Desperackie markowanie przez Waszyngton troski o prawa Afganek to jednocześnie próba ocalenia jedynego wymiernego osiągnięcia 20-letniej interwencji wojskowej

Pierwsza fatwa talibów została ogłoszona w ubiegłą sobotę. W Heracie, trzecim co do wielkości mieście Afganistanu, lokalni przywódcy reżimu oznajmili, że studentki publicznych oraz prywatnych uniwersytetów nie mają już prawa uczęszczać na zajęcia razem z mężczyznami. Segregacja ze względu na płeć rozciąga się też na kadrę. Pracownice naukowe nie mogą dawać wykładów dla mężczyzn, a ich koledzy – dla kobiet. Według relacji afgańskiej agencji prasowej Khaama News na spotkaniu z Mullahem Faridem, odpowiedzialnym za szkolnictwo wyższe w talibskim gabinecie cieni, niektórzy dziekani próbowali tłumaczyć, że mają tak mało studentek, iż nie stać ich na tworzenie dla nich osobnych klas. Minister in spe pozostał niewzruszony. Po trzygodzinnej dyskusji oznajmił, że trzeba definitywnie skończyć z koedukacją, bo to „źródło wszelkiego zła w społeczeństwie”.
Panuje opinia, że kolejne fatwy – oficjalne interpretacje prawa islamskiego – są tylko kwestią czasu również w innych regionach kraju. Od kiedy Amerykanie przystąpili do wycofywania się z Afganistanu, media i organizacje pozarządowe regularnie donoszą o tym, że talibowie wracają na opanowanych przez siebie obszarach do starych, opresyjnych porządków. W wielu rejonach – m.in. w częściach północnych prowincji Tachar i Farjab – fundamentaliści zakazali kobietom pokazywania się w miejscach publicznych bez hidżabu i wychodzenia z domu bez towarzystwa męskiego członka rodziny powyżej 14. roku życia. Kiedy na punktach kontrolnych wypatrzyli samotne damskie sylwetki, blokowali im przejście i eskortowali w drodze powrotnej.
W niektórych miejscach kobietom zabroniono przychodzić do pracy albo tak je zastraszono, że wolały pozostać w domach. Niewiele ponad tydzień temu reporterzy Reutersa opisywali, jak w Kandaharze uzbrojona bojówka wkroczyła do Azizi Bank, jednej z największych instytucji finansowych w Afganistanie, i wyprowadziła stamtąd żeńską część personelu (w sumie dziewięć osób). Na odchodne kobiety usłyszały, że do biura mają już nie wracać, ale na zwolnione stanowiska mogą zaproponować męskich krewnych. Do podobnego incydentu doszło kilka dni później w Bank Milli w Heracie.
Setki aktywistek, dziennikarek, aktorek, prawniczek, tłumaczek – zwłaszcza tych mających powiązania z Amerykanami – wybrało ucieczkę, a kolejne tysiące nerwowo oczekują na rozpatrzenie wniosków wizowych. Z całego kraju spływają informacje o napaściach na kobiety, odbieraniu im własności i zamykaniu szkół dla dziewcząt. Pojawiły się również doniesienia o przymusowych małżeństwach. Z ustaleń dziennikarzy wynika, że są miejsca, gdzie talibowie pukali od drzwi do drzwi, sporządzając listy dziewcząt i kobiet w wieku 12–45 lat, które miały być podzielone między bojowników; AFP informowała też o przypadkach porwań dziewczynek. Przedstawiciele reżimu odpowiadali, że to „oszczerstwa” i „trująca propaganda”.
Oczywiście zgodnie z szariatem
Informacje o szybkim wykruszaniu się równościowych zdobyczy ostatnich 20 lat spotkały się z ceremonialnymi „wyrazami zaniepokojenia” i niewiążącymi ostrzeżeniami ze strony zachodnich elit politycznych. USA, UE i kilkanaście innych krajów wydało oświadczenie, w którym wezwały nowe władze w Kabulu do zagwarantowania kobietom i dziewczynkom możliwości nauki, pracy oraz swobody przemieszczania się, a także zapowiedziały, że „będą blisko się przyglądać” sytuacji. Dużo szerszym echem niż szablonowa deklaracja najpotężniejszych przywódców świata odbił się instagramowy wpis Angeliny Jolie, która założyła na platformie konto tylko po to, by podzielić się „historiami dziewczynek walczących teraz o swoje podstawowe prawa człowieka”.
Prezydent Joe Biden, zaskoczony błyskawicznym rozkładem wojsk rządowych w Afganistanie, jednocześnie zdeterminowany, by żołnierze amerykańscy opuścili ten kraj zgodnie z harmonogramem, w sprawie przyszłości kobiet pod rządami islamistów nie mógł powiedzieć nic ponad to, że użyje wszelkich dostępnych narzędzi politycznych i finansowych, by je chronić. – Przekonanie, że jesteśmy w stanie zagwarantować prawa kobiet na świecie za pomocą siły militarnej, jest nieracjonalne. Sposobem, by o nie zadbać, jest wywieranie presji gospodarczej, dyplomatycznej i międzynarodowej na zmianę zachowań – przekonywał Biden w rozmowie z ABC News.
Narracja Białego Domu opiera się teraz na optymistycznym założeniu, że jeśli samozwańczy emirat islamski nie chce być traktowany przez inne państwa jak parias, to będzie musiał respektować prawa Afganek. Pewne jest, że talibowie dołożyli obecnie starań, by zaprezentować się światu jako ruch umiarkowany i pragmatyczny, który pogodził się z nowoczesnością. – Islamski Emirat jest przywiązany do praw kobiet w granicach szariatu – deklarował na konferencji prasowej rzecznik talibów Zabihullah Mudżahid. Podkreślił, że Afganki będą mogły być aktywnymi członkami społeczeństwa, uczyć się i pracować – ale oczywiście w zgodzie z prawem islamskim.
Mało kto jednak sądzi, że te enuncjacje to coś więcej niż hasła obliczone na zdobycie międzynarodowej legitymizacji. Zresztą we wszystkich wypowiedziach publicznych Mudżahid pilnuje się, by nie wychodzić poza ogólniki. Nigdy nie precyzuje, do jakiej interpretacji szariatu się odwołuje. Ani tego, czy wykładnia islamskiego prawa może znaleźć się w gestii lokalnych przywódców duchowych. Jedyna konkretniejsza zapowiedź padła w wywiadzie, którego w czerwcu udzielił magazynowi „Foreign Policy”. Na pytanie, czy talibowie będą wspierać prawa kobiet do edukacji i prowadzenia biznesu, odpowiedział: – Chcemy dwóch rzeczy. Pierwsza to odseparowanie dziewcząt od chłopców i kobiet od mężczyzn na uniwersytetach, w szkołach, w madrasach. Do tego pełny hidżab dla kobiet.
Nadmienił też, że „obcokrajowcy sprowadzili zasady i prawa, które nie odpowiadają naszej kulturze, religii i lokalnym zwyczajom”.
Groteskowa fikcja
Administracja Bidena zasadniczo trzyma się postanowień umowy o warunkach wycofania się wojsk USA z Afganistanu, zawartej z talibami w lutym ubiegłego roku przez ekipę prezydenta Donalda Trumpa. A w niej nie było ani słowa o zabezpieczeniu praw, które uzyskały tam kobiety w ciągu minionych 20 lat. Trump i jego doradcy parli do zakończenia najdłuższej wojny Ameryki, a kwestie równości płci i dyskryminacji traktowali jako wewnętrzy problem, którego rozwiązanie powinno zostać wypracowane podczas negocjacji pokojowych między obozem wspieranym przez USA a islamistami. Jednak do 21-osobowej delegacji reprezentującej upadły już rząd w Kabulu włączono cztery polityczki. Środowiska kobiece i przedstawiciele mniejszości etnicznych skarżą się, że w rozmowach, które trwają w katarskiej Dosze od blisko roku, ich głosy są ledwo słyszalne, a cały proces przebiega pod dyktando idei „pokój teraz, sprawiedliwość później”.
W reakcji na apele aktywistek, przerażonych wizją powrotu masowych represji, grupa amerykańskich senatorek i senatorów zaproponowała ustawę o ochronie praw kobiet i dziewcząt w Afganistanie (Protect Women’s and Girls’ Rights in Afghanistan Act), która w razie ograniczenia im dostępu do edukacji czy podstawowej opieki zdrowotnej pozwoliłaby wstrzymać pomoc gospodarczą dla rządu w Kabulu. Projekt zawiera też mgliste zobowiązanie do ścigania osób winnych zabójstwom i brutalnej przemocy wobec Afganek. Skąd kalkulacje, że talibowie ulegną ekonomicznej presji? I w jaki sposób Amerykanie mieliby zagwarantować, że sprawcy poniosą odpowiedzialność? Tych kwestii legislatorzy nie precyzują. „Każdy, kto stoi za tą groteskową fikcją, wie, że postawienie talibów przed sądem wymagałoby całodobowej obecności potężnej siły militarnej” – skwitowała projekt publicystka „The Atlantic” Caitlin Flanagan. A epoka wojskowej kurateli Stanów Zjednoczonych właśnie dobiegła końca.
Desperackie markowanie troski o prawa Afganek to jednocześnie próba ocalenia jedynego wymiernego osiągnięcia 20-letniej interwencji wojskowej. Choć Biden zaprzecza, że USA wkroczyły tam z misją budowy instytucji demokratycznych na modłę zachodnią (nation-building), to każdy, kto pamięta brawurowe proklamacje George’a W. Busha i jego neokonserwatywnych jastrzębi, wie, iż mija się z prawdą: Afganistan posłużył jako dziewiczy grunt do wielkiego eksperymentu cywilizacyjno-państwotwórczego, który zakończył się totalną klęską. „Wyzwoliliśmy kraj z prymitywnej dyktatury i mieliśmy moralny obowiązek pozostawić za sobą coś lepszego. Mieliśmy też strategiczny interes w tym, by pomóc Afgańczykom zbudować wolne społeczeństwo. Demokratyczny Afganistan byłby obiecującą alternatywą dla wizji ekstremistów” – pisał we wspomnieniach „Decision Points” Bush. Książka wyszła w 2010 r., w którym rząd Hamida Karzaja rozpoczął pierwsze rozmowy pokojowe z talibskimi rebeliantami, a administracja Baracka Obamy wysyłała na miejsce kolejnych żołnierzy.
Im dłużej ciągnęła się ta karkołomna misja, im bardziej niepowodzenia i straty ludzkie rozmywały jej pierwotne racjonalizacje, tym częściej amerykańscy politycy wskazywali na poprawę sytuacji kobiet jako na dowód, że obecność w Afganistanie ma sens. Bo choć nie udało się zbudować silnego wojska, bezstronnego wymiaru sprawiedliwości, profesjonalnej służby cywilnej, przejrzystych procedur, sprawnych mechanizmów fiskalnych, to przynajmniej Waszyngton mógł się chwalić rosnącymi wskaźnikami alfabetyzacji afgańskich dziewczynek czy tym, że w parlamencie w Kabulu zasiada więcej kobiet niż w Kongresie USA (zgodnie z konstytucją z 2004 r., napisaną pod czujnym okiem zachodnich prawników, mają zagwarantowane 25 proc. miejsc w dwuizbowym Zgromadzeniu Narodowym).
Miliony na edukację
W okresie pierwszych rządów w latach 1996––2001 talibowie poddali kobiety drakońskim rygorom czystości moralnej, niespotykanym nigdzie indziej we współczesnym świecie: zakazano im nauki, pracy (z nielicznymi wyjątkami) oraz wychodzenia z domu bez pełnego okrycia i męskiej opieki. Tym, które uznano za nieposłuszne czy rozwiązłe, groziły okrutne kary cielesne i okaleczenia, a podejrzane o cudzołóstwo skazywano na śmierć.
Fundamentalistyczny dyktat był wstrząsem zwłaszcza dla mieszkanek miast, które do tej pory mogły się cieszyć względną swobodą. Od lat 50. aż po ostatnie lata proradzieckiego reżimu Afganistan przeżywał społeczną liberalizację: wiele kobiet kończyło uniwersytety i pracowało w urzędach, uzyskało prawa wyborcze, a na mocy rządowego dekretu nie musiało zakrywać ciała i twarzy.
Po upadku islamistów w październiku 2001 r. do kraju zaczęli ściągać pracownicy różnych amerykańskich agend i organizacji pozarządowych, którzy we współpracy z lokalnymi społecznościami otwierali żeńskie szkoły i klasy, tworzyli nowe programy edukacyjne, szkolili nauczycielki. Gdy administracja Busha rozpoczynała inwazję, wśród 900 tys. afgańskich uczniów podstawówek było ok. 50 tys. dziewczynek. Według Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego USA (USAID) w 2020 r. do szkół chodziło już 9,5 mln dzieci, z czego 39 proc. uczęszczało do żeńskich klas i placówek. Najlepszy pod tym względem był 2011 r., kiedy 65 proc. szkolnej populacji stanowiły dziewczynki.
Za czasu obecności Amerykanów ponad dwukrotnie wzrosła też liczba nastolatek i młodych kobiet umiejących czytać i pisać. Dziesiątki tysięcy Afganek uzyskało możliwość zdobycia wyższego wykształcenia (w ostatnich latach tworzyły jedną piątą społeczności studenckiej). Wiele znalazło pracę w ochronie zdrowia i edukacji; przebijały się w mediach i zawodach prawniczych, a nawet w policji i wojsku. Niektóre po raz pierwszy zaczęły dokładać się do domowego budżetu. Po odzyskaniu praw politycznych ponad 150 tys. kobiet zostało wybranych na funkcje publiczne w lokalnej administracji. Specjalna agencja ds. odbudowy Afganistanu szacuje, że w latach 2002–2020 amerykański rząd wydał ponad 787 mln dol. na programy wsparcia dla dziewcząt i kobiet w obszarze szkolnictwa, opieki zdrowotnej, aktywności gospodarczej i publicznej czy dostępu do wymiaru sprawiedliwości.
Niemoralny związek
Przekonanie, że w odpowiedzi na tragedię Afganek Stany Zjednoczone nie powinny poprzestać na pomocy humanitarnej, ugruntowało się wśród amerykańskich elit na kilka lat przed zamachami z 11 września 2001 r. Wielu polityków, akademików, feministek, ludzi Hollywood uważało, że Waszyngton, wspierając mudżahedinów w wojnie z ZSRR, częściowo ponosił moralną odpowiedzialność za ustanowienie przez fundamentalistów „płciowego apartheidu”, jak wówczas określano reżim talibów. Swój idealistyczny żar kanalizowali, urządzając charytatywne gale i wywierając presję na korporacje inwestujące w Afganistanie, by odroczyły projekty do czasu złagodzenia restrykcji wobec kobiet. Ale grunt pod działania na miejscu był przygotowany.
Gdy nadszedł 11 września, klasa polityczna wykorzystała kwestię ciemiężenia kobiet do sformułowania moralnej argumentacji na rzecz inwazji. Wyzwolenie Afganek spod jarzma islamistów zaczęto lansować jako misję wpisaną w samą istotę krucjaty przeciwko Al-Kaidzie. W zjednanie dla niej sympatii społeczeństwa zaangażowało się wiele prominentnych Amerykanek. W listopadzie 2001 r. pierwsza dama Laura Bush wygłosiła przemówienie radiowe, w którym podkreśliła, że „walka z terroryzmem jest jednocześnie walką o prawa i godność kobiet”. Ówczesna senator Hillary Clinton napisała w magazynie „The Time”, że „istnieje niemoralny związek między opresyjnym traktowaniem kobiet przez talibów a nienawistnymi działaniami terrorystów Al-Kaidy”. Tę samą neokonserwatywną narrację afirmowały media.
Niespełna dwa miesiące po rozpoczęciu inwazji „New York Times” opublikował wstępniak redakcyjny fetujący „odzyskanie wolności przez Afganki”. W programach informacyjnych pełno było relacji i obrazków uwypuklających barbarzyńskie praktyki talibów. Sprawa kobiet stała się więc nie tylko częścią ideologicznego uzasadnienia dla wojny, lecz także jednym z powodów, dla których USA nie wycofały się z niej wcześniej.
Wiarę w słuszność obranej drogi wzmacniały fotografie udręczonych Afganek nieustannie obecne w telewizji i prasie – jak Aisha z okładki „The Time” z 2010 r., nastolatka, której mąż z pomocą krewnych odciął uszy i nos w odwecie za to, że od niego uciekła. Redakcja opatrzyła portret wymownym tytułem: „Co się stanie, jeśli opuścimy Afganistan”. Jak przekonuje antropolożka Lila Abu-Lughod w książce „Do Muslim Women Need Saving?”, sposób przedstawiania na Zachodzie afgańskich dziewczynek i kobiet – opuszczonych, zastygłych w strachu ofiar ucisku – wyzwalał u Amerykanów i Europejczyków swoisty kompleks (białego) wybawcy, który musi ocalić je przed brutalnością wojny, ale też od własnej, opresyjnej kultury. W rzeczywistości wojska sojusznicze często przemoc potęgowały, szczególnie w bastionach fundamentalistów.
Według raportu organizacji Afghanistan Analysts Network, opartego na wywiadach z kilkudziesięcioma kobietami, naloty powietrzne, ataki dronów, nocne naloty, strzelaniny między siłami rządowymi a rebeliantami stały się nieodłączną częścią ich codzienności. Niektóre przyznawały, że przejęcie przez talibów kontroli nad ich terenem sprawiło przynajmniej, że poczuły się bezpieczniej.
Nieformalna sprawiedliwość
O ile statystyczny obraz postępu w sferze praw afgańskich kobiet i dziewcząt wypada dość optymistycznie, o tyle zyski z amerykańskich wysiłków okazały się kruche i niezwykle zróżnicowane – regionalnie, kulturowo, wiekowo. Podczas gdy w Kabulu czy Heracie przybywało szkół i szans na pracę, obszary wiejskie, gdzie mieszka prawie trzy czwarte ludności, w małym stopniu mogły skorzystać z modernizacji.
Według UNICEF 3,7 mln afgańskich dzieci się nie uczy, z czego 60 proc. to dziewczynki. Wciąż 80 proc. kobiet powyżej 15. roku życia nie umie czytać i pisać. Często wynika to z braku możliwości dojazdu na lekcje i wczesnego zamążpójścia; do tego brakuje nauczycielek, wyposażenia klas, sanitariatów, a nawet wody pitnej. Niemal połowa placówek edukacyjnych w kraju nie ma budynków (mieszczą się np. w namiotach). Poza dużymi miastami szanse na naukę – jeśli już jakieś są – zwykle kończą się na podstawówce. W niektórych rejonach pod kontrolą talibów nawet ta opcja pozostaje poza zasięgiem. Tylko w ostatnich dwóch latach na przejmowanych przez siebie terenach zamknęli ponad 450 szkół.
Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że ok. 87 proc. Afganek doświadczyło przemocy domowej, która pozostaje mocno zakorzeniona w tradycyjnym kodeksie honorowym Pasztunów (Pasztunwali). Prawo o eliminacji przemocy wobec kobiet z 2009 r., jedna z najważniejszych zdobyczy legislacyjnych, pozostaje głównie na papierze. Pomimo wprowadzenia kar za gwałty, zabójstwa honorowe, pobicia i inne formy użycia siły, nieliczne ofiary decydują się zgłaszać do organów ścigania – a jeśli to zrobią, grozi im zemsta ze strony rodziny (np. uwięzienie). Mężowie, krewni i policjanci wywierają presję, by reagować na „kobiece” sprawy z pomocą nieformalnych mechanizmów wymierzania sprawiedliwości przyjętych w danej społeczności. Pokrzywdzone są reprezentowane w takich postępowaniach przez męskich członków rodziny i nie mogą mówić w swoim imieniu. Działanie prawa antyprzemocowego podkopuje zwłaszcza potężna władza lokalnych watażków, którzy postrzegają nowe przepisy jako obcą narośl i zagrożenie dla swojej pozycji.
Tegoroczny raport amerykańskiej agencji ds. odbudowy stwierdza: „Mimo realnych postępów Afganistan pozostaje jednym z tych miejsc na świecie, w których najtrudniej jest być kobietą”. ©℗