Amerykanie i wojska sojusznicze, w tym polskie, siedziały tam 20 lat i próbowały budować afgańskie państwo. A to, że od dawna nie było tam sensu siedzieć, jest zupełnie inną sprawą - mówi Grzegorz Nawrocki emerytowany pułkownik Służby kontrwywiadu wojskowego. Podczas służby w Afganistanie w 2013 r. dowodził Narodową komórką kontrwywiadu.

Z Grzegorzem Nawrockim rozmawia Magdalena Rigamonti
Ewakuowaliście afgańskiego generała?
Ewakuowano generała.
Kto?
Grupa byłych oficerów.
Byłych oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego?
Nie tylko. Jest coś takiego, jak miara słuszności. I właśnie ta miara była kluczową rzeczą przy podejmowaniu decyzji, żeby spróbować wyciągnąć z Afganistanu gen. Muhammada Haidara Nikpaia.
Zostanie w Polsce?
Nie wiem. Ale są już tu dwaj jego synowie, którzy starają się o polskie obywatelstwo.
Pan jest na emeryturze.
Trochę wymuszonej. Mam 47 lat. I na dobrą sprawę mogłem powiedzieć, że nie chcę się wtrącać, że nie chcę używać swoich kontaktów, bo ktoś się do mnie przyczepi, że wchodzę między wódkę a zakąskę.
Ale pozwolili panu wejść.
Nikt mi nie pozwalał.
Nikt też nie zablokował.
Ktoś poprosił mnie o pomoc, ktoś był na urlopie, ktoś nie wiedział, ktoś się nie znał, ktoś zapomniał. Sprawa z Afganistanem w ostatnim czasie stawała się zapomniana i nagle zaczęła dziać się w sposób niekontrolowany. Amerykanie nie przewidywali, że Kabul tak szybko upadnie. Tym bardziej polskie władze tego nie przewidywały.
Zna pan gen. Nikpaia?
Poznaliśmy się w 2013 r. Był dowódcą 3 Brygady ANA, którą polski kontyngent szkolił.
Wierzył w idee demokratyczne?
Nie wiem. Jest żołnierzem. Zaczynał służbę, kiedy w Afganistanie byli Rosjanie, a później mudżahedini, był degradowany, przywracany. Skuteczny w walkach z talibami. Pamiętam operację prowadzoną przez niego, kiedy w jednym z dystryktów prowincji Ghazni doszło do walki. Stracili żołnierza, ale rozgromili talibów – żaden z nich nie wyszedł żywy.
Nie miał rozterek?
Nie miał. Widziałem poranionych policjantów afgańskich, widziałem jego ludzi zabitych przez talibów. Widziałam poparzonych, z poodrywanymi rękami... To była wojna, nie zabawa.
Widzę, że pojechałby pan tam znowu.
Kiedy zaczęła się ewakuacja, krew zaczęła mi szybciej krążyć. Jakoś tak się wyprostowałem, palce stały się bardziej zwinne, szybsze, zmysły wyostrzone. Kolega pyta: „A jakby trzeba było, to byś pojechał?”. Na początku się zaparłem. Po chwili powiedziałem: „Zależy z kim i po co?”. A po prawdzie…
To by pan pojechał.
Hm. Cały czas czuję, że źle, iż przestałem pracować.
W SKW?
Nic mi nie dawało takiej satysfakcji i adrenaliny. Pomimo tego, że przez lata była to praca przetykana długimi okresami rozczarowania, goryczy, frustracji, beznadziei. Ale były też okresy, kiedy miałem poczucie ogromnej sprawczości i działania w imię celów wyższych i czegoś skutecznego.
Prezydent USA Joe Biden przekonuje teraz, że wojska koalicyjne nie budowały w Afganistanie demokracji.
Zaskakujące stwierdzenie. Mówienie, że wojska amerykańskie i sojusznicze nie odbudowywały tego państwa, że ich celem nie była budowa demokracji stoi w sprzeczności z faktami. Przecież wydawano miliardy dolarów właśnie na to: na budowanie struktury, administracji. Gdyby Amerykanie weszli do Afganistanu w 2001 r., złapali Osamę Bin Ladena i jego współpracowników, a potem wyszli – wtedy można by mówić, że słowa prezydenta USA opisują rzeczywistość. Ale Amerykanie i wojska sojusznicze, w tym polskie, siedziały tam 20 lat i próbowały budować afgańską państwowość. A to, że od dawna nie było tam sensu siedzieć, jest zupełnie inną sprawą.
Biden mówi też, że sami Afgańczycy nie chcieli walczyć.
W tej kwestii mówi prawdę. Oni nie chcieli, a my byliśmy sfrustrowani tym, że nie chcą, więc robiliśmy to za nich. A przecież już w 2013 r. były prowadzone prace, których celem było przekazywanie Afgańczykom odpowiedzialności nad regionami i dystryktami. Przygotowana została mapa, informacje na niej, który dystrykt jest już gotowy, żeby pełną odpowiedzialność za dany obszar przejęli Afgańczycy. Do tego dokładne informacje o siłach lokalnych, policji, wojsku. Ten proces się toczył, ale było wiadomo, że nie skończy się powodzeniem. To było widać każdego dnia. Na terenie bazy Ghazni była szkoła policyjna prowadzona przez polskich żandarmów dla afgańskich policjantów. Wciąż krąży filmik ze szkoleń, z zaprawy porannej. Widać na nim, jak oni kompletnie nie są w stanie ogarnąć koordynacji ruchowej. Ludzie się z tego śmieją, bo to wygląda śmiesznie, a prawda jest taka, że jak u nas dziecko idzie do pierwszej klasy podstawówki, to pani pokazuje, że rączka w górę, rączka w dół, a teraz na przemian. A tam nikt tych dzieci nie uczy. Zresztą, z reguły nie chodzą do szkoły, więc potem nie ma co się dziwić, że 20-letniemu chłopakowi trudno jest wykonać koordynacyjne ćwiczenia. Taki chłopak trafia do szkoły policyjnej, bo szuka zajęcia: jest nowy rząd, który oferuje pracę, będę policjantem. Dają mundur i karabin, jacyś goście z dalekiego kraju uczą, ale on przecież nigdy rękami nie machał na przemian. On, owszem, potrafi siedzieć w kucki pół dnia, czego nie jest w stanie wytrzymać żaden Polak, bo po kilku minutach ma skurcze, ale niczego innego nie umie albo nie chce umieć.
Tego można nauczyć.
Ale nie można nauczyć zaangażowania, przekonania, że jest się po dobrej stronie. Opowiem pani taką sytuację. Lecimy na operację. Są z nami ludzie z afgańskiej jednostki, ze służb specjalnych. Mają przeszukiwać wieś, ale okazuje się, że jeden się przewraca, drugi się gdzieś gubi. Nie bardzo im cokolwiek wychodzi. Nad nami dwa drony, herkules, apache, satelita. Więc przeszukujemy, znaleźliśmy parę min, stare karabiny i RPG, a ci afgańscy żołnierze stali pod płotem. A przecież zaangażowano siły i środki. Wysiłek żołnierzy GROM, dwa tygodnie naszej pracy informacyjnej – wszystko niewspółmierne do efektów. Więc było jakieś poczucie jałowości tego wysiłku wobec postawy samych Afgańczyków. Wtedy sobie pomyślałem, że to nie ma szansy powodzenia. A koszty są horrendalne. Pojawiają się głosy, że gdyby za te pieniądze otoczyć Afganistan płotem i przekazywać przez ten płot wszystko, czego potrzebują, to kto wie, czy nie przyniosłoby to lepszego efektu niż ta wojna.
Pojawiają się też takie głosy, że jeśli nie nakarmimy Afgańczyków, to oni przyjdą do Europy.
