Na wypadek, gdyby konwencjonalne metody walki o reelekcję zawiodły, prezydent Brazylii Jair Bolsonaro wymyślił sobie jeszcze broń atomową: zakwestionowanie wyników wyborów.

Brazylijska polityka nie ma wdzięku samby, ale ma w sobie nieco z capoeiry – narodowej sztuki walki, łączącej elementy tradycji afrykańskich niewolników, rdzennych ludów indiańskich i kultury specyficznie latynoskiej. Charakteryzuje ją m.in. przesada w gestach, akrobatyczne wywijasy i kopnięcia, częste uniki. Co prawda brutalność, właściwa niegdyś gangsterskiemu stylowi zwanemu carioca, w capoeirze niemal zanikła, ale w starciach politycznych wciąż ma się dobrze.
Robociarz i komandos
Ostatnie lata upłynęły w Brazylii pod znakiem dominacji dwóch osobowości politycznych i medialnych. Pierwsza z nich to Luiz Inácio Lula da Silva – potomek ubogiej, wielodzietnej rodziny rolników, bez formalnego wykształcenia, który ciężko pracował od wczesnego dzieciństwa. Lula był działaczem związkowym i więźniem politycznym, a później posłem lewego skrzydła lewicowej Partii Pracujących (Partido dos Trabalhadores – PT). W 2002 r. wygrał wybory prezydenckie i – korzystając z rozległych kompetencji i dobrej koniunktury – przeprowadził śmiały (choć kontrowersyjny) program reform. Podźwignięcie z nędzy licznych grup wyborców oraz talent do politycznego marketingu zapewniły mu sięgające 80 proc. poparcie pod koniec drugiej kadencji.
Potem było znacznie gorzej: rządząca PT coraz mocniej wikłała się we flirty z antyamerykańskimi dyktatorami na całym świecie, a po blaskach reform pojawiły się cienie. Międzynarodowa koniunktura na ważnych dla Brazylii rynkach osłabła, podobnie jak determinacja lewicowej elity, by starać się o dalszą poprawę mas. W upaństwowionych, wielkich zakładach przemysłowych oraz zdominowanej przez członków PT administracji szalała korupcja, nakładająca się na uderzającą niekompetencję. Następczyni Luli Dilma Roussef (jego współpracowniczka i protegowana) w wyniku skandalu została usunięta z urzędu prezydenta przez Senat – formalnie z powodu bezprawnych działań mających ukryć realny deficyt finansów publicznych (do końca kadencji jej obowiązki przejął wiceprezydent Michel Temer). Co więcej, Lula sam stał się obiektem śledztwa, zakończonego w 2017 r. skazaniem go na wieloletnie więzienie za łapownictwo. Wyrok zniweczył plany byłego prezydenta na ponowny start w wyborach w 2018 r.
Wtedy na scenę wkroczył Jair Messias Bolsonaro, drugi z bohaterów ostatnich lat, równie kontrowersyjny i charyzmatyczny jak Lula, choć pod wieloma względami jego przeciwieństwo. Bolsonaro to ekskapitan wojsk powietrznodesantowych, który po przejściu do cywila najpierw został radnym w Rio de Janeiro, a potem deputowanym z ramienia małych partii chadeckich. Rozgłos zdobył głównie poprzez pyskówki w parlamencie i clickbaitowe wypowiedzi dla mediów. O rządzącej krajem juncie (której służył przez lata jako oficer) powiedział, że jej największym błędem była zbytnia łagodność, bo „tylko torturowała, a nie zabijała”, a o chilijskim dyktatorze gen. Augusto Pinochecie – że „zabił za mało lewicowych wrogów”. Stwierdził też, że wolałby, aby jego syn zginął, niż miałby się okazać gejem, i nie krył, że według niego kobiety słusznie zarabiają mniej od mężczyzn. Listę można ciągnąć w nieskończoność.
W wygraniu wyborów prezydenckich w 2018 r. bez wątpienia pomogły Bolsonaro nieobecność w szrankach Luli, dobrze zagrana, budząca współczucie rola ofiary (w trakcie kampanii został ranny w zamachu), zmęczenie wyborców nieudolnymi, skorumpowanymi rządami, ludowa tęsknota za silnym człowiekiem u steru oraz oczekiwania niższych podatków i większej wolności dla biznesu.
