Historia to opowieść zwycięzców: to ich kategorie pojęciowe przyjmujemy, gdy chcemy spojrzeć w przeszłość. Projektanci pamięci historycznej największy sukces odnoszą wtedy, gdy uda im się przekonać społeczeństwa, że nie mogło być inaczej – że istnieje jakaś deterministyczna logika dziejów, która prowadzi w jednym kierunku. Oczywiście, mesjanistyczne schematy są wpisane w nasze myślenie – to spuścizna judeochrześcijańskiego monoteizmu; korzystał z nich komunistyczny totalitaryzm, korzystały nacjonalizmy z ich zbawczą wizją narodu, korzystał i korzysta także kapitalizm, kiedy oświadcza, że nie ma dla niego żadnej alternatywy, stanowi bowiem szczytowe osiągnięcie postępu cywilizacyjnego ludzkości.

Dla higieny mózgu dobrze jest kwestionować tego rodzaju twierdzenia, zwłaszcza gdy się żyje na planecie zagrożonej ekologiczną i klimatyczną katastrofą. Nie jest żadnym pocieszeniem to, że mesjanizm idzie zwykle w parze z apokaliptyzmem.

Josephine Quinn „Jak świat stworzył Zachód. Cztery tysiące lat historii”, przeł. Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2025
ikona lupy />
Josephine Quinn „Jak świat stworzył Zachód. Cztery tysiące lat historii”, przeł. Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2025 / Materiały prasowe

Historia na szczęście nie jest monolitem – można w niej wydrapać alternatywne ścieżki rozumienia, nie rezygnując z badawczego profesjonalizmu. Innymi słowy: nie o Wielką Lechię czy inne tego rodzaju rojenia tu chodzi. Wyszły u nas ostatnio dwie książki, które podejmują się takiego rewizjonistycznego zadania. „Jak świat stworzył Zachód. Cztery tysiące lat historii” (przeł. Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2025) Josephine Quinn, historyczki starożytności z Uniwersytetu Cambridge, nie opisuje dziejów jako linii prowadzącej do celu, lecz jako gęstą sieć globalnych zależności. Amerykanie Peter Linebaugh i Marcus Rediker w eseju historycznym „Wielogłowa hydra. Żeglarze, niewolnicy, pospólstwo i ukryta historia rewolucyjnego Atlantyku” (przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2025) kwestionują z kolei narrację o etyce i pracowitości jako motorach gigantycznego sukcesu systemu kapitalistycznego.

Marsz kultury na zachód

Quinn zaczyna swoją opowieść na przełomie trzeciego i drugiego tysiąclecia przed naszą erą. „Jak świat stworzył Zachód” jest – poza wszystkim innym – tekstem imponującym swoją elegancką spójnością i strukturą: tego typu dzieła, syntetyczne kompendia obejmujące ogromne połacie czasu, są przeważnie ambitnymi porażkami. Wikłają się amorficznie w miliony zbędnych szczegółów albo, przeciwnie, usiłują udowodnić założoną z góry tezę, pomijając niewygodne fakty. Żadna z tych okoliczności nie zachodzi w tym wypadku – można czytać „Jak świat stworzył Zachód” dla samej przyjemności śledzenia zdyscyplinowanej konsekwencji wywodu, zasilanego potężną erudycją autorki.

Wstępne założenie, które przyjmuje Quinn, jest następujące: opowiadamy sobie w Europie tożsamościową baśń o cywilizacji Zachodu, wynalezionej w starożytnych Grecji i Rzymie, częściowo zapomnianej podczas „wieków ciemnych”, ponownie odkrytej w epoce renesansu. „Niekiedy ta opowieść obejmuje także krainy i teksty biblijne, ale inne starożytne «cywilizacje», jeśli w ogóle zostają wspomniane, to tylko jako wyparte przez świat klasyczny w niepowstrzymanym marszu historii i kultury na zachód. Poprzednicy Greków i Rzymian mogą być ciekawi – a nawet godni podziwu – ale nie są «nasi». Wszelkie ich dokonania zostały usunięte w cień przez wkład Grecji i Rzymu, którym przypisuje się wszystko, co dobre, od filozofii i demokracji po teatr i beton. Sąsiedzi Greków i Rzymian są kompletnie ignorowani, podobnie jak późniejsze kontakty między zachodnimi Europejczykami a ludami żyjącymi na północ, południe i wschód od nich”. Ta szowinistyczna opowieść, powiada Quinn, jest zubażająca i po prostu fałszywa. Wiadomo jednak, skąd się wzięła.

Stoi za nią sama koncepcja „cywilizacji” – tak oczywista, że zdaje się niemal naturalna niczym zjawiska pogodowe. „W rzeczywistości” – pisze autorka – „cywilizacje są stosunkowo niedawnym europejskim wymysłem, częścią zjawiska, które nazywam «optyką cywilizacyjną»”. Owa optyka cywilizacyjna, rodem z myśli oświeceniowej, sprowadza się do pojęciowego schematu, zgodnie z którym zmiany historyczne mają charakter ewolucyjny, „od łowców, poprzez pasterzy i rolników, po kupców i przemysłowców”. Ukochana przez europejski imperializm perspektywa ta szereguje ludzkie zbiorowości pod kątem ich sukcesów w osiąganiu kolejnych stopni „rozwoju” – te „lepsze” mają oczywiste prawo dominować nad tymi „gorszymi”.

Kolejnym krokiem było sformułowanie ogólnej klasyfikacji ludzkich kultur i ras – i postawienie się, jako Zachód, na czele tej klasyfikacji. „Optyka cywilizacyjna i Zachód powoli połączyły się w koncepcję «cywilizacji zachodniej», której cechami szczególnymi były demokracja i kapitalizm, wolność i tolerancja, postęp i nauka. Była ona z gruntu chrześcijańska i opierała się na tradycji biblijnej, ale rzymski Kościół i grecki Nowy Testament pomogły wpleść Grecję i Rzym w jądro tej opowieści”. I tak już, nie tylko na poziomie potocznej intuicji, lecz także dyskursywnych wzorców myślenia, zostało. Być może jest to jeden z powodów, dla którego Izrael – jako nieco oddalona, ale zalegitymizowana placówka Zachodu – mógł bezkarnie dokonać ludobójstwa i czystki etnicznej w Gazie.

Słownik kooperacji

Quinn chce to wszystko ująć inaczej. „Zamierzam opowiedzieć odmienną historię – taką, która nie rozpoczyna się w grecko-rzymskim Śródziemnomorzu i po wiekach odradza się w renesansowych Włoszech, ale śledzi powiązania, które od epoki brązu do epoki wielkich odkryć geograficznych spotykały się, mieszały ze sobą, a czasem rozdzielały. Mówiąc ogólniej, chcę dowieść, że to wzajemne kontakty, a nie cywilizacje, są motorem dziejów”. A zatem: nie wrogie sobie (albo wobec siebie obojętne) autonomiczne systemy polityczno-kulturowe, lecz kooperacja, handel, naśladownictwo, inspiracja, zapożyczenie, kreatywny użytek, podróże, wymiana, konkurencja, podbój, przenikanie, działanie. To jest właściwy słownik dla tej fascynującej narracji. Co za tym idzie, jak zauważa autorka „nigdy nie było jednej, czysto zachodniej lub europejskiej kultury”.

Potem zaczynamy osobliwą podróż meandrującym, nieoczywistym szlakiem, rozpoczynając 4 tys. lat temu w porcie Byblos (obecnie w Libanie), kosmopolitycznym mieście na skrzyżowaniu szlaków handlowych, niedługo po wynalezieniu żeglugi pełnomorskiej. Jest to węzeł, w którym spotykają się podróżni z Egiptu, Rogu Afryki, Mezopotamii, Elamu, zza Kaukazu. W takich właśnie węzłach kształtowało się to, co uważamy za nasz świat. Weźmy choćby wynalazek koła: nie wymyślili go ani Egipcjanie, ani Sumerowie, lecz pasterskie ludy Wielkiego Stepu. Drewniane koła „znakomicie nadawały się do wozów ciągniętych przez woły i pod koniec czwartego tysiąclecia wtoczyły się do Mezopotamii, gdzie wykorzystano je też w garncarstwie”.

Quinn bada przepływy. Przepływy idei, wierzeń i towarów, ale też jednostek miary, języków, systemów pisma i rachuby, wreszcie: prestiżu – ekonomia prestiżu to niezwykle istotna siła napędowa dziejów. Przygląda się kryzysom klimatycznym, epidemiom, migracjom, najazdom, rzeziom. Śledzi powstawanie i zwijanie się imperiów, losy wielkich fortun, militarne i kulturowe zderzenia – nigdy jednak nie dzieje się to w historycznej próżni. Dzięki takiemu sposobowi widzenia wyłapujemy szczegóły, które w „optyce cywilizacyjnej” są całkowicie niewidoczne: choćby ożywione europejskie kontakty handlowe wczesnogreckich polis w rodzaju Myken, sięgające Karpat, Morza Bałtyckiego, terenów dzisiejszych Niemiec, a nawet Brytanii. Albo panteon bogów lewantyńskiego Ugarit z XIII w. p.n.e., osobliwie przywodzący na myśl późniejszą o stulecia, tak dobrze nam znaną grecką mitologię. Skoro o Ugarit mowa, to pismo alfabetyczne również stamtąd pochodzi – choć jego rudymenty przywieźli ze sobą pracujący w Egipcie lewantyńscy gastarbeiterzy (tak, 3 tys. lat temu też jeździło się na saksy), którzy przejęli tamtejsze znaki używane w inskrypcjach. „Ignorując funkcję, jakie znaki te pełniły w egipskich systemach pisma – prawdopodobnie nie mieli o nich pojęcia – lewantyńscy robotnicy potraktowali je po prostu jako obrazki, rysując niektóre z nich na odwrót albo do góry nogami. Raz jeszcze zapożyczenie i innowacja nierozerwalnie splotły się ze sobą” – pisze autorka.

Opowieść, pokonawszy tysiąclecia, a w międzyczasie uporawszy się choćby z mitami na temat upadku Imperium Rzymskiego i rzekomego prymitywizmu średniowiecza, kończy się w czasach, gdy statki i okręty Europejczyków ruszają na podbój Afryki i obu Ameryk, wioząc im niewolę, wyzysk i zarazki, które zdziesiątkują tamtejszą ludność. Rozpoczyna się epoka kolonialna, pełna uprzedzeń wobec wszelkiej inności, podbudowana wyższościową ideologią i misyjną hipokryzją; rodzi się kapitalizm – wiecznie głodny, zrównujący dostatek z moralnością. „Europejskie narody wprowadziły nowe rozróżnienia między kulturami wraz z usunięciem z własnych ziem Żydów, muzułmanów i innych niepożądanych elementów. A wraz z powiększaniem się w XV wieku zasięgu żeglugi tak samo powiększał się dystans żeglarzy wobec ludzi, których napotykali za morzami. W tym sensie powiązany świat, jaki przedstawiłam, skończył się, gdy morskie mocarstwa zachodniej Europy i ich osadnicze kolonie wykuwały razem nowy świat, w którym nie było miejsca dla ludów, które wypierały” – czytamy w tekście Quinn.

Pożytek z Herkulesa

„Wielogłowa hydra” Linebaugha i Redikera zaczyna się w momencie, w którym Quinn ucina swoją narrację. Jesteśmy na początku XVII w. w Anglii, która, mając imperialne ambicje, stara się dołączyć do globalnego wyścigu. Właśnie ostatecznie poskromiła i zwasalizowała Irlandię w wojnie dziewięcioletniej, zawarła też pokój po dłuższym, nierozstrzygniętym konflikcie z Hiszpanią. Statki osadnicze Kompanii Wirginijskiej ruszają z angielskich portów ku wschodnim wybrzeżom Ameryki. W kraju trwa zaś przestawianie postfeudalnej gospodarki na nowe tory: następuje grodzenie pól, które dotąd były użytkowane wspólnie przez mieszkańców wsi, sami rolnicy są wywłaszczani, a wspomniane pola – przekształcane w komercyjne pastwiska.

Proces ten – budzący protesty i wywołujący liczne bunty – skutkuje falą migracji ze wsi do miast i wzrostem popularności duchownych, którzy nawołują do równości w duchu radykalnego protestantyzmu, a także wytwarza ogromną liczbę ludzi zbędnych. Wywłaszczeni stanowią sporą część pasażerów udających się za ocean, co zresztą jest zgodne z przekazem propagandowym Kompanii (będącej przedsięwzięciem jak najbardziej komercyjnym): „Najdonośniej i najbardziej natarczywie rozbrzmiewał wysuwany przez (propagandystów) argument, jakoby kolonizacja stanowiła rozwiązanie problemów społecznych targających Anglią. Kompania – powtarzali do znudzenia – służy dobru publicznemu dzięki usuwaniu z Anglii «mrowia bezczynnych ludzi» (...) Nowy Świat to idealne miejsce dla «niesfornych młodzieńców odrzucających religię», dla osób wywłaszczonych przez zbyt wysokie czynsze, dla wszystkich cierpiących «skrajne ubóstwo» – krótko mówiąc dla tych, którzy «nie mogą żyć we własnym domu»”. Rzecz w tym, rzecz jasna, że ludzie ci byli potrzebni gdzie indziej jako siła robocza. „Kompania Wirginijska (...) pomagała w zorganizowaniu pasa transmisyjnego między wywłaszczaniem w Starym Świecie a wyzyskiem w Nowym Świecie” – zauważają autorzy.

Peter Linebaugh, Marcus Rediker „Wielogłowa hydra. Żeglarze, niewolnicy, pospólstwo i ukryta historia rewolucyjnego Atlantyku”, przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2025
ikona lupy />
Peter Linebaugh, Marcus Rediker „Wielogłowa hydra. Żeglarze, niewolnicy, pospólstwo i ukryta historia rewolucyjnego Atlantyku”, przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2025 / Materiały prasowe

„Wielogłowa hydra” bada uważnie ten proces – „od początku angielskiej ekspansji kolonialnej w pierwszej dekadzie XVII wieku aż po metropolitalną industrializację dwieście lat później”. Tyle że z nietypowej perspektywy. „Nasza książka jest spojrzeniem od spodu” – piszą Linebaugh i Rediker, wyjaśniając pochodzenie tytułu. Nawiązuje on do starogreckiego mitu o Herkulesie, a w szczególności do jego walki z Hydrą lernejską, wielogłowym potworem, któremu po ucięciu odrastały głowy. Otóż metafora odwołująca się do prac Herkulesa – niewdzięcznych, trudnych, okupionych nadludzkim wysiłkiem – stała się ulubioną metaforą heroldów sponsorowanej przez imperium kapitalistycznej ekspansji kolonialnej. „Siedemnasto- i osiemnastowieczni kupcy, wytwórcy, plantatorzy i urzędnicy królewscy z północno-zachodniej Europy podążali nurtem (prądów atlantyckich), wytyczając szlaki handlowe, zakładając kolonie i tworząc nową transatlantycką gospodarkę. Do produkcji i transportu kruszców, futer, ryb, tytoniu, cukru i wyrobów przemysłowych angażowali pracowników z Europy, Afryki i obu Ameryk. Jak sami wielokrotnie powtarzali, był to trud na miarę Herkulesa. (...) Heros reprezentował postęp. (...) Antytetyczny symbol nieporządku i oporu – potężne zagrożenie dla budowania państwa, imperium i kapitalizmu – (znaleziono) w wielogłowej hydrze. (...) Kiedy władcy chcieli opisać trudności z narzuceniem porządku coraz bardziej globalnym systemom pracy, odwoływali się do mitu o Herkulesie i hydrze. Wywłaszczeni plebejusze, zesłańcy, przestępcy, kontraktowi pracownicy służebni, radykałowie religijni, piraci, robotnicy miejscy, żołnierze, żeglarze i afrykańscy niewolnicy – wszyscy byli dla nich niczym liczne, ciągle odrastające łby tego samego potwora”.

Historia przemocy

Rzecz w tym jednak, że owi wyrzutkowie i odszczepieńcy nie byli bierną ofiarą historii, przedmiotem marzeń o przemocy, rasowej czystości i eugenicznym porządku. Mieli oni w sobie ogromny potencjał buntu i samoorganizacji, budzili paniczny lęk. „Mit hydry” – tłumaczą autorzy – „wyrażał strach i usprawiedliwiał przemoc klas rządzących, pomagając im budować nowy porządek oparty na podboju i wywłaszczeniach, szubienicach i katach, plantacjach, statkach i faktoriach. Nam, historykom, sugerował jednak coś zupełnie innego: hipotezę. Obraz hydry okazał się poręczny w naszych badaniach wielości, ruchu i powiązań, długich fal i planetarnych prądów przepływów ludzi. (...) Hydra udawała się na wygnanie lub rozpraszała się w diasporze, niesiona przez wiatry i fale poza granice państwa narodowego. Żeglarze, piloci, zbrodniarze, kochankowie, tłumacze, muzycy, mobilni pracownicy wszelkiego rodzaju nawiązywali nowe i nieoczekiwane kontakty, łącząc się na różne sposoby, które wydawały się przypadkowe, niepewne, przejściowe, a nawet zakrawające na cud”. To właśnie te „nowe i nieoczekiwane kontakty” są właściwym tematem znakomitej książki Linebaugha i Redikera.

Naturalnie, robota od spodu jest inna niż ta, która podąża utartymi ścieżkami pamięci historycznej, wedle której kapitalizm zawdzięcza swój sukces ciężkiej harówce pokornych, oszczędnych kupców, ich klarownej etyce pracy, ich uczciwości w interesach, pobożności i otwarciu na naukowe nowinki. Fabryka nowoczesności była fabryką śmierci. „Wiele tematów poruszanych w tej książce jest «niewidzialnych», w dużej mierze z powodu represji, które spadały na przedstawicieli tej (wieloetnicznej) klasy: palono ich na stosach, ścinano, wieszano na szubienicach i skuwano kajdanami w pogrążonych w ciemnościach ładowniach statków. (...) Nasza książka opowiada o powiązaniach, które na przestrzeni wieków zwykle negowano, ignorowano lub których po prostu nie dostrzegano, a mimo to w istotny sposób kształtowały one dzieje świata, w którym wszyscy żyjemy i umieramy”.

Przemoc była w tej historii od początku – ostatecznie pierwsi koloniści w amerykańskiej Wirginii wszyscy skazani byli w zasadzie na śmierć, czy to z głodu, czy to od chorób. Ale od początku jest tu także element niespodzianki: jak w przypadku należącego do Kompanii Wirginijskiej żaglowca Sea-Venture, który w lipcu 1609 r. rozbił się w burzy o skały u brzegu Bermudów, wioząc 150 pasażerów i członków załogi. Kaprys losu sprawił, że ludzie ci w drodze do piekła wylądowali w raju: panował tam klimat wiecznej wiosny, było od groma jedzenia, nie groziło w zasadzie żadne niebezpieczeństwo. A ponieważ docelową Wirginię reklamowano im właśnie jako ziemski raj, nie byli zdziwieni, że Nowy Świat jest tak przyjaznym miejscem. Nie spieszyło im się ruszać w dalszą drogę, choć dowódcy statku mieli w perspektywie straty i tłumaczenie się przed zarządem spółki. Musieli odwołać się do środków przymusu, by skłonić ludzki ładunek do powrotu na odbudowaną łódź: wybuchło parę buntów, przeprowadzono kilka egzekucji, nielicznym kolonistom in spe udało się uciec i zostać na wyspie. Mieli rację – większość ich współpasażerów zmarła wkrótce po przybyciu do Wirginii. Choć William Szekspir oparł na dziejach Sea-Venture swoją słynną „Burzę”, o tych ostatnich ofiarach nie wspomniał ani słowem.

Wolni piraci i krwawi buntownicy

„Wielogłowa hydra”, którą – zaznaczmy – znakomicie się czyta, operuje właśnie takim sposobem opowiadania: zaczyna od anegdoty, wpisuje ją w szersze historyczne i społeczne tło eksploatacji i represji, wreszcie prezentuje nieoczekiwany, subwersywny potencjał dziwnych, zaskakujących sojuszy i kontekstów. Wirginijski koszmar stanowi potworną antytezę długiej ludowej tradycji utopijnego myślenia o świecie „bez znoju, własności prywatnej, prawa, przestępstwa, zdrady czy sądu”: ludzie, którzy tam przybyli, nie mieli wyboru, ale nie znaczy to, że brakowało im wyobraźni i umiejętności oceny planowej terrorystycznej nieprawości, której się wobec nich dopuszczono.

Patrząc „od dołu”, poznajemy w książce Linebaugha i Redikera całą galerię postaci wykluczonych z tradycyjnej historiografii: czarnoskórą służącą, która, trafiwszy do Anglii ogarniętej purytańską rewolucją Cromwella, stała się członkinią radykalnej wspólnoty religijnej w Bristolu, ryzykując spalenie na stosie jako czarownica. Biedaków porwanych siłą na statek i wywiezionych do pracy w koloniach lub przemocą zmobilizowanych do służby na okręcie wojennym. Irlandczyków, którzy – trafiwszy w niewolę na angielską plantację trzciny cukrowej na Barbadosie – urządzają powstanie do spółki ze zbuntowanymi członkami afrykańskich plemion. Wreszcie, co może dla wielu czytelników okazać się najciekawsze, piratów rozmaitego pochodzenia, którzy uciekają na morze i zakładają tam coś na kształt anarchistycznej, wolnej republiki, zwanej tu hydrarchią.

Epoka owego swobodnego piractwa, tak mocno uwidoczniona w naszej kulturze popularnej, trwała ledwie kilkadziesiąt lat od końca XVII w. do połowy kolejnego stulecia, ale miała w sobie niezwykłą, buntowniczą siłę, która została zapamiętana na zawsze: dla jednych jako groźba, dla innych jako nadzieja. Niesamowita jest też historia spiskowców płci obojga i wielu ras, którzy na początku XVIII w. chcieli podpalić Nowy Jork, by wyzwolić się z ucisku.

Szczególne jest zderzenie rasistowskiego, odczłowieczającego, skrajnie klasistowskiego dyskursu usprawiedliwiającego kolonialną przemoc ze sprawczością, z inteligencją, desperacją, trudem i ze zdolnością do kooperacji ludzi wykluczonych i niewolników. Wiadomo, kto wygrał. Ale mimo wszystko to budująca opowieść.

Na koniec tylko małe pytanie redaktorskie: dlaczego z uporem w tej książce Nowa Fundlandia nazywana jest Nową Funlandią? W tym wypadku idzie raczej o błąd, nie o subwersję. ©Ⓟ