To myślenie, że jak damy im pieniądze, to może oni tu nie przyjdą, jest naiwne. Popatrzmy na to, jak jest położony Afganistan; jeśli nie będzie woli któregoś z państw granicznych, żeby tych ludzi przepuszczać, to oni nie będą do nas docierać. To nie jest tak, że swobodnie można się przemieszczać i pewnego dnia po prostu przyjść na granicę polsko-białoruską czy polsko-ukraińską. Na piechotę to są trzy miesiące. W bardzo trudnym terenie. To, że Afgańczycy docierają nad naszą granicę, jest skutkiem pewnej gry o charakterze geopolitycznym, która przy okazji karmi międzynarodową przestępczość zorganizowaną.
Jeszcze raz prezydent Biden. Powiedział, że jest niskie prawdopodobieństwo, że po wyjściu wojsk koalicyjnych Afganistan opanują talibowie.
A tymczasem po dwóch miesiącach od wycofania się sił koalicji Afganistan został opanowany przez talibów. I to było raczej do przewidzenia. Prawdą jednak jest to, że wszyscy liczyliśmy na to, że tamta władza będzie w stanie wytrwać dłużej, o tym też mówiły raporty wywiadowcze różnych państw. Przeczytałem gdzieś celny komentarz odnoszący się do tego; autor stwierdził, że rząd centralny pozbawiony pieniędzy od Amerykanów przestał płacić ludziom i ci po prostu poszli do domu. Dotyczyło to w takim samym stopniu żołnierzy i policjantów.
Czyli te 20 lat to robota głupiego?
Z dzisiejszej perspektywy jest takie poczucie, że to była głupiego robota. Wówczas miałem dojmujące przekonanie, szczególnie w okresie ramadanu 2013 r., kiedy prezydent Karzaj zapowiedział amnestię dla więźniów, że to dziwna gra. Trzeba pamiętać, że siły koalicyjne realizowały tzw. listę najbardziej wartościowych celów osobowych.
Wojskowa nowomowa. Chodziło o ludzi, których mieliście złapać?
Typowano ludzi, którzy zarządzali rebelią. Zwalczanie celów osobowych uderzało w zdolności do prowadzenia walki, w logistykę, decyzyjność. Wyeliminowanie strzelców na motorkach, podkładaczy ładunków w zasadzie nic nie daje, bo za chwilę pojawią się kolejni. Chodziło o to, żeby wyeliminować tych, którzy nimi zarządzają. Wszystkie siły koncentrowały się na eliminacji celów z tej listy.
To była długa lista?
Bardzo dynamiczna. Łapaliśmy ich, przekazywaliśmy ich policji afgańskiej i zaraz okazywało się, że jeden czy drugi pojawiał się na nowo w grze, co znaczyło, że są wypuszczani. Jednak amnestia 2013 r. miała nie obejmować tych, którzy walczyli przeciwko nam. Miała dotyczyć raczej drobnych przestępców, których uwolnienie nie wpłynie na bezpieczeństwo narodowe. Nawiązaliśmy kontakt z komendantem więzienia w Ghazni. Pojechałem z nim porozmawiać. Miły, uczynny. Ale kiedy pooglądałam sobie to więzienie, to kilka rzeczy mnie po prostu uderzyło. Wielki obszar otoczony cztero- albo pięciometrowym murem zbudowanym z mieszanki cegieł i błota. Niedziela, pełno kobiet z torbami, ruch jak na Marszałkowskiej. Pytam komendanta, o co chodzi, on, że dzisiaj niedziela, mają trudności z zaopatrzeniem i to rodziny utrzymują więźniów. Mówię, że chciałbym zobaczyć listę tych, którzy mają być zgodnie z amnestią zwolnieni. On strasznie się gnie, mówi, że jeszcze nie wie, ale jak byśmy mu pomogli, bo oni tu prądu nie mają, trzeba im światło zrobić, takie solary… Obeszliśmy więzienie, pokazał, że w jednym budynku jest 400 więźniów, ale strach tam wchodzić, bo to talibowie. Ale taki strach, że nawet strażnicy tam nie wchodzą, bo ci talibowie mają komórki i wysyłają wiadomości, żeby tych strażników potem zabić. Przecież jeszcze przed chwilą usłyszałem, że nie ma prądu, więc jak ci rzekomi talibowie ładują komórki, poza tym, skąd mają komórki. Rozłożył ręce. Zaraz się okazało, że mają też telewizory, radia. I że, i tu najlepsze, wydłubują sobie kable ze ścian i dzięki temu mają prąd. Potem zobaczyłem jeszcze anteny telewizyjne na dachu i usłyszałem inne kłamstwa.
Zbudowaliście te solary w więzieniu?
Zbudowaliśmy. Po czym, kiedy została ogłoszona amnestia przez lokalnego sędziego, to po tygodniu został on zabity. Wysadzony. Zakładam, że wziął pieniądze za to, że ktoś zostanie zwolniony, i się nie wywiązał. W Afganistanie w sumie nie było wiadomo, co jest rebelią, a co władzą, bo tam wszystko jest pomieszane. W takich momentach pojawia się poczucie beznadziei. Łapiesz, a są wypuszczani. Pomimo osiąganych efektów, beznadziejność towarzyszyła całym siłom koalicyjnym. Krew w piach. To powiedzenie miało tam, w Afganistanie, wymiar dosłowny. Były i piach, i krew. Teraz, kiedy upadł rząd wspierany przez siły koalicyjne, to zakładam, że w gruncie rzeczy mniejsza część Afgańczyków się tym zmartwiła. Duża część ludzi może być zadowolona z takiego obrotu sprawy. Samo to, że mogła ustać wojna, w której ginęli ludzie, również przypadkowo, jest już wartością samą w sobie. To nie jest tak, że przez ostatnie 20 lat Afganistan się rozwijał, prawa kobiet były przestrzegane i szło wszystko wspaniale. Wjeżdżamy do wsi, w której doszło do jakiegoś wypadku, są poparzone dzieci i okazuje się, że ojciec nie pozwala ratować dziewczynki, bo uważa, że przede wszystkim trzeba ratować chłopców. Ojciec nie chciał pomóc swojemu dziecku, bo było dziewczynką. Tu jest całkowicie inna siatka pojęciowa niż nasza. Nie można też patrzeć na Afganistan przez pryzmat Kabulu, bo stolica to odrębny byt. Prowincja Ghazni i jej dystrykty to prawdziwa prowincja, jest mało szkół, uniwersytet działa od 2008 r., zresztą za sprawą polskiego wsparcia. Ci ludzie choć są prości, to jednak sprytni. Kiedy się zorientowali, że jest możliwość roszczeń wobec kontyngentu, nie omieszkali tego wykorzystywać na każdym kroku. A to twierdzili, że przejechaliśmy komuś kozę, a to, że zniszczyliśmy mur. Często wypłacaliśmy im pieniądze.
To był sposób na kupowanie sobie informatorów?
Nie. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – jeśli przez wieś jedzie patrol, a to kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt wozów, to w zasadzie nie ma możliwości, żeby nie zahaczyć o jakiś murek, czegoś nie zniszczyć. Nie dziwię się więc, że roszczenia się pojawiały. Z drugiej strony płacenie odszkodowań było na pewno formą budowania dobrych relacji. Choć miary europejskie czy też szerzej – miary zachodniego świata – są zupełnie nieadekwatne do tego, co się dzieje w Afganistanie, jak tamtejsi ludzie postrzegają świat, jakie mają zasady, jakie wartości. Naiwnością byłoby sądzić, że my im tam zaprowadzimy porządek, jaki znamy. Nasz zasadza się na chrześcijaństwie, na innym kręgu kulturowym.
I na pogardzie?
Często na arogancji. Zauważyłem tę arogancję u niektórych amerykańskich żołnierzy. Pamiętam, byliśmy u dowódcy 3 Brygady Armii Afgańskiej. Byli tam też Amerykanie z zespołu wsparcia doradczo-szkoleniowego. Polacy traktowali afgańskich żołnierzy po partnersku, z szacunkiem. Amerykanie – głupia arogancja. To są prozaiczne rzeczy. Siedzieli na kanapie, przed nimi stolik, a na stoliku orzeszki, i nogi na ten stolik, do tego żucie gumy i rozkazy, co Afgańczycy mają robić i czego od nich żądają.
Rozmawiałam z wieloma polskimi żołnierzami, którzy byli na misjach, i duża część z nich mówiła z wielką pogardą o Afgańczykach.
To poczucie wyższości rodziło się z wielu powodów. To się zaczynało już w warstwie językowej. O przeciwnikach, talibach mówiło się szmatogłowi albo szuszwole. Myślę, że to wynikało z niewiedzy i lęku, z próby obłaskawienia odmiennego świat. Ten język obowiązywał zresztą już w Iraku.
Pozwalał utwierdzać się w przekonaniu, że jest się kimś lepszym.
Coś, co jest obce, jawi się jako zagrożenie, a więc poczucie wyższości jest jednym ze sposobów okiełznania lęku. Trzeba było też jakoś sobie wytłumaczyć, że mamy rację, że nasza robota jest po coś. Zaczynało się od przekonania samego siebie. Już samo używanie tego języka było deprecjonujące. Było wynikiem frustracji. Trzeba wziąć pod uwagę, że szeregowi żołnierze widzieli świat przez celownik. Jeśli wyjeżdżali na patrol, to na patrol bojowy.
Pana podwładni musieli codziennie odbyć co najmniej dwie rozmowy z autochtonami.
Każdy z moich ludzi wiedział, po co tam jedzie.
Po co?
Żeby wydobyć informację i namierzyć jak najwięcej terrorystów. Byliśmy mózgiem, a siły specjalne i pododdziały bojowe – pięścią. Rozmawialiśmy z ludźmi, korzystaliśmy z kontaktów osobowych, co też było obarczone ryzykiem i błędem. Rozmowy, informacje, które pozyskiwaliśmy, zawsze wymagały weryfikacji. Metody pracy były ustalone.
Wykrywacz kłamstw?
To potoczna nazwa. Tak, korzystaliśmy z różnych metod pracy. W zasadzie robota paliła nam się w rękach. Zdarzało się pracować po 18 godzin na dobę.
No, ale jak jest bezsens działania, zamknięte koło…
Do tego nakładają się zmęczenie, obojętność, różne emocje, frustracja, lęk, myślenie o rodzinie, tęsknota. Różnie sobie ludzie z tym radzili.
Mówiłam o sensie.
Myślę, że wielu ludzi nie zajmowało się tym sensem za bardzo.
Nie chcieli zdawać sobie sprawy?
Może nawet zdawali sobie sprawę z bezsensowności działań, ale odpychali to od siebie. Wielu przyjechało zarobić pieniądze.
Mówili to wprost?
Niektórzy tak.
Pan by chciał, żeby jeździli z pobudek patriotycznych, z poczucia misji?
Nie jestem naiwny. Mogę mówić o sobie, ale mam świadomość rzeczywistości, tego, jak wygląda życie. I nie potrzebuję, żeby każdy był taki, jak ja. Mnie chodziło o to, że jak już ktoś tu przyjechał, z jakąkolwiek motywacją, to żeby wykonywał swoją pracę bardzo dobrze. Argument, że ktoś tu przyjechał dla pieniędzy, nie jest licencją na to, żeby tego nie robić. A jednak słyszałem uwagi: „Mam to w dupie, bo przyjechałem tu dla pieniędzy”. Trzeba pamiętać, że dodatkowe świadczenia można było dostać za wyjazdy za bramę.
50 zł. Prawda?
Były minimaksy i kaziuki. Minimaksy to były trzy wyjazdy miesięcznie, za które dostawało się, jeśli dobrze pamiętam, od 10 proc. do 30 proc. należności zagranicznej, a każdy kolejny wyjazd rzeczywiście był za 50 zł. Na banknocie 50 zł jest Kazimierz Wielki, stąd kaziuk. Wielu ludziom zależało na tym, szczególnie jak to były wyjazdy niedalekie, by wyjeżdżać. A ja mówiłem, że nie będę firmował ryzyka po to tylko, żeby ktoś pięć dych zarobił.
Pojawił się raport z nadzwyczajnego spotkania ministrów spraw zagranicznych krajów NATO, a w nim konkluzja, że jednym z powodów, dla których byliśmy w Afganistanie, jest to, że przez 20 lat od ataku na WTC nie było na świecie zamachów wyprowadzonych z Afganistanu.
