- Cała historia ludzkości została ukształtowana przez napięcie między naszą zdolnością adaptacji a bezwzględną opornością wobec zmiany – chyba że nie mieliśmy już wyjścia - mówi w wywiadzie dla DGP James Suzman, antropolog, obronił doktorat na Uniwersytecie w Edynburgu. Jego pierwsza książka „Affluence without Abundance” (2017) opisywała zderzenie Buszmenów z nowoczesnością.

Jest pan antropologiem, przez wiele lat mieszkał pan w Namibii, badając kulturę Buszmenów Ju/’hoansi, jednego z najstarszych ludów na Ziemi. Co mogą powiedzieć mieszkańcom Zachodu rdzenne społeczności Afryki na temat pracy w XXI w.?
Mogą pomóc nam zrewidować podstawowe założenia, na jakich opiera się cała ekonomia neoklasyczna. Jeśli za miarę sukcesu cywilizacji uznać jej trwałość, to Buszmeni z pustyni Kalahari stworzyli najbardziej zrównoważoną oraz stabilną cywilizację w historii ludzkości. Ju/’hoansi są genetycznie bezpośrednimi potomkami pierwszych homo sapiens, którzy pojawili w południowej Afryce ok. 300 tys. lat temu. Przez cały ten okres mieszkali mniej więcej na tym samym obszarze, w tym samym środowisku i prowadzili z grubsza taki sam zbieracko-łowiecki tryb życia. Przyglądając się kulturze Ju/’hoansi, przekonałem się, że wiele idei ekonomii głównego nurtu, które bezkrytycznie akceptujemy jako prawdy absolutne, z punktu widzenia historii ewolucyjnej i antropologicznej jest wadliwych i wątpliwych. Są tylko kulturowym fenomenem, a nie faktem wypływającym z natury człowieka.
Jakie idee ma pan na myśli?
Weźmy choćby przekonanie, że centralnym problemem ekonomii jest rzadkość: ludzie mają nieskończone pragnienia i potrzeby, zaś ilość naszych zasobów jest ograniczona. Problem rzadkości – mocno upraszając – jest więc powodem, dla którego pracujemy: tworzymy, produkujemy, handlujemy. Czy ma pani nieskończone potrzeby?
Zdecydowanie nie.
I ja też nie, a jednak mówi się, że taka jest właśnie natura ludzka. Na założeniu, że ludzie są istotami o nienasyconych pragnieniach, zbudowano zachodnie społeczeństwa i instytucje. W rzeczywistości pogląd ten nie współgra ani z naszą ewolucyjną trajektorią, ani wiedzą antropologiczną. Ju/’hoansi i inne społeczności zbieracko-łowieckie są dowodem, że kondycja ludzka nie jest z konieczności nieustannym zmaganiem o wypełnienie luki między naszymi zasobami a potrzebami.
A czym jest dla nich?
Gdy zaczynałem badać Ju/’hoansi w latach 90., państwo i globalny rynek już zdążyły dokonać ogromnych spustoszeń w ich życiu. To zderzenie było dla nich traumatyczne: doświadczyli represji, przemocy, poniżeń; zostali wygnani ze swoich terytoriów, stając się zmarginalizowaną mniejszością walczącą o przetrwanie. Wielu sąsiadom Ju/’hoansi, którzy zajmowali się uprawą roli, brutalnie ukradziono ziemię i zmuszono do pracy najemnej. Buszmeni przez większość swojej długiej historii nie egzystowali na skraju głodu. Byli zwykle dobrze odżywieni, żyli często dłużej niż ludy rolnicze i na ogół nie pracowali więcej niż 15 godzin w tygodniu. Gros czasu poświęcali na odpoczynek oraz rozrywkę. Nie znali problemu rzadkości – choć ich stan posiadania był nader skromny – ani nie rozumieli sensu gromadzenia majątku.
Kiedy myślimy o społeczeństwach zbieracko-łowieckich, zwykle wyobrażamy sobie ich świat jako srogi stan natury, w którym życie jest „biedne, zwierzęce i krótkie”, jak pisał Thomas Hobbes.
