Granica ze Związkiem Radzieckim oznaczała dla II RP niekończące się kłopoty. Zwłaszcza na odcinku, gdzie obecnie istnieje coraz mniej niepodległa Białoruś.

Zwożeni na białoruską granicę z polecenia prezydenta Alaksandra Łukaszenki migranci stali się dla Polski politycznym problemem. Jednak kłopoty, które powoduje polityka satrapy, działającego w porozumieniu z dyktatorem władającym Rosją, to nadal tylko mała niedogodność. Z wyzwaniami o wiele większego kalibru musiały sobie radzić władze II RP, zmagając się z groźbą utraty kontroli nad bardzo niespokojnym wschodnim pograniczem. Do czego ze wszystkich sił starał się doprowadzić Związek Radziecki.
Naturalna bariera
„Od zarania dziejów swoich Polska wystawiona była na łup drapieżnych sąsiadów. Od zachodu wdzierały się na jej równinę zbrojne hufce Germanów, od południa i południowego wschodu – koczujące, pławiące się we krwi i pożodze hordy Awarów, Hunów i Tatarów. I tylko od północy i wschodu sama natura dźwignęła mury obronne – wielką ścianę zieloną, rozległą bezkreśnie a nieprzebytą i groźną” – pisał na łamach „Wiadomości Literackich” w 1934 r. Ferdynand Antoni Ossendowski. W ten poetycki sposób dziennikarz i podróżnik starał się przybliżyć czytelnikowi znaczenie Polesia z jego „niezmierzonemi bagnami, siecią rzeczną i resztkami najstarszej puszczy”. Co tworzyło naturalną barierę oddzielającą II RP od agresywnego ZSRR.
Pogranicze zamieszkiwało, według spisu powszechnego z 1931 r., 1,3 mln ludzi. Tylko 24 proc. z nich deklarowało się jako Polacy, ponad 700 tys. osób wybrała opcję „tutejsi”. Przytłaczająca większość Poleszuków zamieszkiwała wsie, gdzie bieda aż piszczała. Gdy zaś w 1929 r. świat ogarnął wielki kryzys, nad Polesiem przez kilka lat wisiała groźba głodu. „Od końca grudnia chłopi nie jedzą chleba do nowych zbiorów, ziemniaki kończą się w marcu. Jeśli rolnicy tamtejsi nie umierają dosłownie z głodu – zawdzięczają to jedynie piskorzom i dzikiej rybie” – pisał do Warszawy z prośbą o finansowe dotacje i dostawy żywności w 1934 r. wojewoda poleski Wacław Kostek-Biernacki.
W parze z biedą szły konflikty narodowościowe i ekonomiczne. Polacy, choć w mniejszości, dominowali w administracji oraz policji. Stanowili też obok Żydów najzamożniejszą warstwę. Biedy i poczucia bycia wyzyskiwanym doświadczali Białorusini, Ukraińcy i „tutejsi”. Wiedzę o tej trudnej sytuacji systematycznie gromadzono w Moskwie. Dla sowieckich tajnych służb Polesie było bramą do Polski, przez którą można było przerzucać szpiegów, i regionem potencjalnie najłatwiejszym do oderwania od II RP. Należało jedynie podsycać konflikty i prowokować wybuchy społecznego niezadowolenia. Tym właśnie zajmowały się konspiracyjne komórki nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi (KPZB) oraz Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (KPZU).
Szpiegowskie szlaki
„Szczególnie dogodnym obszarem do przekraczania granicy było Polesie ze względu na słabe zaludnienie oraz nędzę ludności, którą z łatwością udawało się przekupić agentom wywiadu sowieckiego” – opisuje w opracowaniu „Z działalności sowieckiego wywiadu wojskowego przeciwko II Rzeczypospolitej” Piotr Kołakowski. „Granica z ZSRS przebiegała tam przez tereny gęsto zalesione, miejscami bagniste, tak że przeprawa przy pomocy przewodnika nie przedstawiała większej trudności” – uzupełnia.
Sowiecki wywiad wojskowy OGPU po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej w 1922 r. od razu usiłował doprowadzić do wybuchu powstania na tej części ziem białoruskich, która znalazła się w granicach II RP. Ale dwa lata regularnego posyłania grup dywersyjnych nie dało spodziewanych efektów, bo skutecznie rozprawiał się z nimi Korpus Ochrony Pogranicza. Od połowy lat 20. nastąpiła zmiana taktyki i granicę przekraczali szpiedzy, za to na masową skalę. Oprócz zbierania informacji mieli też za zadanie zakładanie konspiracyjnych komórek partii komunistycznej. Przy czym starano się je dedykować dwóm głównym nacjom: Białorusinom i Ukraińcom. Stąd podział na KPZB dla Białorusinów oraz KPZU dla Ukraińców.