To nie jest wystarczający argument. Policzmy ofiary. Ponad 3,5 tys. zabitych żołnierzy wojsk koalicyjnych, kilka tysięcy rannych, ponad 200 tys. zabitych Afgańczyków. Dramatyczne zdarzenie, jakim był zamach na WTC, przyniosło 3 tys. ofiar. Takie porównania są karkołomne, jednak trzeba mierzyć się z tymi liczbami.
W Afganistanie zginęło 43 polskich żołnierzy.
I jeden pracownik cywilny. Wydaje mi się, że po jakimś czasie to już nie robiło na ludziach wrażenia.
W Afganistanie, na was, ta śmierć nie robiła wrażenia?
W Polsce, na politykach, na zwykłych ludziach – nie robiła. Szedł pasek w telewizji, że zginął kolejny żołnierz i tyle. A w Afganistanie każde odprowadzenie zwłok to była zbiórka, ludzie z danego pododdziału nieśli trumnę, była flaga, ksiądz powiedział parę słów, dowódca też. Potem trumna do śmigłowca, po czym maszyna odlatywała w towarzystwie jednej bądź dwóch innych, i jeszcze pożegnalny przelot nad bazą. Bardzo poruszające. Pamiętam ten smutek.
Paraliżujący?
Dla mnie nie. Wiedziałem, gdzie jestem i jakie jest ryzyko. Naiwnością byłoby sądzić, że jadę na wojnę i to mnie nie dotknie w żadnym stopniu.
Pan jest wykształcony, ponadprzeciętnie inteligentny, doświadczony, ma pan świadomość konsekwencji, nie przez przypadek pracował pan w służbach. A jednak większość misji w Afganistanie stanowili prości żołnierze.
Tam bardzo cementowały się relacje między żołnierzami. Pamiętam, kiedy zginął pierwszy żołnierz na naszej zmianie. To był chłopak, który szedł na wąsach, czyli polami przy drodze, przed wozem bojowym, i sprawdzał, czy nie ma ładunków wybuchowych. Przechodził przez taki murek, a tam była założona pułapka i oberwał. Mieliśmy zaraz wyjeżdżać, więc wszystko słyszeliśmy w radiu. Reakcje żołnierzy, wzywanie pomocy, podawanie jego stanu. Nie, nie było paniki. Pamiętam tylko emocje w głosie tych chłopaków. To porusza, ale nie działa paraliżująco. Pamiętam 28 sierpnia 2013 r., kiedy nastąpił atak kompleksowy na bazę. Siedziałem w biurze. Pisałem jakieś dokumenty, meldunki i nastąpiła eksplozja, choć nie było żadnego ostrzeżenia o nadlatujących rakietach. Byłem przekonany, że pocisk uderzył prosto w nasz budynek. Podniosło dach, posypał się tynk, podbiegłem do drzwi, zablokowane, silnym kopem musiałem je wyważyć. Zaraz przy wyjściu zrobiliśmy małe patio. Był stół, były ławki, wisiał nasz znak zaciśniętej pięści z Polską Walczącą, a na ścianie zużyty silnik bezzałogowego samolotu. Wyskoczyłem z budynku i zobaczyłem, że nasz poligrafer zajmujący się na co dzień sprawdzaniem, czy informatorzy mówią prawdę, siedzi jak zamurowany, kilka metrów dalej kolejny żołnierz kuca i trzyma się za głowę, a obok niego leży ten silnik. Na szczęście nic się nie stało. Później żartowaliśmy, że gdyby ten silnik kogoś uderzył, ranił, to mielibyśmy ofiarę wypadku lotniczego. Zaraz zrobiliśmy inwentaryzację, brakowało trochę ludzi. Było ryzyko, że przez wyłom w murze talibowie wtargną. Ludzie dostali jasne polecenia, że jeśli zobaczą kogoś w mundurze armii afgańskiej albo w ubraniu cywilnym, mają go dwa razy wezwać do zatrzymania, a jeśli nie posłucha, to mogą strzelać. Dwóch ludzi siedziało w naszym rosomaku i nasłuchiwało, co się działo w eterze. Dzięki temu udało się udaremnić atak z innej strony. Do bazy zmierzał samochód wypełniony ładunkami wybuchowymi. I wtedy żołnierze gen. Nikpaia i policjanci gen. Zarawara zatrzymali go i ten gość się zdetonował. Nastąpiła eksplozja poza bazą. Dziś mam taki ciąg świadomości, wszystko mi się zlewa, kiedy myślę o tamtym zdarzeniu. Wtedy też nastąpiło rozdzielenie chłopców od mężczyzn i kobiet od dziewcząt. Mówię o moim zespole.
