesłowności Amerykanów, które organizacje terrorystyczne i bojówki skutecznie wykorzystywały w swojej propagandzie.
W końcu zaś nieszczęsna baza na Kubie stała się pomnikiem wiecznej wojny. Osama bin Laden nie żyje, Amerykanie wyszli z Afganistanu, na świecie jest już całe pokolenie, które nie pamięta czasów sprzed zamachów na WTC, a Guantanamo wciąż istnieje.
Pierwszych podejrzanych osadzono w obozie w styczniu 2002 r. 20 lat później w Guantanamo wciąż siedzą ludzie, którym nigdy nie postawiono żadnych zarzutów. Co historia tego miejsca mówi dziś o wojnie z terroryzmem, o demokracji, o Zachodzie i o nas samych?
W zawieszeniu
Była jesień 2001 r. i zaczynała się wojna z Afganistanem, na która państwa NATO pod przewodnictwem USA wyruszyły, by rozbić rząd talibów, zniszczyć Al-Kaidę i zabić albo pojmać architektów zamachu na WTC. Pierwszy cel był z punktu widzenia militarnego i strategicznego wręcz banalny – szczególnie jeśli zestawić go z pozostałymi. Dzięki wsparciu Sojuszu Północnego na ziemi i najnowszej amerykańskiej technologii z powietrza wątłą armię Afganistanu błyskawicznie pokonano. Ale jak rozbić zdecentralizowaną siatkę terrorystyczną zdolną działać z ukrycia w dowolnym kraju, a potem – co jeszcze trudniejsze – wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy nie zginęli w pierwszej fazie działań wojennych i którzy nigdy nie należeli do żadnej wrogiej armii? Sąd wojskowy, międzynarodowy trybunał, zwykły proces, egzekucja? – pytań było więcej niż odpowiedzi.
Amerykanie wpadli na pomysł, by – jak mówił wiceprezydent Dick Cheney – „najgorszych z najgorszych” wywieźć w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie nie umrą z gorąca lub pragnienia, i tam przesłuchiwać ich tak długo, aż wydadzą im bin Ladena. I dostarczą informacji, które pomogą rychło pokonać także „wszystkie międzynarodowe grupy terrorystyczne”, którym George Bush obiecał krwawy odwet. Dlaczego padło akurat na amerykańską bazę na Kubie?
USA mają prawo do pasa ziemi nad zatoką Guantanamo na podstawie porozumień sięgających czasów uzyskania przez wyspę niepodległości na przełomie XIX i XX w. Współczesna Kuba przestała uznawać prawo do posiadania tam bazy wojskowej przez Amerykanów całe dekady temu, oskarżając ich o wielokrotne łamanie traktatów, ale dziwaczna sytuacja trwa. Ów nieokreślony status amerykańskiej obecności to część właściwej odpowiedzi na pytanie: dlaczego akurat tam.
Spencer Ackerman, amerykański dziennikarz i autor najnowszej książkowej historii wojny z terrorem „Reign of Terror”, tłumaczył to w niedawnym wywiadzie dla DGP, który z nim przeprowadziłem. Amerykanie potrzebowali na świecie miejsc, gdzie oczywiste w USA prawo do procesu przed sądem, do obrony, do możliwości skonfrontowania się z zarzutami nie będzie obowiązywać. „Program tajnych ośrodków CIA służył przede wszystkim temu, żeby nigdy tych zasad, które obowiązują w Stanach, nie zastosować wobec podejrzanych o terroryzm” – przypominał Ackerman. Tajne ośrodki działały na całym świecie, jak wiemy, także w Polsce, ale Guantanamo było czymś więcej. W Guantanamo mieściły się black sites, gdzie przesłuchiwano, zastraszano i torturowano podejrzanych. Ale tu – w przeciwieństwie do innych podobnych miejsc – krzyżowały się z biurokracją i pozorami sprawiedliwości w tajnych trybunałach. To obrazki z Guantanamo służyły propagandzie Busha, a potem wymierzonej w USA propagandzie fundamentalistów. Guantanamo było też jedynym tego rodzaju miejscem, do którego ostatecznie dopuszczono prawników, dziennikarzy i obrońców praw człowieka. I to tam powstała jedyna w swoim rodzaju książka – „Dziennik z Guantanamo”.
Skuteczność: do 3 proc.
„Początkowo nikt nic nie wiedział o obozie. Guantanamo założono z prostym zamiarem: wsadzimy ich tam bez praw, bez prawników, potajemnie. Nikt nie pomyślał, jak to się ma skończyć. To miejsce jest zupełnie poza prawem, poza geograficznymi, politycznymi, legalnymi, a także moralnymi granicami Ameryki” – mówiła mi podczas swojej wizyty w Polsce prawniczka Nancy Hollender. Zajmuje się obroną praw człowieka, ale jej szczególna misja wiązała się z jednym człowiekiem i jednym miejscem. Jej klientem był Mohamedou Ould Slahi, autor „Dziennika z Guantanamo” i jeden z najdłużej więzionych tam ludzi. Po wieloletnich staraniach prawników książka ukazała się w końcu w 2015 r. „Piekło na ziemi gorsze niż u Orwella i Kafki” – powiedział o niej wtedy legendarny pisarz John Le Carré.
Slahi był związany z ruchem mudżahedinów, antysowieckich bojowników w Afganistanie, na początku lat 90. Na wojnie mu jednak nie poszło i szybko wyjechał do Niemiec, gdzie studiował inżynierię elektryczną. Potem mieszkał w Kanadzie, a w 2000 r. wrócił do rodzinnej Mauretanii. W związku z podejrzeniami, że znał lub mógł utrzymywać kontakty z terrorystami, najpierw śledziły go kanadyjskie służby, w ojczyźnie aresztowano go w 2001 r. na zlecenie FBI. Po przesłuchaniu przez agentów federalnych wypuszczono go z braku dowodów jakichkolwiek powiązań z aktywnymi terrorystami.
Zaledwie miesiąc później ktoś gdzieś zmienił zdanie i kolejne 15 lat życia Slahiego zmieniło się w gehennę kolejnych przesłuchań, tortur i izolatek. Mauretański elektryk przechodzi przez ręce śledczych i kolejne więzienia: w Mauretanii, Jordanie, Afganistanie i w końcu właśnie w Guantanamo. Tortury zaczynają się w roku 2003. W tym samym czasie, gdy amerykańska administracja utrzymywała, że zatrzymani tam ludzie „nie są w amerykańskiej jurysdykcji”, choć znajdowali się w amerykańskiej bazie na terytorium, które USA uznaje za swoje. Ani tamte tortury, ani cały późniejszy pobyt Slahiego w Guantanamo nie doprowadziły do pozyskania przeciwko niemu dowodów ani postawienia mu zarzutów.
Jego historia jest wyjątkowa przede wszystkim dlatego, że udało mu się spisać, przekazać prawnikom, a następnie opublikować zapiski z obozu. Nie dlatego, że najprawdopodobniej był zupełnie przypadkową ofiarą chaotycznego i nielegalnego systemu. „Widziałam ulotki rozrzucane przez wojska amerykańskie. Zachowałam jedną, która obiecuje 5000 dol. za terrorystę. W Afganistanie to mnóstwo pieniędzy. Niektóre ulotki proponują więcej. Dziś wiemy, że ok. 85–90 proc. więźniów Guantanamo pochodzących z Pakistanu czy Afganistanu znalazło się tam przez te ulotki” – mówiła mi Hollender. Podobnych historii – o tym, że ktoś został ujęty przez pomyłkę, z powodu pokrewieństwa z kimś podejrzanym albo donosu zazdrosnych sąsiadów – była masa. Zachęceni nagrodami sięgającymi nawet 22,5 tys. dol. Afgańczycy mieli wiele powodów, by wydać kogoś Amerykanom. Także ten, że w ten sposób można było łatwo załatwić lokalne waśnie albo spór o władzę.
„Ludzie, którzy siedzą w Guantanamo, to mordercy, oni nie podzielają naszych wartości i najbardziej na świecie marzą o tym, by dorwać nas, naszych sojuszników i przyjaciół. W najlepszym interesie naszego państwa jest wiedzieć o nich jak najwięcej, zanim zdecydujemy, co z nimi zrobić” – przekonywał Amerykanów George Bush. Problem w tym, że Slahi i wielu innych wcale nie byli fanatycznymi mordercami szukającymi sposobu, by „dopaść Amerykę”.