Tak nie było. Często zarzuca mi się, że próbuję idealizować te społeczności, ale to nieprawda. Ja je humanizuję: pokazuję, że ludy zbieracko-łowieckie wiodły złożone i bogate życie, może nawet pełniejsze niż nasze, bo zwyczajnie miały więcej wolnego czasu. Oczywiście kultury, które przetrwały, pozwalają nam uchwycić jedynie wycinek świata przeszłości. Ale nie mam wątpliwości, że rzeczywistość łowców-zbieraczy nie przypominała stanu natury, jaki wyobrażał sobie Hobbes.
A jak ona wyglądała?
Owszem, bywały trudne okresy, śmiertelność noworodków była wysoka, a wiele dzieci umierało przed ukończeniem piątego roku życia. Działo się tak jednak nie tylko wśród ludów zbieracko-łowieckich, lecz wszystkich kultur pre industrialnych. Społeczeństwa takie jak Ju/’hoansi wyróżniały się tym, że – w przeciwieństwie do nas – nie były więźniami aspiracji i długoterminowych planów. One nie zawsze martwiły się o jutro. Wszystkie ich ambicje leżały w zasięgu możliwości. Antropolog Marshall Sahlins nazywał takie podejście „drogą Zen do dostatku” – zgodnie z nią ludzkie potrzeby są ograniczone, a środki ich zaspokojenia łatwo dostępne. Mimo że wielu Ju/’hoansi, wśród których mieszkałem, miało bardzo ciężkie życie – odebrano im ziemię, byli okrutnie traktowani przez władze i białych farmerów – wykazywali się niezwykłym spokojem i tolerancją wobec otaczającego ich świata. Jakkolwiek niewiele posiadali, doceniali to w prawdziwy sposób, który nam byłby obcy. Nie interesowali się szczególnie przeszłością ani niespecjalnie przejmowali przyszłością – zaczęli dopiero niedawno, kiedy zostali wciągnięci w obieg gospodarki. Nie odczuwali lęków, jakie dręczą mieszkańców rozwiniętego świata. Mam wielu znajomych, którzy regularnie chodzą na zajęcia z mindfulness, godzinami ćwiczą jogę, tylko po to, by poczuć się zrelaksowani, uważni. A Ju/’hoansi po prostu byli skupieni i obecni.
I co daje nam ta wiedza?
Inną perspektywę. Dzięki niej możemy lepiej zrozumieć ryzyka, jakie wiążą się z naszym systemem gospodarczym i społecznym. Żyjemy w świecie bezprecedensowego dostatku i technologicznego przyspieszenia. Jesteśmy teraz w stanie skuteczniej niż kiedykolwiek wcześniej modelować długofalowe konsekwencje naszych działań. Tymczasem pozostajemy zakładnikami dogmatu o nieskończonych potrzebach i ograniczonych zasobach, który wyrósł z XVIII-wiecznej ekspansji Zachodu i epoki brytyjskiego kolonializmu. Powinniśmy w końcu odejść od tego myślenia. Zwłaszcza że to z niego bierze się nasza fiksacja na punkcie wzrostu, produktywności, konsumpcji, pełnego zatrudnienia. Oraz przeświadczenie, że osoba bez pracy nie jest pełnoprawnym członkiem społeczeństwa.
W zachodnich społeczeństwach silne jest przekonanie, że nie ma darmowych obiadów i każdy musi wnieść swój udział do gospodarki. A gapowicze – osoby, które korzystają z dóbr publicznych, lecz się do nich nie dokładają – powinni być dyscyplinowani i karani.
Z perspektywy historycznej i antropologicznej zawsze byliśmy bardziej tolerancyjni wobec gapowiczów niż nam się wydaje. Sądzę zresztą, że częściowo to właśnie czyni nas ludźmi. Twierdzi się często, że istnieje napięcie między egoistyczną a społeczną naturą człowieka, ale myślę, że ostatecznie jesteśmy gatunkiem stadnym. Aby dobrze żyć, potrzebujemy czegoś więcej niż tylko jedzenia i bezpieczeństwa, pragniemy sensu, miłości, przyjaźni, poczucia istnienia i przynależności. Pamiętam, że kiedy dorastałem w RPA, mówiono mi, że Buszmeni porzucali starszych członków społeczności i pozostawiali ich hienom na pożarcie. To nonsens. Kultury zbieracko-łowieckie były w rzeczywistości niebywale troskliwe. W szczególności wobec seniorów i dzieci.
Jak to się przejawiało?
Nie oczekiwano od nich pracy, lecz wręcz im dogadzano. Inaczej niż w kulturach rolniczych – czy to sąsiadów Ju/’hoansi, czy dawnych społeczności europejskich – w których każdy pracował od maleńkości niemal do śmierci. Buszmeni patrzyli na dzieci jako na uciechę; często zabierali je ze sobą na polowania, ale tylko po to, by zapewnić im rozrywkę. Osoby starsze miały zaś specjalne przywileje, np. w postaci określonych rodzajów jedzenia zastrzeżonych wyłącznie dla nich, jak żółwie czy niektóre gatunki ptaków. Godzono się więc na to, że dzieci i seniorzy są gapowiczami. Wspólnota otaczała ich troską, bo dawali nieekonomiczne wartości: radość, przyjemność, poczucie ciągłości i wspólnoty. Inna sprawa, że w naszych społeczeństwach niewielu jest ludzi, których można by uznać za gapowiczów. Istnieje jednak przekonanie, że jak człowiek dostanie coś darmo, to będzie przesiadywał na kanapie, dłubiąc w nosie.
To jedna z możliwości.
Ale tak nie jest. Ludzie szybko się nudzą. Muszą coś robić, bo zwariują. Dlatego chodzą na spacery, zajmują się ogrodem, pływają czy malują. Nie jesteśmy z natury leniwymi istotami. Lubimy pracować – jeśli przyjąć, że praca to nie tylko aktywność ekonomiczna, ale każde zajęcie, które ma cel. Społeczeństwa na Zachodzie są obecnie tak zamożne, że stać je na to, by wspierać więcej ludzi niż to faktycznie robią. Więc po co ktoś, kto mógłby być wybitnym artystą, ląduje za barem w Starbucksie, zamiast poświęcić się sztuce? Więc po co świetny student biologii, który mógłby opracowywać nowe leki, musi pracować na zmiany w McDonald’sie? Nie rozumiem tej obsesji na punkcie pracy za wynagrodzenie. Wydaje mi się, że bardzo źle wykorzystujemy nasze bogactwo. Jestem pewien, że gdyby Ju/’hoansi mieli takie zasoby co my, użyliby ich o wiele lepiej, by zadbać o innych.
Ale u nas głęboko zakorzenione jest przekonanie, że tylko ciężką pracą można dojść do sukcesu i się wzbogacić.
Tak, ale relacja między wysiłkiem a nagrodą już dawno temu została zaburzona. Szczególnie jaskrawo widać to dzisiaj, gdy gros dochodów najzamożniejszych stanowią dywidendy czy bonusy. Pogląd o tym, że istnieje organiczny związek między pracą a zapłatą, był szeroko podzielany w kulturze starożytnej Grecji i Bliskiego Wschodu, w średniowiecznej teologii chrześcijańskiej czy myśli konfucjańskiej. Jednak współmierność wysiłku i nagrody istniała tylko w tradycyjnych społeczeństwach rolnicznych. Dzisiaj możemy ją jeszcze zaobserwować np. u ludu Kavango, sąsiadów Ju/’hoansi, którzy uprawiają proso i pszenicę, hodują bydło i kozy.
Na czym polega ta współmierność?
Rolnik zadaje sobie ogromny trud, aby ochronić poletko przed spustoszeniem: oczyszcza je, nawozi, sieje, nawadnia, pieli, walczy ze szkodnikami. A jest milion rzeczy, które mogą zdewastować zbiory – żmije gabońskie, owady, chwasty. Wystarczy, że jeden słoń zaatakuje pewnej nocy wioskę, a zapasy żywności na cały rok zostaną zniszczone. Uprawa roli to bardzo niepewna, ciężka działalność – ryzyko głodu jest realne. Nawet w sensie czysto fizycznym w społeczeństwach tradycyjnych istniał bliski związek między ilością zużywanej energii a ilością energii otrzymywanej z upraw. Stosunek ten był niewiele wyższy niż 1:1. W kulturach rolniczych ponad 80 proc. ludzi pracowało na polu, aby wyprodukować żywność pozwalającą na przeżycie rosnącej populacji. Dotyczy to nawet najbardziej wydajnych społeczności, jak starożytny Rzym czy Europa Zachodnia w XVII w. Nadwyżka pozwalała więc zaopatrzyć tylko jedną piątą ogółu ludności, która mieszkała w miastach.
I w końcu nadeszła rewolucja przemysłowa.
Tak, industrializacja rozmyła związek między pracą a nagrodą. Oczywiście ludzie od początku zdawali sobie sprawę, że maszyny parowe wykonują pracę 100 mężczyzn, więc nie było już mowy o prostym, proporcjonalnym przełożeniu wysiłku na zapłatę. Ale mit się utrwalał. Jesteśmy istotami kulturowymi; dziedziczymy idee, systemy myślowe, symbole i mocno się ich trzymamy. W dziwny sposób im trudniejsze i bardziej skomplikowane staje się nasze życie, tym częściej zwracamy się w kierunku przeszłości w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju pewności. I tak np. w XXI w. pojawiło się Państwo Islamskie, które próbuje sobie radzić ze zmieniającym się światem, chwytając się bliskowschodniej formy pobratymstwa z XI w. W zachodnich społeczeństwach panuje iluzja, że praca jest drogą do bogactwa, ale zamiast tego każdego roku powiększa się klasa miliarderów, a gospodarka coraz bardziej finansjalizuje, co pogłębia nierówności i problemy środowiskowe. Wciąż unosi się nad nami echo epoki podbojów i imperializmów.
Częścią tej spuścizny jest także idea wolnej konkurencji. Co o niej mówi nasza ewolucyjna historia?
Darwin twierdził, że w centrum walki o byt leżała konkurencja o zasoby energii, lecz nie uważał, iż jest ona jedynym motorem ewolucji. To interpretatorzy jego teorii ubrali ją w język brutalnej rywalizacji o przeżycie. A ewolucja jest znacznie bogatszym i bardziej złożonym procesem. Jeśli zagłębimy się w ekosystem, znajdziemy mnóstwo momentów współpracy, wzajemnych zależności i powiązań między zwierzętami. Weźmy życie w buszach Kalahari. Zebry stepowe jedzą głównie niskie i miękkie trawy, a zebry pręgowane – szorstkie i wysokie: dlatego w stadach zawsze są te dwa gatunki. Inny przykład to ptak miodowód, który wskazuje ratlowi miodożernemu miejsce, gdzie gnieżdżą się pszczoły, a potem dojada to, co pozostawił drapieżnik. W świecie przyrody widzimy więcej konkurencji w selekcji płciowej, zaś mniej w doborze naturalnym. Gepard i lew są w stanie wojny jedynie w okresie godowym – zresztą walczą ze sobą tylko osobniki męskie. Kiedy Darwin pisał swoje dzieło, nikt jeszcze nie wiedział, że bakterie stanowią ogromną część biomasy na Ziemi i że nasze jelita pozostają we wzajemnie pożytecznej relacji z różnymi drobnoustrojami. Ale to konkurencję wynieśliśmy na piedestał i zapisaliśmy w prawie. Nie mamy podobnych przepisów o współpracy, mimo że w biznesie pracownicy, kontrahenci i klienci nieustannie ze sobą kooperują. Zresztą tak się dzieje w każdej sferze życia. Jest pewną ironią, że musimy mieć regulacje chroniące konkurencję, ale już nie przeciwko nadmiernej konkurencji. Uważam, że nacisk na rywalizację jest błędny i niezdrowy.
W jakim sensie?
Kultura wdrukowuje się w nas tak mocno, że jeśli wychowujemy dzieci w duchu rywalizacji, to konkurencja stanie się ich drugą naturą. A nie mam wątpliwości, że jesteśmy znacznie bardziej skomplikowanymi, wielowymiarowymi istotami.
Na pewno jesteśmy istotami, które coraz bardziej definiuje praca: determinuje nasze poczucie wartości, określa nasze widoki na przyszłość, dyktuje, z kim spędzamy czas, wpływa na nasze wartości i poglądy. I zwłaszcza podczas pandemii wnika do każdej sfery życia. Dlaczego pracujemy tak ciężko?
Winna jest temu tyrania kultury i instytucji, które zbudowaliśmy. Sądzę, że teraz, kiedy sporą część obowiązków zawodowych przenieśliśmy do domu, jeszcze więcej ludzi uświadomiło sobie, że ich praca jest bez sensu, jak pisał David Graeber. Myślą, że jak posiedzą przed komputerem godzinę, dwie dłużej, to w końcu poczują, że to, co robią, ma znaczenie, że jest dla kogoś ważne. Sam tak miałem w czasie mojej siedmioletniej kariery korporacyjnej w Londynie.
Jak nazywało się pana stanowisko służbowe?
Byłem globalnym dyrektorem działu public affairs w De Beers, koncernie zajmującym się produkcją i handlem diamentami. Dziś myślę o tej pracy jako o badaniach terenowych nad życiem korporacyjnym. Z mojego doświadczenia wynika, że klucz do sukcesu w takich strukturach to umiejętność sprawiania wrażenia, że jest się istotnym i na swoim miejscu. Wymaga to dobrego przyswojenia sobie reguł gry, symboli i sposobów robienia różnych rzeczy. Kiedy poszliśmy na home office, ten aspekt pracy biurowej znikł, ale nie potrzeba odgrywania roli niezastępowalnego pracownika. Wielu spełnia ją, wydłużając czas, jaki spędzają przy komputerze. Choć i tak nie udaje im się wyeliminować niepewności, którą wywołały nowe warunki. Inny powód, dla którego pracujemy teraz dłużej, to trudność w oddzieleniu spraw zawodowych i prywatnych. Przynajmniej dla niektórych z nas autobus z firmy do domu był wcześniej momentem, kiedy mogliśmy się zawodowo „wyłączyć”. Teraz już się nie da.
Pewnie nie wpłynie to też korzystnie na naszą satysfakcję z pracy?
Nie sądzę, choć i przed pandemią był z tym ogromny problem. Myślę sobie teraz o Amerykanach i Euro pejczykach, którzy przylatują do Namibii, żeby polować na słonie. Większość dochodów z tego biznesu idzie do lokalnych organizacji i pomaga chronić terytoria Buszmenów przed hodowcami bydła, ale i tak wywołuje kontrowersje. W każdym razie polowanie na słonie to bardzo ciężka praca: przez dwa tygodnie wstaje się o piątej rano i maszeruje przez busz. A kiedy w końcu udaje się wytropić zwierzęta, konfrontacja z nimi wiąże się z dużym niebezpieczeństwem. Patrząc na zagranicznych myśliwych, którzy płacą nawet 50 tys. dol. za taką wyprawę, Ju/’hoansi wpadają w konsternację. Mówili mi: „Ci cudzoziemcy muszą mieć okropnie nudną pracę, nie mają z niej żadnej satysfakcji”. Oni nie rozumieli, dlaczego ci Amerykanie przyjeżdżają do nich, by pracować tak ciężko i jeszcze wydają na to tyle pieniędzy. „Kiedy wracamy z polowania, nasze nogi są ciężkie, serce szczęśliwe, a brzuchy pełne” – tłumaczył mi kiedyś pewien Ju/’hoansi. Buszmeni opowiadają o polowaniu jako o zajęciu angażującym fizycznie, intelektualnie, emocjonalnie, duchowo. Czymś niezwykle stymulującym i wyczerpującym, co na koniec daje głębokie poczucie satysfakcji.
Które dla nas, ludzi Zachodu, jest już czymś nieosiągalnym, to chce pan powiedzieć?
Chcę powiedzieć, że po wszystkich zajęciach, które podejmujemy dla przyjemności, które w przeszłości bywały pracą – myślistwo, łowienie ryb, wędrówki – możemy się zrelaksować. Harówka biurowa przez swoją monotonię nie pozwala na taki odpoczynek. Nie daje poczucia zadowolenia i realizacji celu, jakiego doznajemy po powrocie z porannego spaceru w niedzielę. Wyewoluowaliśmy – nawet w sensie fizjologicznym – by odczuwać silną satysfakcję z pewnego rodzaju aktywności. Mam przyjaciela, zajmującego się w Cambridge inżynierią chemiczną, który projektuje teraz sztuczne zastawki serca. Ostatnio opowiadał mi, że zrobił wiele testów i wyszło mu, że ludzkie serce jest zoptymalizowane do dwóch, trzech godzin intensywnej pracy w ciągu dnia. Po tym powinno odpoczywać, bo inaczej narazimy je na obciążenie. Myślę, że mamy w sobie milion elementów zaprojektowanych tak, byśmy byli super produktywni, skupieni i zaangażowani przez krótki czas. Jeśli uda nam się w tym okienku coś zrealizować, poczujemy rodzaj spełnienia. Ja tak mam, gdy gram w tenisa. To też wyjaśnia, dlaczego wielu korpo pracowników, którzy nie znoszą swojej roboty, czerpie przyjemność z pielenia ogródka czy gotowania. Nasza praca okrada nas z satysfakcji, poczucia sensu i umiejętności.
Umiejętności?
Tak, to zaczęło się wraz z rewolucją przemysłową. Coraz więcej rodzajów wyrafinowanej ludzkiej aktywności uznawano za niewydajne. Dobry przykład to tradycyjne zawody rzemieślnicze: ludzie, którzy je wykonywali, czerpali wielką radość i satysfakcję ze swoich umiejętności. Samuel Gompers, amerykański lider związkowy, zajmujący się ręcznym wytwórstwem cygar, nie krytykował teorii zarządzania Fredericka W. Taylora za obsesję na punkcie efektywności. Krytykował ją za to, że robi z pracowników automaty pozbawione umiejętności: tłumi ich kreatywność, odbiera możliwość doskonalenia się i dumę z posiadanych kompetencji. Wydaje mi się, że największą satysfakcję z pracy odczuwają dziś właśnie ci, którzy angażują w nią umiejętności, intelekt i ciało: stolarze, kucharze, drwale, ceramicy.
Skoro tylu z nas uważa, że nasza praca nas odczłowiecza, to czemu jeszcze nie widać masowego ruchu na rzecz zmiany?
Myślę, że instytucje, które nas oplątują – finansowe, polityczne, prawne – stały się tak skomplikowane, że już ich nie ogarniamy i nie wiemy, czym je zastąpić. Zbudowaliśmy je, aby rozwiązać konkretne problemy, a gdy te zniknęły i pojawiły się inne, nie wymyśliliśmy nowych środków zaradczych. Obawiam się też, że jeśli czarne scenariusze zmiany klimatycznej się potwierdzą, to do zmiany zostaniemy zmuszeni – i nie będzie to łatwy proces.
Dlaczego tak trudno przychodzi nam dobrowolna zmiana zachowań, przyzwyczajeń, instytucji?
Sukces ludzkiej ewolucji opierał się na dwóch czynnikach. Pierwszy to nasze niewiarygodne zdolności adaptacyjne. Bo kiedy jesteśmy zmuszeni do zmiany, przechodzimy ją gładko i sprawnie. Popatrzmy na ludzi, którzy idą do więzienia lub na dzieci wysłane do szkoły z internatem: szybko opanowują reguły systemu, uczą się w nim poruszać i akceptują nową rzeczywistość. Drugi czynnik wiąże się z pierwszym – adaptujemy się tak dobrze dlatego, że umiemy się uczyć i przyswajać skumulowaną spuściznę kulturową, która nas kształtuje. Świetny przykład to proces ekspansji homo sapiens w okresie interglacjalnym. Znaleziono dowody, że nasi przodkowie polowali na mamuty za północnym kręgiem polarnym już 45 tys. lat temu. Aby przeżyć w ówczesnych warunkach, musieli mieć ogromny zasób oddziedziczonej wiedzy i ugruntowane praktyki. Co pokazuje, że umiemy formować i podtrzymywać zwyczaje, a równocześnie uczyć się nowych rzeczy. Cała historia ludzkości została ukształtowana przez napięcie między naszą zdolnością adaptacji a naszą bezwzględną opornością wobec zmiany – chyba że nie mieliśmy już wyjścia. Tworzymy swoje nawyki, myślimy, że nie będziemy w stanie ich przełamać, a kiedy coś nas do tego zmusza, jesteśmy zaskoczeni, że było to takie proste.