Byli tacy, którzy udawali Rambo?
Trochę tak. Ale po tym ataku nagle zniknęli. Jeden schował się w schronie, mówię do niego, co ma robić, a on, że to pierdoli. Inny chłopak natomiast, który wydawał się zwyczajny, w chwili próby okazał się mężczyzną, robił to, co należało. Mówię: „Weź karabin, idź na schron”. A on: „Tak jest, szefie”. Ogarnął to jak należy. Kilku innych, dzielnych ludzi, zbierało w tym czasie resztę ekipy po bazie, kiedy trwała walka. W sumie przestałem oceniać reakcje i motywacje. Często było tak, że ludzie, którzy wyjechali do Afganistanu, wydawali się zaskoczeni, kiedy coś się stało. Przecież przez ileś zmian był spokój, rutyna codzienności, trzy posiłki, spotkania towarzyskie, jakiś alkohol w kampie. I dzień zaliczony.
Jak na koloniach.
Trochę tak. Proste życie. Bez rozterek, żona nie zawraca głowy, mogę do niej zadzwonić albo nie. Miałem wrażenie, że niektórzy naprawdę czują się jak na wakacjach. Pewnego dnia pojechał patrol do jednego z dystryktów, drogą, którą nazywano aleją ajdików. To było długie 16 godzin w moim życiu. Ja w bazie, część moich ludzi na zewnątrz. I regularna walka. Najpierw najechali na ajdika, urwało im koło. Ostrzelanie. Przyjechał wóz ewakuacyjny.
Ajdiki to takie ładunki wybuchowe podkładane pod ulicę?
Improwizowane urządzenie wybuchowe. Tak, mieli na to wiele sposobów. Kopali dziurę, beczka z saletrą amonową zalana ropą, jakiś detonator, bateria, tzw. deska afgańska, czyli element, który inicjował eksplozję. Z dużej baterii R20 wyjęty rdzeń grafitowy, niewykrywalny przez wykrywacz metali. Dojechał wóz ewakuacyjny i też ładunek, też coś się urwało, więc znowu blokada. Do tego cały czas kontakt.
Kontakt, czyli strzelanie?
Tak, strzelanie. Kontakt ogniowy.
Z talibami?
Ze strzelcami z drugiej strony. To wszystko, co się działo tego dnia, bardzo długo trwało, trudno było się wycofać.
Po co tam jechaliście?
Żeby zaznaczyć swoją obecność.
Pokazać siłę?
Też. Często chodziło o kwestię obecności, wsparcia lokalnego posterunku policji. Czasami wykorzystywaliśmy taką sytuację, żeby nawiązać kontakt z osobami w konkretnej społeczności. Opowiedziałem pani o całym tym wysiłku, o zniszczonym sprzęcie, o rannych, o walkach, o niebezpieczeństwie. Kiedy po tych 16 godzinach wrócił mój zastępca, to zobaczyłem na jego twarzy odciśnięte piętno wojny.
Politycy nazywali to, co się dzieje w Afganistanie, misją stabilizacyjną.
Tak, ludzie jechali na misję, a dojeżdżali na wojnę.
Chodziło o morale żołnierzy? Żeby nie wystraszyć?