Pod rękę z Trumpem
W polityce wewnętrznej Bolsonaro okazał się w znacznej mierze pragmatykiem, choć ideowi przeciwnicy z lewa i ekonomiczni liberałowie rozczarowani skalą reprywatyzacji chętniej mówią o nim: „oportunista”. W polityce zagranicznej postawił na kurs proamerykański, co ułatwiła chemia z Donaldem Trumpem. Pomimo pewnych rozbieżności (np. sporu o warunki handlu wyrobami stalowymi) obaj przywódcy często wzajemnie się wspierali – np. Bolsonaro wybrał się z demonstracyjną wizytą na Tajwan i pospieszył w sukurs Waszyngtonowi, gdy ten uznawał przeniesienie przez Izrael stolicy z Tel-Awiwu do Jerozolimy. Podobnie jak Trump z dużym sceptycyzmem podszedł też do pandemii, co przełożyło się na opóźnioną reakcję i poważny kryzys zdrowotny w kraju (Brazylia jest na niechlubnym, drugim po USA miejscu w rankingu przypadków śmiertelnych COVID-19). Podczas spotkania prezydentów Bolsonaro z promiennym uśmiechem wręczał amerykańskiemu przywódcy koszulkę piłkarską w barwach reprezentacji canarinhos z numerem 10 i nazwiskiem „Trump” na plecach.
Brazylia rychło rozluźniła współpracę w ramach instytucji latynoamerykańskich – tradycyjnie stanowiących dla krajów kontynentu rodzaj solidarnej dźwigni w relacjach z USA – na rzecz bilateralnej kooperacji z hegemonem z północy. Dotyczyło to nie tylko gospodarki, lecz również spraw bezpieczeństwa, w tym jego aspektów militarnych. Mimo dyplomatycznych deklaracji osłabło też brazylijskie zaangażowanie w inicjatywy grupy BRICS, czyli porozumienia z udziałem Rosji, Chin, Indii i RPA.
Jedynym potencjalnie znaczącym zgrzytem w amerykańsko-brazylijskiej sielance była kwestia 5G. Trump liczył, że południowoamerykański sojusznik twardo stanie u jego boku w antychińskiej krucjacie – czyli wykluczy Huaweia z wdrażania nowej technologii. Ale ponieważ Chiny są głównym partnerem handlowym Brazylii, Bolsonaro uznał, że bardziej opłaci mu się gra na czas i lawirowanie. Z jednej strony wygłosił publicznie parę antychińskich tyrad, zapewne miłych uszom Donalda Trumpa, ale z drugiej – ku rozczarowaniu USA Brazylia przyjęła zasadę przetargów otwartych dla wszystkich zainteresowanych podmiotów, również dla tych z Państwa Środka. W efekcie i tak już znaczny udział Huaweia w brazylijskim sektorze telekomunikacyjnym wzrósł jeszcze bardziej, bo poszczególne firmy z przyczyn rynkowych kontynuowały zakupy chińskiego sprzętu. Dziś szacuje się, że co najmniej połowa tamtejszych sieci opiera się na produktach koncernów z Państwa Środka.
Przypuszcza się, że Bolsonaro po cichu obiecał Trumpowi zablokowanie Huaweia poprzez mniej formalne naciski na telekomy, bez ogłaszania sankcji i blokad, które źle wpłynęłyby na interesy brazylijskiej gospodarki. Jeśli tak było, to zdaje się, że grubo przelicytował. Trump co prawda przegrał wybory, ku ostentacyjnemu rozczarowaniu swego brazylijskiego kolegi, ale amerykańskie interesy w rywalizacji technologicznej z Chinami pozostały niezmienne.
Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Joego Bidena, odwiedził kilkanaście dni temu Brazylię m.in. po to, by otwartym tekstem zakomunikować niezadowolenie Waszyngtonu z pogłębiającej się zależności tamtejszego sektora telekomunikacyjnego od chińskich technologii i sprzętu. Oficjalnie zaprzeczył pogłoskom, jakoby USA wiązały tę kwestię z ewentualnym wyhamowaniem negocjacji nad pogłębionym partnerstwem Brazylii z NATO, ale nie omieszkał przypomnieć, że na stole leży amerykańskie zaangażowanie w wiele dziedzin brazylijskiej gospodarki, w tym sektor badawczo-rozwojowy, ochronę środowiska czy energetykę.
Lula na białym koniu
Jednak Bolsonaro ma, przynajmniej na razie, zmartwienia poważniejsze. Przykrą niespodziankę zrobił mu niezależny od rządu (jeszcze) wymiar sprawiedliwości. Parę miesięcy temu sędzia Edson Fachin uznał, że są formalne przesłanki do unieważnienia wyroku skazującego Lulę. Decyzję tę potwierdził większością głosów Sąd Najwyższy. Były prezydent w świetle prawa stał się więc znów człowiekiem z pełnią praw obywatelskich (mimo że nadal ciążą na nim zarzuty natury etyczno-politycznej). Jego popularność nie zmalała, a wigoru mu nie brak, więc od razu ostro wziął się do krytykowania Bolsonaro i jego ekipy: w mediach, na kameralnych spotkaniach z różnymi środowiskami, a zwłaszcza tam, gdzie zawsze czuł się jak ryba w wodzie, czyli na masowych wiecach.
Trafił na dobrą koniunkturę, bo prezydent i spółka sporo stracili przez pandemię i związany z nią kryzys gospodarczy. Szybko rosnącą inflację odczuli w portfelach nawet polityczni zwolennicy Bolsonaro. Za bardzo złą działalność rządu uznaje 52 proc. respondentów (dane z lipca; w czerwcu było to 50 proc., a w październiku ubiegłego roku – 31 proc.). Do niedawna mogło się wydawać, że poturbowana opozycja nie zdoła w najbliższym czasie zagrozić obozowi rządzącemu, ale powrót do gry zawodnika wagi ciężkiej, jakim bez wątpienia pozostaje Lula, tchnął w rozproszonych przeciwników prezydenta nową nadzieję. W efekcie reelekcja zaczęła się Jairowi Bolsonaro wymykać z rąk.
Kolejne wybory zgodnie z konstytucyjnym kalendarzem wypadają w październiku przyszłego roku. Na razie ani Lula, ani Bolsonaro formalnie nie zgłosili swoich kandydatur, ale najprawdopodobniej to między nimi rozegra się bój. Sondaże od pewnego czasu wskazują, że większe szanse na sukces ma pretendent lewicowy. W lipcu jego notowania w hipotetycznej pierwszej turze wyborów wzrosły w porównaniu z czerwcem z 32 do 38 proc., podczas gdy Bolsonaro spadły z 28 do 26 proc.; także drugą turę Lula wygrałby pewnie z przewagą około 14 pkt proc. Nic dziwnego – ma o tyle łatwiej od urzędującego prezydenta, że mało kto pyta go o konkretne plany rozwiązania aktualnych problemów. Zazwyczaj wystarczy mu płomienna krytyka stanu obecnego i działań lub zaniechań konkurencji, plus wspomnienia, że za jego czasów było lepiej.
Tymczasem sprytni Chińczycy już powołali na szefa przedstawicielstwa Huaweia w Brazylii Michela Temera. Tak, tego samego, który był niedawno lewicowym wiceprezydentem, a potem prezydentem przed Bolsonaro.
Ogień ze wszystkich luf
Bolsonaro, absolwent Academia Militar, zgodnie z kanonem sztuki wojennej miał jednak przygotowane odwody. Postanowił nie dać się przelicytować lewicy w kwestii dobrego serca i szczodrości. Użył w tym celu programu pomocy społecznej, wdrożonego za rządów Luli, nazwanego „Bolsa Familia” („Dotacja Rodzinna”). Właśnie zapowiedziano symboliczną zmianę jego nazwy na „Auxilia Brasil” („Pomoc Brazylii”), by nie kojarzył się już z poprzednikami, a także poszerzenie grona beneficjentów i skokowy wzrost finansowania – aż o 50 proc. Stało się to ku przerażeniu liberalnie zorientowanej części elektoratu i ekspertów, wieszczących poważne problemy budżetowe i monetarne, mimo jastrzębiej polityki niezależnego (wciąż) banku centralnego. Potem posypały się kolejne inicjatywy, w tym koncepcja wykorzystania zysków z państwowego przemysłu naftowego na sfinansowanie dotacji do gazu dla ubogich rodzin, o wartości ok. 1,4 mld dol. (co wzbudziło protesty nawet wśród członków obozu władzy).
