Rządzący niejednokrotnie prowadzili politykę, która nie była zgodna z interesem miasta. Widać to było oczywiście w czasach zaborów, ale i w PRL-u: stolica chciała żyć życiem otwartym, jazzem, kinem, filozofią. Reżim z trudem to tolerował - zauważa Błażej Brzostek, profesor Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, badacz historii społecznej i dziejów miast.

Błażej Brzostek, profesor Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, badacz historii społecznej i dziejów miast. / Media
To ciekawe, jak mocno odwrócenie osi czasu zmienia perspektywę i podważa nasze nawyki w myśleniu o historii. Czy pan - zawodowy historyk - także czuł, że ten zabieg podważa jakieś pana własne nawyki?
Jasne - i dlatego zależało mi, żeby pójść na przekór przyzwyczajeniom. Historycy mają tu dodatkowe obciążenie - są w swoim podejściu bardzo konserwatywni, co często wychodzi im na dobre, ale czasami sprawia kłopoty. Poza tym konstruują narracje, które inni potem traktują jako oczywiste, bo fachowe. To duża odpowiedzialność, a historycy jako ogół za mało rozmawiają o tym, w jaki sposób powielają schematy budowania narracji naukowych. Byłem tą bezrefleksyjną powtarzalnością zmęczony. „Wstecz” to okazja, by zrobić coś inaczej. Jedyne, czego się obawiam, to nie ekscentryczności tej książki, ale ewentualnych błędów merytorycznych, jakie popełniłem.
Historycy mają istną obsesję na punkcie błędów.
Z oczywistych powodów: to właśnie jest wymierne kryterium oceny naszej pracy. W książce nie powinno być błędów merytorycznych - a zawsze, niestety, jakieś są. Natomiast chodzenie z dala od utartych ścieżek uważam za pożyteczne. Kreuje to jakąś możliwość dyskusji, zmiany.
Zacząłem rozmowę od zagadnienia praktyki naukowej, bo wydaje mi się, że „Wstecz”, prócz tego, że jest przewrotnie napisaną historią Warszawy, jest także książką o historiografii, o jej skłonnościach do programowości, wybiórczości, konstrukcjonizmu.
Ależ sprawy warszawskie z tym się łączą. Warszawa jest stolicą i w związku z tym od ponad 200 lat to wokół niej koncentrują się rozmaite debaty historyczne. To także miasto ciężko doświadczone, co też prowokowało kolejne dyskusje o interesie narodowym, poświęceniu, sensowności oporu. Wizerunek Warszawy uległ w nich idealizacji. W XX w. miasto dwukrotnie stało się epicentrum ideologii państwowej - w 1918 r. po odzyskaniu niepodległości i po II wojnie światowej. Komuniści dostrzegli w odbudowywanej Warszawie duży potencjał legitymizacji własnej władzy, mieli aparat siłowy, cenzurę, propagandę. I wyprodukowali dość stabilny, skrajnie wyidealizowany obraz miasta, który na pewnych częstotliwościach współgrał z idealizacją spontaniczną, patriotyczną, lokalną. Na takim tle zwykle dziwnie brzmią głosy, które mówią: król jest nagi. W latach 70. zeszłego wieku ekonomista Stefan Kurowski napisał książkę „Warszawa na tle stolic Europy”. Książka miała kłopoty cenzuralne, wydał ją dopiero KUL w 1987 r. Dlaczego miała te kłopoty? Bo Kurowski pokazał Warszawę jako miasto zacofane, zaniedbane i nieatrakcyjne. Pisał o dziurawych chodnikach i zniszczonych fasadach, próbując za pomocą rozmaitych wskaźników rozwoju ekonomicznego i infrastrukturalnego pokazać, jak daleko polskiej stolicy nie tylko do miast Zachodu, ale też do metropolii z krajów socjalistycznych: Pragi czy Budapesztu. Propaganda epoki Gierka przedstawiała Warszawę jako miasto piękne, nowoczesne, łączące tradycję - tu przywoływano odbudowę Zamku Królewskiego - i postępowość - tu wrzucano fotki Trasy Łazienkowskiej. Zawsze warto naruszać bezpieczne przekonania, wyobrażeniową strefę komfortu, bo zmitologizowany przekaz ma się najlepiej wtedy, gdy nie musi się z niczym konfrontować.