Obie organizacje zajmowały się podsycaniem wrogości wobec Polaków. Taka strategia wymagała prowadzenia werbunku po polskiej stronie. Używano do tego przewodników granicznych – OGPU wyszukiwała ich wśród obywateli ZSRR mieszkających w strefie przygranicznej i posiadających krewnych w Polsce. „Przewodnik graniczny był wysyłany do Polski z zadaniem zwerbowania wskazanego mu przez pracowników wywiadu krewnego lub znajomego mieszkającego w pasie nadgranicznym i przeprowadzenia go do ZSRS. Wszystkie formalności związane z werbunkiem, przekazaniem zadań i instrukcji załatwiano w ciągu 24 h, po czym osoba ta ponownie była przeprowadzana przez przewodnika na terytorium państwa polskiego” – opisuje Kołakowski.
Ci ze zwerbowanych, którzy mieszkali blisko granicy, pełnili role agentów etapu. Ich zadaniem stało się zapewnienie schronienia i pomocy kolejnym szpiegom i dywersantom przedzierającym się w głąb Polski. Szpiegostwem i budowaniem podziemnych struktur partii komunistycznej na polskich Kresach zajmowali się agenci OGPU, którym udawało przedostać się w głąb Polesia. Starali się oni utrzymywać kontakt z centralą, by wiedzieć, jakie są rozkazy, oraz przekazywać zebrane informacje. „Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego Armii Czerwonej w celu zapewnienia łączności z rezydentami posługiwał się przede wszystkim kurierami. Pochodzili oni głównie ze Związku Sowieckiego, rzadko byli werbowani przez rezydentów w Polsce. Kurierzy przenosili zadania wywiadowcze lub sprawozdania napisane na bibule («kaczałoczka»), zawinięte w cienką szmatkę oraz środki do ich wykonania” – wyjaśnia Kołakowski. „W czasie przekraczania granicy «kaczałoczki» trzymali w ręku, aby w momencie zatrzymania istniała możliwość łatwego pozbycia się kompromitującego materiału” – dodaje.
O masowości tego zjawiska świadczą statystyki prowadzone przez KOP. W 1932 r. w pobliżu granicy żołnierze ujęli 247 sowieckich szpiegów i kurierów. Rok później było ich już tylko 195. Na uszczelnianie granicy OGPU odpowiedziało wprowadzeniem do użycia radiostacji. „Do współpracy pozyskiwano osoby, które były członkami partii komunistycznej i miały odpowiednie przygotowanie z zakresu radiotechniki nabyte w trakcie służby wojskowej” – pisze Kołakowski. Chodziło o służbę w Wojsku Polskim. „Nie liczono się z kosztami ponoszonymi na stworzenie jak najlepszych warunków pracy. Agentom wypłacono kwoty w granicach 700–5000 zł” – wyjaśnia Kołakowski. W tym czasie pensja premiera II RP wynosiła 3 tys. zł miesięcznie i uchodziła za bardzo wysoką.
Wywrotowcy nadciągają
„Polskie kolonie zaczynają się za Rembertowem” – ironizował Józef Beck, gdy w II RP narastał apetyt na zdobycie zamorskich terytoriów. Spostrzeżenie ministra spraw zagranicznych trafiało w sedno. W rejonie Polesia status i rola Polaków niewiele różniły się od tego, jak wyglądała codzienność Anglików, Francuzów czy Hiszpanów w ich koloniach. Jedyną dużą różnicę czyniło bliskie sąsiedztwo Związku Radzieckiego.
Ilekroć nastroje miejscowej ludności się pogarszały, natychmiast pojawiała się zbrojna grupa, gotowa strzelać do Polaków oraz pobratymców sceptycznych wobec komunizmu. Ich kadrę tworzyli zwykle zwerbowani przez OGPU agenci lub przybyli z drugiej strony granicy zawodowi wywrotowcy. Ponieważ polskie władze natychmiast odpowiadały akcją pacyfikacyjną, większość mieszkańców wsi zawczasu uciekała na wiele dni do lasu, by przeczekać awanturę.
„Informacje na temat nasilającego się zjawiska ucieczek do lasów w powiecie koszyrskim powtarzały się” – opisuje Piotr Cichoracki w monografii „Polesie nieidylliczne” wzrost napięcia, jaki trwał w regionie wiosną 1932 r. Chłopi, bojąc się reakcji policji na kilka komunistycznych w treści transparentów, jakie pojawiły się w powiecie koszyrskim przy okazji 1 maja, zaczęli ewakuować się do lasu. Lokalne władze, pomimo doświadczeń z przeszłości, zlekceważyły to wydarzenie. „Zanika zainteresowanie mas agitacją wywrotową prowadzoną na terenie południowej części powiatu, a agitatorzy ukrywający się w lasach zamierzają się oddać dobrowolnie do dyspozycji władz sądowych” – uspokajał wojewodę poleskiego starosta wspomnianego powiatu.
Jego optymizm miał się nijak do rzeczywistości, ponieważ budowana z wielkim zaangażowaniem przez sowiecki wywiad sieć agentów, korzystając z okazji, natychmiast zabrała się do działania. „W okolicznych wsiach prowadzony był werbunek na rzecz przyłączenia się do uciekinierów. Zachęcano, argumentując, iż w wypadku określanego jako «powstanie» wystąpienia z pomocą przyjdzie ZSRR, a do tłumienia rozruchów wojska nie da się użyć, ponieważ żołnierze już mieli uciekać do lasów” – pisze Cichoracki.
Z początkiem lipca 1932 r. wśród przebywających nadal w lesie uciekinierów pojawił się człowiek, który przedstawił się jako Trofim Piweń. Choć często też posługiwał się drugim imieniem i nazwiskiem – Stefan Czajkowski. Udało mu się przejąć komendę na zbiegami i około setki namówić do stworzenia oddziału partyzanckiego. Swoją działalność grupa zaczęła od zamordowania 18 lipca wójta gminy Borowno. Choć był członkiem KPZU, oskarżono go o bycie polskim konfidentem. Zabójstwo zaalarmowało policję, w teren wysłano uzbrojone patrole. Jeden z nich dwa dni później pod Smolarami natknął się na oddział Piwenia. Obie strony były równie mocno tym zaskoczone i choć wywiązała się strzelanina, obyło się bez ofiar. Dziesięciu policjantom udało się wycofać, choć musieli to zrobić w pośpiechu, skoro porzucili część broni, w tym cenny ręczny karabin maszynowy.
Wojsko na odsiecz
Przez następne dni policja usiłowała dopaść grupę. Ta rozpraszała się i łączyła, wymykając się obławie, aż 7 sierpnia na skrzyżowaniu dróg pod wsią Obzyr Mały wpadła na czatujący oddział złożony z ośmiu policjantów. Jednak to nie dywersanci dali się zaskoczyć. „Kiedy rzadko rozstawieni w leśnym gąszczu policjanci zostali ostrzelani przez nadciągających z północnego wschodu ludzi Piwenia, dowodzący oficer, sądząc, iż ma do czynienia z policjantami wołyńskimi, krzykiem chciał powstrzymać ogień. To zapewne umożliwiło przeciwnikowi zbliżenie się i oddanie zabójczej salwy” – relacjonuje Cichoracki. Zginęło dwóch funkcjonariuszy, a jeden został ranny, lecz zdołał uciec wraz z resztą kolegów.
„Był to zwrotny moment dla działań pościgowych. Radykalne decyzje zostały podjęte w Brześciu (tam urzędował wojewoda poleski – red.) i Warszawie” – podkreśla Cichoracki. Widząc bezradność policji, postanowiono, iż na Polesie zostanie przerzucona specjalna grupa operacyjna, złożona z kilku oddziałów wojska – dowództwo powierzono ppłk. Ludwikowi Niezabitowskiemu. Wysłanie ponad pół tysiąca żołnierzy z bronią maszynową, mających wsparcie lotnictwa i baterii dział, zrobiło piorunujące wrażenie na miejscowej ludności. Zwłaszcza że przyjęta taktyka polegała na demonstrowaniu siły: uzbrojeni żołnierze okrążali wsie, a policjanci przeszukiwali domy. Gorzej prezentował się pościg za ludźmi Piwenia. Trwał on aż do połowy września. Kilkakrotnie niemal dopadano wywrotowców, ale po krótkich strzelaninach udawało się im uciec w głąb lasu lub bagien. Acz odnotowano zabicie 17 dywersantów oraz pojmanie 27. Ale ich przywódca dosłownie rozpłynął się w powietrzu, choć był jedną z najbardziej poszukiwanych osób w Polsce. Pod koniec września 1932 r. zaniechano pościgu, ponieważ – jak raportował ppłk Niezabitowski – ścigana grupa całkowicie się rozproszyła.