Prezydent przyspieszył też w kwestii ustawy o ziemi, będącej ukłonem w stronę agrobiznesu i drobniejszych rolników, którzy stanowią poważną część jego wyborczego zaplecza. Legalizuje ona własność gruntów użytkowanych przez osadników m.in. w Amazonii. Zdaniem zwolenników ustawy ograniczy to szarą strefę w produkcji rolnej, w opinii przeciwników – raczej przyspieszy nielegalny wyrąb lasów pod uprawy. Kilkanaście dni temu pod presją Bolsonaro izba niższa Kongresu uchwaliła przepisy sporą przewagą głosów. Stało się tak m.in. dzięki niemal równoczesnemu mianowaniu lidera centroprawicowej Partii Postępowej Ciro Nogueiry Limy jr ministrem w urzędzie prezydenta i szefem jego sztabu. W ten sposób Bolsonaro kupił sobie ważnego partnera w parlamencie. Przyda się, bo w dalszych planach ma m.in. poprawki do konstytucji ratujące go przed problemami formalnymi z nadmiernym deficytem budżetowym.
Na wypadek, gdyby konwencjonalne metody walki zawiodły, Bolsonaro wymyślił sobie jeszcze broń atomową: zakwestionowanie wyborów. W przeciwieństwie do przyjaciela z USA, zaczął przygotowania do zrzucenia tej bomby profesjonalnie, z odpowiednim wyprzedzeniem: od tygodni sygnalizował – coraz częściej, choć bez żadnych dowodów – że system wyborczy jest podatny na oszustwa. Rzecz jasna sugerował, że zamiar sfałszowania wyników ma opozycja. Oświadczył, że on takich niewiarygodnych wyników nie uzna i władzy nie odda – chyba że system głosowania zostanie zmodyfikowany pod jego dyktando. I nic to, że eksperci twierdzą jednogłośnie, iż od wprowadzenia obecnego mechanizmu głosowania (czyli od 1996 r.) nie było żadnych sygnałów o nieprawidłowościach. Nic to, że wybory są w Brazylii monitorowane przez partie polityczne, prokuratorów, policję federalną, uniwersytety i stowarzyszenie adwokackie. Nic to, że propozycje prezydenckie są mało realistyczne i niepraktyczne (a w gruncie rzeczy to one umożliwiają oszustwa i manipulacje). Eksperci mogą je sobie krytykować (wiadomo – są na pasku wiadomych sił), politycy opozycji tym bardziej, a zwolennicy prezydenta i tak wiedzą swoje. Czyli to, co mówi im guru.
Proste? Nawet prostackie, ale może się okazać tym skuteczniejsze, gdy gra się na niezbyt wyrobiony elektorat. A jego jest w Brazylii wciąż pod dostatkiem, co cieszy na zmianę populistów z lewa i prawa.
W ten sposób Bolsonaro zbliżył się do niebezpiecznej granicy. W połączeniu z wypowiedziami dezawuującymi demokrację i wychwalającymi zalety wojskowych dyktatur, ryzyko skrętu Brazylii ku scenariuszom autorytarnym stało się wyobrażalne. Kilkuset prominentnych przedstawicieli prywatnych firm i banków, a także ekspertów, działaczy organizacji branżowych i obywatelskich, wystosowało list otwarty w obronie wolnych wyborów, wzywając do uszanowania ich wyniku. Wtrącili się też Amerykanie: najpierw Jake Sullivan podczas wspomnianej wizyty, a nieco potem Juan Gonzalez, jeden z dyrektorów Narodowej Rady Bezpieczeństwa zajmujący się sprawami półkuli zachodniej, powtórzyli słowa o braku podstaw do kwestionowania uczciwości brazylijskich procedur wyborczych.