W szczycie wojny z terrorem przez Guantanamo przewinęło się ponad 700 osób. Skutecznie udało się postawić zarzuty, osądzić i skazać zaledwie kilku z nich. Ta liczba może jeszcze urosnąć, ale nawet gdyby wyroki skazujące zapadły wobec wszystkich jeńców, jacy jeszcze czekają na trybunał wojskowy w Guantanamo, suma nie przekroczy 20. Najdłużej funkcjonujący i niezwykle kosztowny ośrodek do przetrzymywania i stawiania przed sądem domniemanych wrogów Ameryki może się więc pochwalić w najlepszym razie skutecznością nieprzekraczającą 3 proc.
Zmiana bez zmiany
Amerykanie jednak wiedzieli, co dzieje się w Guantanamo. Doniesienia o torturach i łamaniu praw człowieka zaczęły wypływać tak szybko, jak tylko zaczęto zwalniać pierwszych osadzonych – co zbiegło się zresztą w czasie z ujawnieniem tortur w niesławnym irackim więzieniu Abu Ghraib. A że w Guantanamo znaleźli się także obywatele krajów anglojęzycznych – Kanady, Wielkiej Brytanii czy Australii – proces rozpowszechniania informacji o obozie tylko przyspieszył. Pisały o tym największe amerykańskie gazety, mówiło BBC i media na całym świecie.
Gdy agencja Associated Press donosiła w 2005 r., że pakistańscy czy afgańscy chłopi sprzedawali ludzi – w tym uchodźców z Afganistanu – za nagrody, przeczyły temu wszystkie możliwe instytucje amerykańskiej armii i służby. Ale z każdym rokiem z Guantanamo wypuszczano kolejnych ludzi, a prawie każdy miał do opowiedzenia mediom jakąś potworną historię. Jedni mówili o analnych gwałtach przy pomocy twardych przedmiotów, inni o demonstracyjnym niszczeniu Koranu przez strażników, kolejni o pozbawianiu snu i groźbach śmierci. Omar Khadr – którego pojmano, gdy miał 15 lat i tym samym stał się najmłodszym człowiekiem sądzonym za rzekome zbrodnie wojenne od czasów II wojny światowej – został wykorzystany jako „ludzki mop” do ścierania moczu z podłogi. Sprawa wyszła na jaw w 2006 r.
Barack Obama, młody i charyzmatyczny senator ze stanu Illinois, uczynił z zamknięcia Guantanamo jedną z ważniejszych obietnic swojej kampanii wyborczej. „W mrocznych korytarzach Abu Ghraib i ciasnych celach Guantanamo pogwałciliśmy jedne z naszych najważniejszych wartości” – mówił Obama kandydat. To był czas optymizmu. Magazyn „New Yorker” opisał kuriozalną scenę, do jakiej doszło, gdy w czasie wieczoru wyborczego 2008 r. w bazie Guantanamo doszło do zwarcia między wojskowymi prokuratorami a reprezentującymi osadzonych prawnikami. Ci drudzy świętowali zwycięstwo Obamy tak głośno i ochoczo, że skończyło się to przepychanką między stronami, które miały się spotkać przed wojskowym trybunałem. Przez pewien czas wydawało się, że sprzeciw wobec tortur i dalszego utrzymywania ośrodka na Kubie to wyjątkowo nośna idea. I rzeczywiście w ciągu kilkudziesięciu godzin od objęcia urzędu Obama kazał go zamknąć. Wiemy, że nigdy do tego nie doszło.
Historia, dlaczego Obamie nie udało się zamknąć Guantanamo, to opowieść o biurokratycznych przepychankach, spychologii, demokratycznej inercji i obojętności. Nie chciały tego ani armia, ani państwa, które miałyby „z powrotem” przyjąć osadzonych. Amerykańscy politycy nie chcieli sądzić podejrzanych o terroryzm u siebie. Obama miał wolę, ale brakło mu determinacji.
Warto jednak przypomnieć jeden z nieco już zapomnianych powodów, dla których 44. prezydent chciał zamknąć obóz. „Dalsze istnienie Guantanamo jest przeciwskuteczne w naszej walce z terroryzmem. Bo oni używają go jako narzędzia propagandy do rekrutowana kolejnych członków” – logicznie wywodził wtedy „profesorski” Obama. Paradoksalnie obrazki zamkniętych za kratami mężczyzn, pomarańczowych drelichów i towarzyszące im opowieści o seksualnych i religijnych upokorzeniach, do jakich miało dochodzić w Guantanamo, naprawdę pomogły w rekrutacji do fundamentalistycznych bojówek. W narracji kolejnych naśladowców Al-Kaidy zatrzymani w Guantanamo byli męczennikami za wiarę, a niszczenie islamu i Koranu było właściwie głównym celem Amerykanów.
Kwestia priorytetów
Gdy tzw. Państwo Islamskie zaczęło publikować swoje przerażające nagrania z dekapitacji amerykańskich jeńców, kazali się swoim ofiarom przebierać w pomarańczowe drelichy. Symboliczne odwrócenie ról i zemsta. Ale prawdziwie szokujące było, jak błyskawicznie do tego doszło. Pierwsze doniesienia o tej praktyce bowiem pochodzą z roku 2004. Guantanamo stało się symbolem, zanim nawet dowiedzieliśmy się do końca, czym naprawdę było.
Zdjęcia Amerykanów mordowanych przez ISIS w strojach jak z Guantanamo miały jeszcze jeden skutek. Kolejny ambitny kandydat w wyborach prezydenckich, Donald Trump, obiecał coś zupełnie przeciwnego niż jego poprzednik. Guantanamo ma nadal działać właśnie dla takich bandytów jak ci z ISIS. Pętla się domknęła – akty terroru w odwecie za wojnę z terrorem dawały tylko kolejne preteksty, by „wieczną wojnę” kontynuować. W przeciwieństwie do Obamy, który miał szlachetne odruchy i nie mógł wiele zdziałać, Trump obiecał puścić żywioł przemocy wolno. „Przywrócę waterboarding [torturę podtapiania – J.D. ] i w cholerę gorsze rzeczy” – mówił. I jemu jednak udało się swoje zapowiedzi zrealizować co najwyżej w połowie – Guantanamo zostało, ale coraz starszych więźniów powoli wypuszczano, jeśli wcześniej nie umarli. Nikt nowy nie trafił już do klatki w obozie nad zatoką – Trump nie zamknął setek bojowników ISIS, jak obiecywał.
Towarzyszących temu obozowi paradoksów było więcej. Przy całym okrucieństwie i bezprawności tego, co miało w Guantanamo miejsce, jednak ostatecznie części zatrzymanych umożliwiono kontakt z prawnikami, część udało się wybronić i uwolnić, a nawet wywalczyć dla niesłusznie oskarżonych odszkodowania. Wyrzuty sumienia i przeglądanie się Zachodu w jego własnej hipokryzji przyniosły jednak pewien – ograniczony – efekt.
Na terenie bazy, obok więzienia i ośrodka, działały sklepy i usługi dla rodzin amerykańskich żołnierzy, boiska i wille dla oficerów. Cytowany już Spencer Ackerman opisał kiedyś, jak przywiózł sobie stamtąd – jako dziennikarz piszący o wojnie z terrorem – pamiątkową pluszową iguanę z wyszytym napisem „Zatoka Guantanamo” kupioną kilkaset metrów od klatek, gdzie byli przetrzymywani i torturowani więźniowie. Ackerman nie mógł nie odnotować, że dla chronionego zwierzęcia zatoka to bezpieczne miejsce, gdzie zgodnie z amerykańskim prawem nie można mu zrobić krzywdy. Człowiekowi można.
Dziś, 20 lat po tym, jak w Guantanamo powstał obóz zatrzymań, przebywa w nim 39 coraz starszych mężczyzn. Prezydent Joe Biden obiecał go zamknąć, ale wobec pandemii COVID-19, kryzysu inflacyjnego i słabnących rankingów zaufania sprawa spadła na koniec listy priorytetów. ©℗
Obrazki z Guantanamo służyły najpierw propagandzie Busha, a potem wymierzonej w USA propagandzie fundamentalistów. Także dlatego obóz miał zostać zamknięty