Skupiono się zatem na wyłapywaniu tych, którzy wrócili do domów. Akcja miała szeroki zasięg, bo do końca roku aresztowano ponad 800 osób. Prawie 200 sądy skazały na kary do 15 lat więzienia. W przypadku pięciu osób zapadły wyroki śmierci, szybko zresztą wykonane. Kary nie uniknął też wojewoda poleski obwiniony przez rządzących o nieudolność. Po dymisji i spełnieniu pożytecznej roli kozła ofiarnego otrzymał posadę inspektora melioracji w Ministerstwie Rolnictwa. Jego miejsce zajął we wrześniu 1932 r., cieszący się wyjątkowo złą sławą, były komendant twierdzy brzeskiej płk. Wacław Kostek-Biernacki.
Wojewoda twardej ręki
Gdy zachodziła potrzeba wykonania zadania, które prezentowało się wyjątkowo paskudnie, Józef Piłsudski powierzał je Kostkowi-Biernackiemu. Ten wykonywał rozkaz z gorliwością, wykazując się przy tym samodzielnością. A na koniec brał całą odpowiedzialność na siebie. Było tak, gdy po mianowaniu w 1914 r. przez komendanta na szefa żandarmerii I Brygady Legionów wieszał szpiegów oraz zdrajców. Skutecznie sponiewierał też przywódców opozycyjnego Centrolewu, kiedy z polecenia Piłsudskiego w 1930 r. trafili do twierdzy brzeskiej. Zaś rok później z sukcesami zajął się oczyszczaniem z komunistów województwa nowogródzkiego.
Po objęciu stanowiska wojewody poleskiego płk Kostek-Biernacki z raportów „Dwójki” (II Oddziału Sztabu Głównego) dowiedział się, że obok nieszczelnej granicy największe zagrożenie stwarza komunistyczne podziemie. Wojewoda zabrał się więc za jego likwidację. Seria aresztowań zaalarmowała sowiecką agenturę – rezydująca w Brześciu przywódczyni Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi Regina Kaplan wpadła latem 1933 r. na desperacki pomysł wzniecenia powstania. Po jego wybuchu rebeliantom miała przyjść z odsieczą Armia Czerwona.
Kaplan działać zaczęła 3 sierpnia, gdy – jak opisuje Cichoracki – „przybyła konno do wsi Pawłopol. Tu poinformowała Grzegorza Grabajłę o szerzącym się w Polsce chłopskim powstaniu, które należało wspomóc na miejscu”. Tamtejsi członkowie KPZB uwierzyli w kłamstwo i na polecenie przywódczyni przybyli wieczorem pod wieś Nowosiółek. Spośród setki rebeliantów jedynie ok. 30 posiadało broń palną. Reszta uzbroiła się w pałki lub siekiery. Wedle przedstawionego im planu mieli napaść na miejscowy posterunek policji i tam zdobyć karabiny. W tym momencie przypadkiem obok zgromadzonego tłumu komunistów zjawił się, jadący na rowerze od pracy, posterunkowy. „Gdy policjant skierował do nich pytanie, dokąd się wybierają, ktoś miał rzucić hasło «zabić go». W efekcie ostrzelano policjanta, raniąc go dwukrotnie. Mimo ran i porzucenia roweru udało mu się dotrzeć na macierzysty posterunek i zawiadomić o grożącym jego załodze niebezpieczeństwie” – relacjonuje Piotr Cichoracki.
Dzięki temu, choć posterunku broniło jedynie pięć osób, atak odparto. Po tym niepowodzeniu powstańcy poczuli się zniechęceni i część rozeszła się nocą do domów. Reszta postanowiła uciec do ZSRR. Ścigająca ich policja ujęła 59 osób. Wpadła też prowodyrka. Wraz z ośmioma innymi uczestnikami zajść postawiono ją przed sądem doraźnym w Kobryniu. Wszystkich oskarżono o to, iż wzniecili rebelię „w nocy na 4 sierpnia 1933 r. na terenie powiatu kobryńskiego, będąc członkami KPZB w celu oderwania północno-wschodniego województwa i przyłączenia do Rosji Sowieckiej”. Prokurator domagał się dla oskarżonych kary śmierci, ale sędzia orzekł dożywocie, poza Kaplan. Jej sprawę odesłał do rozpatrzenia przez sąd okręgowy. Ten ostatecznie poprzestał na 15 latach więzienia.
Rozsierdzony orzeczeniami sądów Kostek-Biernacki pisał do ministra sprawiedliwości Czesława Michałowskiego: „Chłopi z miejsca zbrodni i okolicy – bez niczyjego nastawienia zgłaszali się gromadnie do starosty, dziękując za wyłapanie bandy, która terroryzowała bezczelnie ludność. Ludność ta odetchnęła, licząc, że zbrodniarze będą straceni. Dosłownie radość zapanowała w okolicy, że ujęto twardą ręką bezgraniczne rozzuchwalenie się garści opryszków. Nikt nie przypuszczał, że może być wydany inny wyrok” – podkreślał. Na koniec dodając: „W warunkach geograficznych terenu niepodobna opanować go tylko siłą fizyczną, chyba tylko robiąc tzw. małą wojnę. Utrzymanie przeto wiary w moc Rządu i jego twardą, sprawiedliwą rękę jest rzeczą konieczną”.
Polesie internacjonalistyczne
Drobny incydent, sprowokowany przez ideową komunistkę, który historiografia sowiecka nazwała szumnie „powstaniem kobryńskim”, okazał się dla płk. Kostka-Biernackiego darem niebios. Złapani wywrotowcy pękali podczas przesłuchań, wydając towarzyszy. To pozwoliło rozbić na Polesiu komunistyczne podziemie. A już po fali aresztowań wojewoda zadbał o to, by do odtwarzanych przez emisariuszy z ZSRR komórek KPZB wstępowali policyjni konfidenci. „Przypadek obecności aż ośmiu informatorów w jednym z komitetów rejonowych KPZB skłonił go (Kostka-Biernackiego – red.) do uwagi, że oto można doprowadzić do sytuacji, kiedy całość działalności komunistycznej na poszczególnych obszarach prowadzona jest przez konfidentów” – opisuje Cichoracki.
Jednak mimo tych obaw działania policji, „Dwójki” i KOP przyniosły ten efekt, iż przez następne lata nie dochodziło na Polesiu do otwartych buntów i jedynie sporadycznie zdarzały się terrorystyczne zamachy. Przy czym Kostek-Biernacki obok demonstrowania „twardej ręki” starał się także pozyskiwać sympatię „tutejszych”. Zaczął dbać o ukrócanie nadużyć administracji państwowej oraz jednoczesne oferowanie pomocy finansowej i dostaw żywności dla najuboższych na przednówku. To, wraz z poprawą sytuacji gospodarczej w kraju, uspokoiło nastroje.
Pomocna okazała się nawet zmiana strategii politycznej, jaką w 1935 r. zarządził Józef Stalin. Na jego polecenie VII Kongres Kominternu ogłosił, że głównym celem międzynarodowego ruchu komunistycznego staje się walka z faszystami, którzy zdobyli władzę we Włoszech i w Niemczech. Jak polecenia płynące z Kremla przekładały się na działalność komunistycznego podziemia na Polesiu, można wyczytać ze sprawozdania anonimowego działacza KPZB, przesłanego jesienią 1936 r. zwierzchnikom. Jak pisał autor, w ciągu dwóch poprzednich miesięcy, kierowana przez niego konspiracyjna „organizacja partyjna” gdzieś w zapadłym zakątku pełnym bagien i lasów zajmowała się m.in.: „wydarzeniami w Hiszpanii i zbiórką środków na pomoc dla hiszpańskich robotników”. Na poczesnym miejscu znalazł się też „sąd nad trockistowsko-zinowiewowską grupą kontrrewolucyjną”. Ów działacz z dumą raportował: „Zainteresowanie wydarzeniami hiszpańskimi jest tutaj bardzo szerokie. Sam fakt zbiórki środków tylko w jednym rejonie w wysokości 349 zł 11 gr, i to nie wszystko, mówi samo za siebie”. Jednak, gdy dochodziło do opisu już nie problemów międzynarodowych, lecz lokalnych, optymizm pryskał. „Z walką ekonomiczną szerokich mas na Polesiu sprawa ma się gorzej. Jeśli można się tak wyrazić – jakieś «zacisze». W ostatnim okresie prowadzone są przygotowania do organizacji strajku przy zbiorze ziemniaków i pracach leśnych. Jednak o tym dowiecie się później” – starał się pocieszyć zwierzchników z sowieckiego wywiadu.
Ten zaś musiał pogodzić się z niemal całkowitą utratą wpływów na tym odcinku polskiego pogranicza. Niestety to nie tam decydowała się przyszłość całej II Rzeczypospolitej.