Wynikało to po części z regulacji prawnych obowiązujących w Polsce. Nie zmienia to tego, że niezależnie od stosowanej nomenklatury w Afganistanie uczestniczyliśmy w walkach. Po prawdzie „misja stabilizacyjna” brzmi lepiej niż „wojna”. Z Afganistanu, z tej misji stabilizacyjnej, wróciłem wyżęty jak szmata. Emocjonalnie, intelektualnie i fizycznie.
Pan tam był siedem miesięcy.
Tak, kierowałem grupą blisko 30 ludzi, Narodową Komórką Kontrwywiadu. W strukturze Polskiego Kontyngentu Wojskowego Afganistan taką mieliśmy nazwę. Wielu ludzi czerpało satysfakcję z tego, że tam było. Może zabrzmi przewrotnie to, co teraz powiem, ale jest coś takiego jak choroba misyjna, polegająca na tym, że chce się walczyć, chce się być daleko od domu. To jest coś, co samo się nakręca. Już pani mówiłem, że siły specjalne koalicji miały angażować lokalnych żołnierzy, a tak de facto to brali ich tylko „na sztukę” i sami szli walczyć. Wynikało to po części z frustracji, ale też chodziło o to, żeby czuć tę adrenalinę, choć kosztem jest przecież życie albo śmierć. Oczywiście, to jest jedna z wielu stron tej całej sprawy. Pamiętam historię, siedziałem na stołówce w bazie Bagram, obok amerykańskiej żołnierki. Zagadnęła mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jest w komórce zajmującej się zapobieganiem nadużyciom seksualnym w amerykańskiej armii. To uświadomiło mi, że Amerykanie przenieśli z USA całą swoją strukturę, że to już nie jest wojna, w której ścierają się dwa fronty. Zrozumiałem, że wojskowa baza jest makabrycznym Disneylandem wojennym, z ludźmi, którzy się do tego wszystkiego przystosowali. A gdzieś za tym wszystkim są dramaty rodzin, które straciły bliskich, rodziny, które się rozsypały, dzieci, które nie widziały ojców przez lata. Afganistan to był wielki wysiłek i tak na to patrząc, to ten wysiłek nie miał sensu. Z drugiej strony mówi się o sprawdzaniu polskich sił zbrojnych – Afganistan był do tego świetną okazją. Czy ten dorobek zostanie wykorzystany, czy instytucjonalnie się zachowa, czy w służbach się zachowa – nie wiem i powiem więcej, że jeśli się nie zachowa, to nie jest tylko wina tych obecnie rządzących.
Pana nie ma w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego w zasadzie od momentu, kiedy zmieniła się władza w Polsce.
Trochę później. Pamięta pani agenta Tomka? Potem posła Kaczmarka? I rok 2012? To on wtedy składał interpelacje na temat działalności służb. Potem Kaczmarek i poseł Opioła napisali zawiadomienie o inwigilacji prawicy przez służby. Oskarżali SKW, że inwigiluje całą prawicę, w tym Antoniego Macierewicza. To była nieprawda. Na siłę łączono to z moją osobą i pomimo tego, że to nieprawda, do dzisiaj, mam wrażenie, to się za mną ciągnie. Choć poseł Opioła, który z komisją sejmową był w Afganistanie, najpierw mnie przeprosił, a po wizycie napisał list do gen. Noska, w zasadzie gratulacyjny list, z ogromnym uznaniem dla naszej pracy na misji. Trzeba przyznać, że był to z jego strony ładny gest. Generał Nosek kazał to wydrukować w formacie pół metra na metr. Zawieszono to w Magdalence, w naszym ośrodku. W centralnym miejscu.
Czy jest pana nazwisko w tym liście?
Nie, ale to list odnoszący się do pracy Narodowej Komórki Kontrwywiadu, którą kierowałem. Wyraz uznania dla zespołu. Nie przeszkodziło to politykom, nowym szefom SKW mnie odwoływać i próbować, bez większego skutku, w różny sposób upokarzać. Na razie sprawy sądowe wygrywam.
Po prawdzie „misja stabilizacyjna” brzmi lepiej niż „wojna”. Z Afganistanu, z tej misji stabilizacyjnej, wróciłem wyżęty jak szmata. Emocjonalnie, intelektualnie i fizycznie