Eskalacja
Niezrażony tym Bolsonaro złożył w minionym tygodniu projekt poprawki do ustawy zasadniczej, umożliwiającej wprowadzenie drukowanych pokwitowań głosowania. Wezwał też swoich zwolenników do ulicznych manifestacji poparcia. Odbyły się one w kilku dużych miastach, gromadząc tysiące ludzi. Komisja izby niższej niezwłocznie przegłosowała odłożenie projektu na półkę, ale dzień później marszałek tej izby Arthur Lira zapowiedział, że i tak zamierza poddać prezydencką propozycję pod głosowanie plenarne.
Marszałek Senatu Rodrigo Pacheco natomiast skrytykował prezydenta, zapowiadając, że izba wyższa nie dopuści do naruszeń praworządności, a wyniki wyborów każdy musi uszanować. Z kolei Sąd Wyborczy zwrócił się do Sądu Najwyższego o rozpoczęcie śledztwa, którego celem będzie ustalenie, czy prezydent nie popełnił przestępstwa polegającego na podważaniu zaufania do konstytucyjnych organów państwa. „To śledztwo nie mieści się w granicach konstytucji, więc antidotum na to również nie będzie się mieścić w granicach konstytucji” – wypalił w odpowiedzi Bolsonaro w mediach społecznościowych. Szybko pojawiły się komentarze, że prezydent może w ogóle odmówić uruchomienia procedur wyborczych. W reakcji Pacheco oświadczył, że „każdy, kto opowiada się za odwrotem od demokracji lub zawieszeniem przyszłorocznych wyborów, będzie postrzegany jako wróg narodu”. Z kolei podczas wystąpienia transmitowanego w social mediach Bolsonaro użył pod adresem przewodniczącego Sądu Wyborczego sędziego Luisa Roberta Barroso określenia kwestionującego dobre prowadzenie się jego matki. Materiał szybko usunięto z oficjalnego konta prezydenta, ale czujni internauci zdążyli je skopiować i rozpowszechnić.
Tuż przed zaplanowanym na wtorek głosowaniem prezydenckiej poprawki do prawa wyborczego w Kongresie siły zbrojne zorganizowały w stolicy paradę z ciężkim sprzętem pancernym, która przywołała traumatyczne wspomnienia dyktatury wojskowej z lat 1964–1985 i została powszechnie odczytana jako groźba puczu. Oficjalnie podano, że parada nie ma z wydarzeniami w parlamencie żadnego związku i zaplanowano ją dużo wcześniej – była rzekomo formą „publicznego zaproszenia dla prezydenta na coroczne wielkie manewry”. Bolsonaro rzeczywiście odebrał je od oficera marynarki w pełnym rynsztunku bojowym – stojąc przed pałacem prezydenckim w otoczeniu dowódców rodzajów sił zbrojnych.
Jeśli była to próba zastraszenia deputowanych, to dała efekt odwrotny do zamierzonego. Prezydencka poprawka została odrzucona: 229 głosów było „za”, 218 „przeciw” i tylko jeden wstrzymujący się. Do większości trzech piątych, wymaganych do zmiany w konstytucji, zabrakło 79 głosów.
Szerszy kontekst tej historii jest taki, że nie tylko w Brazylii i Ameryce łacińskiej ściera się dziś fala populizmu lewicowego ze swoim prawicowym, niemal lustrzanym odbiciem. Zanika w tej naparzance na sztachety umiarkowane centrum i co gorsza – elementarny szacunek dla demokratycznych instytucji i obyczajów oraz troska o długofalowy interes wspólnoty. Kwitnie natomiast myślenie plemienne i doraźne kalkulacje zysków.
Warto więc obserwować Brazylię nie tylko dlatego, że – mimo dzisiejszych perturbacji – jest to wschodząca potęga gospodarcza, polityczna i wojskowa o znaczeniu ponadregionalnym. Również z tego powodu, że stanowi laboratorium do badania ważnych trendów uniwersalnych.
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu