W piątek (10 września) rozpoczynają się manewry Zapad-21. I choć prowokują pytania o ryzyko rosyjskiej agresji na Polskę czy Litwę, to jednak nastąpiła zmiana celu walki: stało się nim nie uzyskanie jak najszybciej pokoju na swoich warunkach, lecz bezterminowe sianie chaosu i zamętu

Przez stulecia w wojnie chodziło z grubsza o to, by za pomocą akcji wojskowej wymusić pokój na korzystnych warunkach. Gdy nie dawało się dłużej realizować interesów metodami dyplomatycznymi, wzywano generałów, a ci rozpoczynali (czasami rytualną i niespieszną) kampanię, lud konsolidował się wokół tronu, a gdy przelew krwi zmęczył strony nadmiernie lub jedna z nich uzyskała wyraźną przewagę, ponownie do gry wkraczali politycy. Po drodze likwidowano skutki groźnych gospodarczo wyżów demograficznych, testowano nowe rozwiązania organizacyjne, taktyczne oraz techniczne – i w ten sposób tworzono historię.
Sytuacja zmieniła się z pojawieniem się w XX w. wojny totalnej: pozbawionej starych bezpieczników w postaci wypracowanych przez wieki reguł prawnych i obyczajowych, zdecydowanie mocniej godzącej w infrastrukturę ekonomiczną (coraz kosztowniejszą) państw walczących. Ponadto – okrutniejszej znacznie bardziej dla ludności cywilnej niż dla żołnierzy na froncie. Kluczową zmianę przyniosło pojawienie się w arsenałach broni masowego rażenia, zdolnej nie tylko do całkowitego zniszczenia przeciwnika, lecz także przy okazji cywilizacji. Reakcją z jednej strony było poszukiwanie nowych doktryn i sposobu uderzenia nową bronią tak, by nie narazić się na zmasowany odwet. A z drugiej – rozwój proxy wars, wojen zastępczych, toczonych na relatywnie małą skalę przez drugo- i trzeciorzędnych członków dwóch wrażych obozów, względnie przez organizacje nieformalne, sponsorowane potajemnie przez liderów jednego bloku przeciwko państwom sojuszu przeciwnego. Tutaj istotnym novum stała się zmiana celu walki: stało się nim nie uzyskanie jak najszybciej pokoju na swoich warunkach, lecz bezterminowe sianie chaosu i zamętu.
Jednocześnie rewolucja technologiczna (RMI, revolution in military affairs) skokowo stechnicyzowała i skomputeryzowała wojnę. Uchyliła przy okazji decydującą przez wieki rolę czasu, przestrzeni i masy. Dwa pierwsze czynniki zabiła najpierw rakieta balistyczna, potem przeniesienie działań militarnych do cyberprzestrzeni, gdzie nie liczą się kilometry, a podjęte działanie rodzi skutki w czasie rzeczywistym. Sparaliżowanie przeciwnika stało się realne bez zadawania mu strat, a przede wszystkim bez zajmowania połaci jego terytorium – wszak nad cudzymi zasobami surowcowymi, rolniczymi, przemysłowymi czy ludzkimi można dziś panować nawet bez przesuwania granic, ale albo mądrze inwestując (w wariancie pokojowym), albo manipulując sferą informacyjną (w wariancie quasi-agresji). Przewagę i korzyści można też osiągnąć dzięki punktowym uderzeniom w kluczową infrastrukturę (co jest notabene złą wiadomością dla państw tradycyjnie opierających swoje poczucie militarnej przewagi i bezpieczeństwa o rozległe terytoria).
To zaś sprawiło, że jakość stała się na nowoczesnej wojnie znacznie ważniejsza od ilości: celność jednego pocisku manewrującego znaczy więcej niż zdolność do wyprodukowania i wystrzelenia tysięcy sztuk byle czego. A nade wszystko – od masy żelastwa plującego ogniem więcej znaczy precyzyjne rozpoznanie oraz zdolność do zapewnienia sobie bezpiecznej komunikacji ze swoimi jednostkami, przy jednoczesnym sparaliżowaniu lub nasycaniu dezinformacją systemu łączności przeciwnika. Zmieniła się także tradycyjna relacja między tym, co w wojnie „kinetyczne”, a tym co „informacyjne”. Owszem, wywiad, rozpoznanie i możliwość manipulowania stanem wiedzy przeciwnika zawsze miały znaczenie, ale spełniały funkcje służebne wobec fizycznego uderzenia; wojny rozstrzygane były poprzez realne niszczenie celów i opanowywanie terytorium. Współcześnie – działania zbrojne lub tylko ich groźba często stanowią jedynie element teatru, który jest następnie wykorzystywany jako broń (i to jedna z wielu) w walce na decydującym froncie nowoczesnej wojny: tym informacyjnym.
Blef po rosyjsku
Rosja odziedziczyła po poprzednich epokach dwa atuty natury militarnej: gigantyczne przestrzenie (które zawsze stanowiły fundament jej myślenia strategicznego) oraz ogromny potencjał broni nuklearnej. Pierwszy zmienił się raczej w strategiczne obciążenie – ogromne rozciągnięcie linii obronnych oraz komunikacyjnych; drugi ma znaczenie względne. Owszem, może okazać się decydujący w pełnoskalowym konflikcie – ale ani nie jest on w dzisiejszych warunkach zbyt realny, ani nie jest przez Rosję pożądany (z prostej przyczyny: zapewne i tak by przegrała).
Mimo to Moskwa z wojskowego potencjału nuklearnego nie rezygnuje; stanowi bowiem istotną część uzasadnienia jej roli globalnej, m.in. jako stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Przede wszystkim daje jednak możliwości szantażu zachodniej opinii publicznej. Informacje o rosyjskich zdolnościach nuklearnych, co pewien czas sprytnie suflowane mediom na całym świecie, czy to w postaci przecieków o nowinkach technologicznych, czy np. o „przekierowaniu” rakiet na nowe cele, czy względnie o nowych, agresywnych doktrynach użycia, po prostu mają budzić strach i skłaniać do uległości.
Analogiczne zadania spełnia rozbudowa sił konwencjonalnych. Moskwa zdobyła się na ogromny wysiłek, a punktem zwrotnym była kampania przeciw Gruzji w 2008 r. Wtedy okazało się, choć Rosjanie z tym się nie afiszowali, że armia jest w kiepskim stanie: szwankowała jakość dowodzenia na różnych poziomach, łączność, zawodził także sprzęt. Słabość przeciwnika pozwoliła wtedy, pomimo wszystko, odnieść sukces taktyczno-operacyjny, ale wnioski wyciągnięto i wdrożono. Stale wzrastające nakłady finansowe, wzrost dyscypliny i jakości szkolenia, wprowadzenie nowych generacji uzbrojenia – postawiły w ciągu kilkunastu lat siły zbrojne Federacji Rosyjskiej na relatywnie wysokim poziomie (choć wciąż niższym niż wiodące kraje NATO). I dzisiaj polityczne „prężenie muskułów” przy ich użyciu jest już całkiem wiarygodne: Rosja może sobie pozwolić nie tylko na okresowe straszenie realną agresją mniej zorientowanej części publiki oraz na ograniczone co do skali interwencje militarne w Syrii lub na Ukrainie, lecz także zaczyna na serio myśleć o wykorzystaniu czynnika wojskowego w relacjach z krajami członkowskimi NATO i/lub Unii Europejskiej.
Na razie – czyni to prawie wyłącznie poniżej poziomu, który teoretycy wojny hybrydowej zwykli nazywać progiem agresji. Oznacza to sponsorowanie proxy wars, mniej lub bardziej jawny udział w zamachach na cele wojskowe (np. na składy amunicji w Czechach), wrogie działania w sferze cyberbezpieczeństwa i właśnie demonstracyjne manewry wojskowe o określonych scenariuszach – jak teraz. Ale (na razie przynajmniej czysto hipotetycznie) należy brać pod uwagę, że Kreml może posunąć się jeszcze dalej: do prowokacji zbrojnych na granicy lub w wybranych punktach w głębi terytorium krajów NATO/UE, ewentualnie do poważniejszych akcji sabotażowych. A wreszcie – nawet do otwartej akcji zbrojnej, o ograniczonym zasięgu i z użyciem sił konwencjonalnych, ale zabezpieczanych przez nuklearny parasol (szantaż użycia broni jądrowej, gdyby nastąpiło poważniejsze przeciwdziałanie konwencjonalne NATO).
Takie scenariusze są w Moskwie bez wątpienia rozpatrywane. Warto przy okazji odnotować, że sam fakt upublicznienia owych rozważań, poprzez kontrolowane przecieki i wypowiedzi ekspertów, a przede wszystkim wpisywanie ich w oficjalne dokumenty strategiczne Federacji Rosyjskiej – też jest skutecznym elementem walki informacyjnej. Dzięki temu bez wyciągania miecza z pochwy (jak przed wiekami uczył mistrz strategii Sun Zi) powoduje się konflikty polityczne w obozie przeciwnika, bo jedni na Zachodzie chcą eskalować wojskowo hipotetyczny konflikt, inni z góry opowiadają się za uległością i akceptacją rosyjskich „faktów dokonanych”, zanim te jeszcze nastąpiły. To zaś daje się politycznie dyskontować na co dzień, na wiele sposobów.
Interes Rosji, interes Putina
Manewry Zapad-21, wraz z całą ich medialno-propagandową otoczką, świetnie wpisują się w ten paradygmat działania. Zresztą nie po raz pierwszy: w tym roku większy niż w przeszłości jest militarny i logistyczny rozmach ćwiczeń, z różnych powodów bardziej napięta jest sytuacja międzynarodowa, co powoduje większe zainteresowanie i wyczulenie opinii publicznej, ale dość podobne scenariusze realizowano i w latach minionych. Generalne założenia manewrów są niezmienne: pokazanie dobrej kooperacji Rosji z innymi państwami byłego ZSRR, propagandowe wykorzystanie narracji o wojskowym zagrożeniu ze strony jakoby agresywnego Zachodu (na użytek wewnętrzny, ale też dla agentów wpływu za granicą), pokazanie zdolności do szybkiej reakcji i do projekcji siły na znaczne odległości. Nieodmiennie efektem ma być narzucenie światu przekonania o wojskowej potędze Rosji i o jej gotowości do użycia przemocy w relacjach międzynarodowych – w przeciwieństwie do słabych (jak nie w sensie faktycznego potencjału, to przynajmniej woli walki) krajów Zachodu.
Koncentracja na rosyjskich zdolnościach wojskowych często spycha jednak w cień ważne pytanie o to, w jakim celu i na jakich warunkach Rosja jest gotowa z tych narzędzi skorzystać. A nawet jeśli nie zawsze, to myli się interesy państwa z partykularnym interesem rosyjskiej elity władzy. Jeśli chodzi o te pierwsze, to oczywista jest chęć poprawy pozycji przetargowej w grze międzynarodowej – rozbijanie spójności NATO/UE, bo z pojedynczymi państwami łatwiej rozmawiać z pozycji siły niż z całym blokiem. A negocjować musi, bo dostęp do handlu z Zachodem, zwłaszcza kooperacji finansowej i technologicznej, jest niezbędny dla balansowania wpływu Chin.
Z rosyjskiego punktu widzenia znaczącym czynnikiem komplikującym sytuację jest wyjście Amerykanów i ich sojuszników z Afganistanu: to nie tylko tworzy dla Moskwy nowe jakościowo problemy w sferze bezpieczeństwa, związane z możliwą ekspansją islamizmu, ale też potencjalnie otwiera pole dla zwiększenia wpływów Pekinu w Azji Południowej i Środkowej. Dlatego Rosjanie zareagowali błyskawicznie: poza znacznym dozbrojeniem byłych republik radzieckich, Kirgistanu, Uzbekistanu i Tadżykistanu, zapowiedzieli też m.in. morskie manewry na Morzu Kaspijskim (z udziałem flot azerskiej, kazachskiej i irańskiej, jeszcze we wrześniu) oraz w Zatoce Perskiej (z Iranem i Pakistanem, pod koniec roku).
Do tego momentu interes kremlowskiej „grupy trzymającej władzę” jest tożsamy z interesem państwa jako całości. Ale nie sposób pomijać tego, że obejmuje on – jak to zwykle w polityce – także utrzymanie się konkretnych ludzi przy sterze (i przy złotym poidełku). W Rosji ta determinacja jest większa niż w krajach Zachodu: bo tutaj czasem wraz ze stanowiskiem traci się życie lub wolność, a prawie zawsze wpływy, perspektywy i pieniądze.
Zbiorowy, kleptokratyczny Putin uczynił wiele, by skasować wszelką opozycję wobec siebie – i wie, że nie ma co liczyć na łaskę następców. Dla zachowania władzy „do śmierci i jeden dzień dłużej” może uczynić wiele, w tym również rzeczy niekoniecznie zgodne z interesami Rosji jako takiej (o bezinteresowny patriotyzm i w ogóle myślenie kategoriami altruistycznymi raczej nie ma co podejrzewać przedstawicieli tej grupy – o cynizm i bezwzględność natomiast jak najbardziej). Na przykład: skonfliktować się z Zachodem w sposób nieodwracalny, i w ten sposób ostatecznie oddać kraj w wasalną zależność od Chin, a przy okazji skazać na straty natury ekonomicznej i społecznej – o ile tylko pozwoli to zachować konkretnym decydentom ich pozycję, prestiż i wpływy. W dalszej perspektywie, w takim scenariuszu, oznaczałoby to również, że Rosja może stać się dla Chińczyków bardzo użytecznym narzędziem dywersji – nawet militarnej – w europejskim teatrze działań, odciągającym uwagę i potencjał USA i sojuszników ze znacznie istotniejszego dla Pekinu teatru indo-pacyficznego.
To jednak kwestia odleglejszej przyszłości. Na razie Rosja ewidentnie uzyskała od chińskich sojuszników wolną rękę w Europie Wschodniej (czego sygnałami zarówno niedawne wycofanie się Pekinu z finansowego wspierania reżimu Łukaszenki, jak i nieco wcześniej „czarna polewka” dla naszych, dość nieśmiałych na szczęście, prób budowy wielowektorowości w oparciu o Państwo Środka). Będzie więc – w poddającej się przewidywaniu perspektywie czasowej – z grubsza kontynuować dotychczasową politykę, obliczoną po pierwsze na propagandowe wykorzystywanie konfliktów z Zachodem na użytek wewnątrzpolityczny, po drugie – na konsolidację mitycznych „ziem ruskich” pod swoją władzą, po trzecie – na rozgrywanie krajów zachodnich przeciw sobie i wewnętrzne konfliktowanie ich elit politycznych i społeczeństw.
Miecz i tarcza
W wymiarze praktycznym oznacza to wysokie prawdopodobieństwo, że przy okazji manewrów Zapad-21 nastąpi faktyczne przypieczętowanie inkorporacji Białorusi. „Faktyczne” nie oznacza „formalne”, bo pozornie suwerenna, acz w pełni sterowalna Białoruś jest Rosjanom nadal na rękę. Moskwa ma dzięki niej świetne możliwości prowadzenia kolejnych operacji destabiIizacyjnych „pod cudzą flagą”. I temu służą wszystkie działania, począwszy od konsekwentnej narracji medialnej o zagrożeniu „polską rebelią” w Grodnie i Brześciu oraz o potencjalnej interwencji sił NATO, poprzez (zapewne częściowo trwałą) dyslokację na Białoruś rosyjskich pododdziałów, aż po całą grę informacyjną, związaną z wizytą Łukaszenki w Moskwie.
Ryzyko incydentów, związanych np. ze zbrojnym naruszeniem integralności terytorialnej państw wschodniej flanki NATO, jest natomiast niewielkie. Jeśli już – to na zupełnie symboliczną skalę i raczej w wariantach „pomyłki” – wyłącznie w celu testowania zachodnich reakcji, zarówno na poziomie politycznym, jak i wojskowo-wywiadowczym oraz kryzysowym. Bardziej można niepokoić się o Ukrainę – bo tutaj nowe, rosyjskie działanie ofensywne, odpowiadające na niedawne uzgodnienia Joego Bidena z Wołodymyrem Zełenskim, które na Kremlu się niezbyt spodobały, byłoby bardziej logiczne.
Scenariusze, w których żołnierze rosyjscy wkraczają na terytorium Litwy, Łotwy albo Polski po to, by zostać na stałe – nie dają się całkowicie wykluczyć. Jednak wydaje się mało prawdopodobne, by taką akcję podjęto akurat teraz: gdy wszyscy wokół są o takiej możliwości powiadomieni, a siły zbrojne i służby specjalne w tych państwach znajdują się w stanie podwyższonej gotowości. Bodaj jeszcze ważniejszym argumentem jest prosta konstatacja, że Moskwa ewidentnie nie wyczerpała wszystkich możliwości destabilizowania europejskiego systemu bezpieczeństwa bez uciekania się do otwartej przemocy. Przeciwnie, w bliskiej perspektywie może zdobyć nowe. Będzie to skutkiem prawdopodobnego słabnięcia na Starym Kontynencie zaufania do USA, zwiększonej presji migracyjnej (częściowo wspieranej i inspirowanej przez Rosjan), a także spodziewanymi nowymi odsłonami kryzysu wywołanego pandemią.
Podtrzymywanie obaw, że Kreml jest gotów uderzyć zbrojnie na swojej zachodniej granicy, a nawet użyć ograniczonego szantażu nuklearnego – stanowi w tej sytuacji narzędzie znacznie lepsze niż zademonstrowanie takiej akcji w praktyce. Blef nic nie kosztuje, dopóki karty nie lądują na stole.
Wobec tego nie ma co popadać w tanie panikarstwo, nieuchronnie prowadzące do zbędnej ustępliwości. Wbrew wrażej dezinformacji i manipulacji nie ma do tego realnych podstaw ani w zakresie realnych zamiarów przeciwnika, ani balansu potencjałów wojskowych. Ale taka sytuacja, dla Zachodu względnie komfortowa, nie będzie trwać wiecznie. Czarne scenariusze będą przybliżane zarówno przez wzrost potęgi rosyjskiej (dalszą modernizację i rozbudowę sił zbrojnych plus zdobywanie przez Rosjan przyczółków w postaci kolejnych przychylnych im rządów czy ośrodków politycznych w państwach europejskich), jak i – paradoksalnie – przez jej słabnięcie (głównie w związku z kryzysem demograficznym, społecznym i ekonomicznym).
Wciąż mamy jednak – my, Zachód – czas, by i na taką ewentualność być dobrze przygotowanym. Wymaga to jednak po pierwsze uświadomienia sobie prawdziwej skali wyzwania (i temu służy racjonalna część dyskusji, wywołanej wokół manewrów Zapad-21, w odróżnieniu od tej histerycznej), a po drugie budowy środków bezpieczeństwa. Powinny one polegać i na zwiększaniu odporności naszych społeczeństw na dezinformację (kłania się m.in. jakość edukacji), i na powściąganiu pokus, by strategicznej wagi sprawy bezpieczeństwa międzynarodowego traktować jako użyteczne kijaszki w drobnych, krajowych naparzankach międzyplemiennych. Ale także na solidarnej rozbudowie współpracy politycznej, wojskowej i wywiadowczej – bo spójność strategiczna Zachodu, obejmująca także wiarygodne i realistyczne sposoby dotkliwej odpowiedzi na atak, jest najlepszym środkiem odstraszania względem potencjalnego agresora.
To pod rozwagę tym wszystkim, którzy pracowicie opowiadają dziś o „kryzysie Zachodu” i postulują „samowystarczalność” Polski w dziedzinie obronności lub szerzej pojmowanego bezpieczeństwa. A także – ich słuchaczom i czytelnikom. Bo takie bajki, nawet podlane patriotycznym sosem i okraszone paroma, skądinąd prawdziwymi, stwierdzeniami o potrzebie rozbudowy własnych sił – w ostatecznym rozrachunku są prezentem dla kreatorów rosyjskiej wojny informacyjnej.
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu