Największy kraj Ameryki Łacińskiej załamuje się pod naporem drugiej fali epidemii, a wiele wskazuje na to, że sytuacja jeszcze się pogorszy.

Od kilkunastu dni Brazylia jest liderem ponurej stawki zgonów spowodowanych przez COVID-19. W ub. tygodniu padł niechlubny rekord – w ciągu 24 godz. z powodu zakażenia koronawirusem i powstałych w jego wyniku komplikacji zmarło ponad 4 tys. osób. Tylko w marcu choroba zebrała 66,5 tys. ofiar (łącznie w Brazylii na COVID-19 zmarło dotychczas 355 tys. osób). W większości stanów łóżka na oddziałach intensywnej terapii są zajęte w prawie 100 proc. Bruce Aylward, ekspert Światowej Organizacji Zdrowia, nazwał sytuację w kraju „szalejącym piekłem”.
Część odpowiedzialności za fatalną sytuację epidemiologiczną ponosi bardziej zaraźliwy wariant koronawirusa, który wykryto po raz pierwszy pod koniec ub.r. w położonym pośrodku Amazonii mieście Manaus (stąd wariant ten nazwano „brazylijskim”, a bardziej oficjalnie: „P1”). Przez kilka miesięcy skutecznie rozprzestrzenił się po całym kraju. Odpowiada na przykład już za 89 proc. zakażeń w znajdującym się 3 tys. km dalej, najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul.
Większym problemem jest jednak niechęć władz do wprowadzania obostrzeń, które ograniczyłyby mobilność ludności i liczbę kontaktów z innymi osobami. – Tak naprawdę w Brazylii nigdy nie mieliśmy lockdownu, poza niewielkimi wyjątkami. Wprowadziliśmy kilka obostrzeń, a nawet tych ludzie nie chcieli przestrzegać – lamentował w rozmowie z dziennikarzem „CNN” Miguel Nicolelis, brazylijski lekarz, który nawołuje do wprowadzenia ogólnokrajowego lockdownu. Nawet teraz, kiedy sytuacja epidemiologiczna wciąż jest kiepska, niektórzy gubernatorzy dochodzą do wniosku, że muszą dać ludziom trochę oddechu. Argumentują (jak w São Paulo), że można sobie na to pozwolić, bo odsetek zajętych łóżek na intensywnej terapii spadł poniżej 90 proc. Prezydent kraju Jair Bolsonaro wykluczył możliwość wprowadzenia lockdownu.
Dla wielu to właśnie on jest twarzą brazylijskiej porażki w walce z wirusem. Bolsonaro od samego początku bagatelizował zagrożenie niesione przez wirusa, mówiąc, że to „cięższa grypa” oraz że „wszyscy na coś umrzemy”. Notorycznie sprzeciwiał się noszeniu maseczki oraz innym środkom ostrożności. Wiosną ub.r. należał (razem z Donaldem Trumpem) do największych orędowników chlorochiny – leku, który miał okazać się cudownym panaceum na wirusa, a ostatecznie został zdyskredytowany w badaniach naukowych. Bolsonaro wielokrotnie deklarował też, że nie boi się COVID-19, bo chorobę pokona dzięki wysportowanemu organizmowi (i pokonał).
Była prezydent Dilma Rousseff, której impeachment utorował Bolsonaro drogę do władzy, w opublikowanym kilka dni temu wywiadzie z dziennikiem „The Guardian” nie bała się określić działań prezydenta „ludobójstwem”. – Tak, używam tego słowa. Za „ludobójstwo” odpowiada bowiem ktoś, kto świadomie przyłożył rękę do pozbawienia życia masy ludzi. Kto ponosi odpowiedzialność za śmierci, którym można było zapobiec – mówiła Rousseff. Podobnie zdają się uważać także inni przedstawiciele brazylijskiej klasy politycznej. W izbie wyższej tamtejszego parlamentu ma być przeprowadzone dochodzenie, które zbada działania prezydenckiej administracji w związku z pandemią.
Sam Bolsonaro zdaje się tym nie przejmować. – Nazywano mnie już homofobem, rasistą, faszystą, katem… teraz odpowiadam za ludobójstwo. Czy w Brazylii jeszcze jest jakieś nieszczęście, za które nie ponoszę odpowiedzialności? – mówił w ub. tygodniu prezydent.
Jeśli takowa komisja powstanie, to będzie miała ręce pełne roboty, bo w walce z pandemią z pewnością nie pomogły zawirowania w rządzie. Chociaż pandemia trwa niewiele ponad rok, to na stanowisku federalnego ministra zdrowia zasiada już czwarta osoba. Kariery poprzednich kończyły się zazwyczaj po publicznej ostrej wymianie poglądów co do sposobu zarządzania pandemią z szefem: oni postulowali bardziej radykalne działania, Bolsonaro się sprzeciwiał. Widząc, że nic nie wskórają, rzucali papierami.
Na to wszystko nakłada się jeszcze perspektywa przyszłorocznych wyborów. Bolsonaro doskonale rozumie, że obostrzenia w takim kraju jak Brazylia oznaczają de facto pozbawienie środków do życia milionów ludzi. Brazylijski lider zresztą wielokrotnie wspominał o tym publicznie, pytając wyborców, czy wolą teraz umrzeć z głodu, czy kiedyś tam z powodu wirusa (nie jest zresztą jedyny, podobnie argumentował premier Pakistanu Imran Khan). Bolsonaro nie chce więc antagonizować elektoratu, który i tak już jest zmęczony rokiem walki z pandemią, zwłaszcza że za chwilę będzie mógł liczyć na wizerunkową premię szczepionkową (akcja podawania preparatów rozkręca się jednak bardzo wolno).