Jaka jest Warszawa w tym przekazie?
Unikalna pod każdym względem. Najbardziej pokrzywdzone miasto Europy, najmocniej zniszczone, ale też najbardziej bohaterskie, najlepiej odbudowane, najzieleńsze… Stereotyp zawsze zawiera trochę prawdy, ale to nade wszystko są głodne kawałki wciskane turystom. Niedawno stałem w autobusie koło grupki zwiedzających, którym jakaś pani po angielsku po kolei sprzedawała owe złote myśli. Przyszło mi do głowy, że słuchacze pozostają jednak w duchu sceptyczni wobec tej narracji. Warszawa jest fascynującym miastem, dlatego warto o nim pisać, ale trzeba się chronić przed tym kapliczkowo-martyrologicznym miłośnictwem.
Warszawa często bywała szczególnego rodzaju odbiciem innych miast, choćby Paryża. Pisał pan o tym obszernie w książce „Paryże innej Europy. Warszawa i Bukareszt. XIX i XX wiek” (W.A.B. 2015). Współcześnie wizerunek Warszawy bardziej koresponduje pewnie z Berlinem niż z Paryżem.
Tak, Berlin to dzisiaj najważniejszy punkt odniesienia. Też jest pogruchotany, pokawałkowany, ciągle nie ma wyraźnego centrum, pozostaje w dużym stopniu niedookreślony urbanistycznie. To odniesienie Warszawy do Berlina pojawia się w rozmaitych kontekstach. Na przykład jako wzór do naśladowania i do konkurowania. Przypomnijmy sobie hasło sprzed mniej więcej dekady: Warszawa to drugi Berlin, gdy idzie o potencjał nowoczesnej, postępowej miejskości. Ale teraz to się zmienia - Berlin staje się powoli antytezą Warszawy, do Berlina migrują z Warszawy ludzie, którzy z różnych powodów źle się tu czują.
<p>Przebudowa ul. Marszałkowskiej, 1927 r.</p> / NAC
„Wstecz” nie jest po prostu książką o historii Warszawy, tyle że napisaną wspak. Ma swoją specyficzną dynamikę - dla przykładu: w miarę wędrówki w głąb dziejów rozdziały stają się coraz krótsze. Jest to też opowieść napisana w sposób nieciągły, jako konstelacja esejów, które wychodzą od pewnych konkretów: jakiegoś przedmiotu, zdarzenia, biografii, obrazu, mapy. Skąd taka konstrukcja?
„Wstecz” rozwijało się trochę jak sama Warszawa, czyli spontanicznie. Nie chciałem mieć żadnego wyraźnego założenia koncepcyjnego. Oczywiście, gdy postępuje się na przekór klasycznemu pisaniu historycznemu, nagle się okazuje, że nie udaje się zbudować klarownej, przyczynowo-skutkowej, oczywistościowej narracji - stąd konstelacyjna struktura książki, która jest też rodzajem spojrzenia na samo zagadnienie czasu historycznego. Bo ta perspektywa, że wychodzimy od osobistego doświadczenia tu i teraz, a potem ruszamy w głąb historii, nie wydaje mi się całkiem absurdalna, raczej zdroworozsądkowa. Historię mamy za plecami - każdy i każda z nas. Historia to nie jest księga napisana od A do Z, ale kolejne warstwy wspomnień, tekstów, artefaktów, budowli, cmentarzysk. Hierarchia pamięci w biografii miasta - co i dlaczego zostało zapamiętane, co i dlaczego zapomniano - bywa zagadkowa. Opowiadanie wstecz jest rodzajem nieuprzedzonego badania tej hierarchii, odcinaniem kromek, plasterków, robotą tyleż historyczną, ileż podobną praktyce archeologii.
A skąd dysproporcja w długości rozdziałów?
Stąd że ostatnie dwa stulecia Warszawy skutecznie przykrywają dalszą - czy może głębszą - przeszłość. Warszawa ma ubogie, wielokrotnie przetrzebione źródła odnoszące się do średniowiecza czy nowożytności. Ostatni raz te dokumenty tragicznie ucierpiały w 1944 r. w Arsenale, gdzie spłonęły niemal całe archiwa miejskie. Zostały nam szczątki oraz to, co wcześniej opublikowano. Warszawa jest miastem historycznych nieciągłości. Wszystko prawie, co pochodzi sprzed 200 lat, to wiedza widmowa, zmitologizowana w historiografii narodowej. Mamy więc opowieść, która w taki czy inny sposób stara się zatrzeć obcość tamtej pierwszej Warszawy, a było to przecież miasto założone przez niemieckich kolonistów, które asymilowało się bardzo wolno - dosłownie przez stulecia. W potocznym wyobrażeniu na temat Warszawy brak też narracji o jej kolejnej kolonizacji, tym razem przez szlachtę w XVII w., która inne stany społeczne - chłopów bądź mieszczan - pozbawia stopniowo praw politycznych i osobistych, Warszawę zaś zadusza i zadeptuje, traktując ją jako miejsce sejmowania i balangowania. Jednocześnie szlachta nie chce tworzyć struktur miejskich - miasto jest dla niej luźnym zbiorem pałaców, ogrodów, zabudowań gospodarczych, stajni, pomieszczeń dla służby. Tworzy za to jurydyki, prywatne enklawy, osady handlowe, które stanowiły konkurencję - rzemieślniczą czy targową - dla Warszawy. Magnaci unikali w ten sposób przestrzegania praw miejskich. Dopiero pod koniec XVIII w. władze Warszawy wykorzystują koniunkturę reformatorską, żeby zabiegać o swoje prawa, i w 1791 r. powstaje, można tak to nazwać, pierwsza ustawa warszawska, która nadaje miastu spójny charakter administracyjny i likwiduje jurydyki. Zaraz potem, jak wiadomo, jest już koniec: Warszawa przestaje być stolicą, wielkim miastem, przestaje być decyzyjna politycznie.
Czy istnieje jakiś kawałek muru, o którym można jednoznacznie powiedzieć: to jest fragment pierwszej Warszawy?
W obrębie Starego Miasta zostało trochę średniowiecznych murów, ale są one obecnie poukrywane w strukturach wielokrotnie przebudowywanych i odnawianych kamienic. Znaleziono tam kilka malowideł religijnych, które mają zresztą bardzo północnoniemiecki charakter. Warszawa najdawniejsza była gotycka, od XVI w. do początku wieku XIX ten gotyk - jako architektoniczna starzyzna bez wartości dla zamieszkujących go ludzi - po prostu niszczał bądź podlegał celowej destrukcji. Ostatni akord przychodzi niedługo po 1800 r., gdy burzy się pozostałości murów i bram, będących w katastrofalnym stanie. A potem przychodzi romantyzm - to też import z Anglii i Niemiec - a wraz z nim powtórne zainteresowanie gotykiem, lecz już nie tym starym, lecz nowym, stylizowanym. Efektem choćby przebudowa Katedry św. Jana w stylu neogotyku angielskiego. Można do tego dopisać puentę, dość smutną: przy ulicy Bednarskiej stoi piękna XIX-wieczna kamienica neogotycka, przetrwała wojnę, ale teraz zamienia się w ruinę. Potężną kliszą zarówno w kulturze polskiej, jak i konkretnie w tradycji Warszawy, jest przekonanie, że niszczą zawsze obcy. Otóż niekoniecznie. Również i my jako społeczność niszczymy, stale dopuszczamy się aktów zbrodni na przestrzeni miejskiej. Cechą charakterystyczną tych aktów zbrodni jest to, że pozostają niezauważone albo niezrozumiane: wydaje nam się, że coś „poprawiamy”, „unowocześniamy” bądź „upiększamy”. A potem narzekamy, że substancja architektoniczna Warszawy nie ma historycznej ciągłości.
To jest także związane z generacyjnymi przemianami gustów estetycznych i architektonicznych.
Owszem, przykładowo XX w. przynosi obsesję modernizacji i budowania „dla przyszłości”. Ale oba stulecia - dziewiętnaste i dwudzieste - wzięte razem, mają też fioła na punkcie naukowości. A zatem budujemy dla przyszłości, natomiast z naszego dziedzictwa starannie, podług metod naukowych, fachowcy z dyplomem wybierają to, co jest „wartościowe”, a resztę ścierają w pył. To jest dyktatura doktryn i wąskich specjalizacji. Te doktryny - np. w dziedzinie konserwacji zabytków - służyły i służą również niszczeniu, z automatu wyłączając ogromną część dziedzictwa miasta spod ochrony. I to była doktryna konserwatorska, a nie sprawa polityczna, że jeszcze w latach 60. i 70. w Warszawie burzyło się zachowane kamienice secesyjne. Podobny los spotkał już w XXI stuleciu wiele budynków w stylu późnego modernizmu. A potem mamy konsekwencje, czyli miejskie pejzaże, które znikają za naszego życia - doprawdy nie musimy być starcami, żeby dostrzec te zmiany. Znikają układy budynków, znikają cenne wnętrza: knajpki czy sklepy. Osobiście do dzisiaj nie mogę się pogodzić z likwidacją kawiarni Alhambra w Alejach Jerozolimskich - miała wystrój z 1955 r.! Wszystko to poszło w diabły i nikogo nie obeszło.
Jak osobliwe położenie między Wschodem a Zachodem wpływało na rozwój Warszawy, zwłaszcza w czasach zaborów?
Wpływało w sensie ścisłym, bo Wisła w Warszawie, w konsekwencji przynależności do zaboru rosyjskiego i skutkiem celowej polityki imperialnej, była w XIX stuleciu granicą zarówno szerokości torów kolejowych, jak i rodzaju urbanizacji. Wisła była linią strategiczną - a Warszawa stała się miastem ufortyfikowanym. Cytadelę i fortyfikacje nie tylko po to wzniesiono, żeby tłamsić kolejne powstania - to jest nasza, polska narracja - lecz stanowiły też urządzenia na szlaku rosyjskiej ekspansji, na wypadek ewentualnej wojny lub konieczności obrony terytorium.
No i jest jeszcze Praga.
Praga - słabo zurbanizowane przedmieście - domagała się w XIX w. jakiejś akcji miastotwórczej. Akcję tę przeprowadzili rosyjscy inżynierowie i architekci. Nadali jej takie kształty, jakie nadali, czyli miasta rosyjskiego, pogranicznego, zmilitaryzowanego, z regularną siatką prostych ulic. Ale musimy pamiętać, że tak wtedy wyglądała nowoczesna urbanizacja. I to niekoniecznie rosyjska, ale w ogóle europejska. Planifikacje XIX-wieczne przewidywały wznoszenie na racjonalnym planie miast przemysłowych czy właśnie militarnego typu - albo obie te funkcje łączono. Mamy do czynienia z cywilizacją, która bazuje na rozwoju kolei; kolej transportuje nie tylko towary i ludzi, ale też wojsko. To jest jeden z elementów strategii mocarstw, które stale się przygotowują do jakiejś wojny - skutkiem tego jest także kształt Warszawy. To również nasza kulturowa i społeczna spuścizna, która się objawia w postaci specyficznego kompleksu pograniczności. Nie kompleksu wyspy, jak w wypadku Brytyjczyków, ale właśnie pograniczności. On powraca - choćby dziś, gdy elity rządzące wykorzystują w związku z sytuacją na granicy z Białorusią dyskurs państwa frontowego, by mobilizować opinię publiczną.
Ale Warszawa czerpie też pewną siłę ze swojej pograniczności.
Powtarzalnym motywem w dziejach Warszawy jest napięcie między miastem jako epicentrum decyzji politycznych a miastem jako epicentrum życia jego mieszkańców. Warszawa to miasto, ale też stolica - rządzący niejednokrotnie prowadzili politykę, która nie była zgodna z interesem miasta. Widać to było oczywiście w czasach zaborów, ale i w PRL-u: stolica chciała żyć życiem otwartym, jazzem, kinem, filozofią. Reżim z trudem to tolerował. Myślę, że to generalnie jest jakiś potencjał Warszawy, wzbudzający się co pewien czas, a wynikający właśnie z jej pograniczności i z tego, że się tu koncentrują różne strefy wpływów: Wschodu i Zachodu, Północy i Południa, katolicyzmu i laicyzmu, liberalizmu i autorytaryzmu.
Do tego jeszcze dochodzi miejska tradycja buntu i konspiracji.
Niewątpliwie, ale nie należy zapominać o drugiej stronie medalu, czyli tradycji ucisku i przemocy, trudnej relacji miasta z jego zapleczem, czyli o nienawiści do wiejskości, „wiochy”, „wsioków”, „słoików”. Te klisze też powracają, klisze stygmatyzacji i ksenofobii - idealne narzędzia dla sprawnych polityków.
Pamiętam początek transformacji ustrojowej i konsternację elit, że wolność gospodarcza zmieniła Warszawę w barbarzyński bazar, w „wiochę” właśnie.
Przyznam, że i ja tego w tamtym czasie nie znosiłem. Oczywiście kupiłem sobie zegarek, aparat fotograficzny i mnóstwo innych rzeczy z rynku sowieckiego, które były na Sadybie sprzedawane prosto z ziemi. Ale przypominam sobie, jak to interpretowałem: jako źródło specyficznego upokorzenia. Podróżowałem przecież wtedy - do Pragi, do Budapesztu, do Berlina - i podróże te pokazywały, że post komunizm może wyglądać inaczej w mieście, które nie jest tak amorficzne, ma już jakąś postać. Na początku lat 90. Warszawa była na tle Pragi czy Budapesztu ostentacyjnie obskurna. Doceniłem tę żywiołowość dopiero z perspektywy czasu. Ale już wtedy wiele osób pisało, że to jest korzystne zjawisko, że tak właśnie, oddolnie, powinna się budować prawdziwa gospodarka rynkowa, że tak wygląda przywracanie miastu realnej funkcjonalności przy braku substancji miejskiej: obok ulicznych straganów stały przecież te wszystkie podupadłe sklepy, te nędzne budynki…
Było w tym coś wschodniego, ale też coś amerykańskiego.
Istniała wizja Warszawy jako miasta amerykańskiego - można ją znaleźć np. w czeskiej publicystyce przełomu wieków: że Warszawa to otwarte, amerykańskie miasto, w którym można wszystko i które nie jest rządzone przez oligarchię. Paradoks takiego spojrzenia polega oczywiście na tym, że w tym samym czasie - przy braku ustawy reprywatyzacyjnej - zaczynała się w stolicy dzika reprywatyzacja kosztem mieszkańców. Chaos i wolność mają różne oblicza.
Dlaczego żaden z projektów modernizacyjnych przebudowy Warszawy nigdy nie został doprowadzony do końca?
Nieciągłość historii Warszawy jest zarazem pasmem niezrealizowanych pomysłów i niedokończonych inwestycji. Miasto rysowano od nowa wielokrotnie, ale zawsze przychodził kryzys albo wojna. Ale jeden projekt się udało zrealizować w całości - pierwszy, czyli miasto średniowieczne, otoczone murem, z ulicami wytyczonymi od sznura, z murowanymi kamienicami, z bramami wjazdowymi. Później decydujący był brak systemu dynastycznego: każdy król musiał zaczynać budowę swojej stolicy od nowa, bo starsze budynki i założenia były własnością poprzedników. A potem kończy się ciągłość i sprawczość polityczna - Prusacy traktują Warszawę jak garnizon, Napoleon jako dostawcę mięsa armatniego, Rosjanie okrawają miasto z resztek autonomii, po kolejnych powstaniach Warszawa znaczy coraz mniej i mniej - nie ma samorządu, nie może o sobie decydować. Obecnie mamy nieco ponad 30 lat istnienia samorządu miejskiego i jego dorobek jest po prostu ogromny. Podróż w czasie do 1989 r. byłaby dla nas totalnym szokiem. Czy tak będzie zawsze? Na samorządność znów są w Polsce zakusy, obcina się bud żety, przekłada się pieniądze do innych kieszeni. Innymi słowy: te etapy, kiedy udaje się w Warszawie zrobić coś konstruktywnego, trwają zwykle krótko, góra przez dwa pokolenia, a potem wszystko trafia szlag. Trudno się dziwić brakowi ciągłości.
Przywołuje pan w książce relację niemieckiego poety Hansa Magnusa Enzensbergera, który w połowie lat 80. odwiedził Warszawę i był zaskoczony tutejszym symbolicznym kodem związanym z martyrologią, który nazwał „warszawską kabalistyką”. Czy ten kod cały czas definiuje przestrzeń duchową Warszawy?
Zacznę może od poety: relacja Enzensbergera jest ciekawa, bo on odebrał Warszawę lat 80. - na poziomie prywatnym, interpersonalnym - jako miasto konserwatywno-prawicowe, w którym wszystko kręci się wokół Kościoła, ludziom brakuje dystansu i mają dziwne poglądy na temat małżeństwa oraz przerywania ciąży, a przeszłość się bałwochwalczo idealizuje. Enzensberger, poeta ukształtowany przez lewicowy, modernizacyjny, antymieszczański, antyfaszystowski zryw 1968 r., nijak tego nie mógł pojąć. Wracając do owego kodu martyrologicznego: znam ludzi, którzy wciąż bardzo osobiście przeżywają duchowy wymiar związany z warszawską historią - np. 1 sierpnia wybierają się specjalnie do centrum miasta, by móc zatrzymać się na chwilę o godzinie 17. I bardzo im przeszkadza, kiedy inni się nie zatrzymują. Szanuję to. Uważam, że to szczera, żywa kultura miasta. Z drugiej strony może to być także rzecz niebezpieczna, co widać wyraźnie w ostatnich latach, gdy ta kultura symboliczna zostaje zaprzęgnięta do celów politycznych, staje się zabawką w rękach ludzi ambitnych, którzy realizują swoje plany. Czczenie pamięci o powstaniu 1944 nie przeszkadza im w publicznym znieważaniu weteranek i weteranów tego powstania, tylko dlatego, że tamci głoszą inne poglądy polityczne. Innymi słowy, to, co ma walor żywych wartości, może się zamienić - i zamienia się - w formy puste, w naczynia, do których wlewa się mieszanki politycznych mikstur i powstaje trucizna. W takiej rzeczywistości świat symboli staje się ważniejszy od świata realnego, mit Warszawy ważniejszy od Warszawy prawdziwej. Tak wyjaśniałbym swobodne współistnienie apologetycznego, spreparowanego, zafałszowanego na różnych poziomach podejścia do historii miasta ze skandalicznym, obojętnym zaniedbywaniem autentycznych miejsc pamięci - budynków, sklepów, lokali usługowych, które są bez litości niszczone albo wyprzedawane. ©℗
Na początku lat 90. Warszawa była na tle Pragi czy Budapesztu ostentacyjnie obskurna. Ale już wtedy wiele osób pisało, że to korzystne zjawisko, że tak właśnie, oddolnie, powinna się budować prawdziwa gospodarka rynkowa