Żeby zostać słynną kompozytorką. Myślę, że chciała udowodnić, że kobiety potrafią nie tylko grać, lecz także tworzyć muzykę.
Stosunkowo późno zaczęłam komponować. Kiedy zaczynałam naukę gry na pianinie w latach 90., nikt mi nie wspominał, że kobieta też może pisać własne utwory. Współcześnie widzimy odwrotną tendencję – mamy dużo świetnych kompozytorek, które tworzą niesamowite rzeczy – czy to do filmu, czy do teatru, czy wykonując zamówienia kompozytorskie. Musieliśmy jednak porzucić trend poprzednich wieków, który pomijał twórczy udział kobiet w muzyce klasycznej. Podejrzewam, że duża część moich szkolnych koleżanek nawet sobie nie wyobrażała, że mogą w przyszłości zostać producentkami, kompozytorkami. Trudno się dziwić, skoro przez tysiące lat rola twórcy ograniczona była, niesłusznie, do jednej płci, szczególnie w kulturze europejskiej.
Zdobyłam się na odwagę wyjścia poza schemat i spróbowania innych rzeczy. I tak zawędrowałam z orkiestrą aż do Abbey Road (w słynnym studiu została nagrana najnowsza płyta Hani Rani „Non Fiction” – red.). To było ekscytujące uczucie – móc zrobić coś, co pozornie jest zarezerwowane dla „innych”.
Nie, nie chodzi o bunt. Byłam raczej ambitną uczennicą. Zawsze nosiłam jednak w sobie ciekawość odkrywania muzyki, wielki wpływ miał też mój rodzinny dom. Moja mama jest lekarzem, akademikiem, niezwykle niezależną postacią – to na pewno miało wpływ na moje postrzeganie ambicji u kobiet. Więc kiedy nadarzyła się okazja, aby spróbować swoich sił aranżacyjnych czy kompozytorskich, podejmowałam ją bez wahania ani kalkulacji, czy mi wolno, czy nie.
Niesamowita osobowość! A przecież była świadkiem wstrząsających obrazów. Uwięziona w okrutnym miejscu, a mimo to znajdowała w sobie energię, by siadać do fortepianu i pisać muzykę. Historię dziewczyny poznałam pięć lat temu – kiedy Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN odezwało się do mnie, aby skomponować koncert fortepianowy. Pomysł był wynikiem odnalezienia jej kompozycji i chęci podzielenia się tą historią z innymi ludźmi. Po zaznajomieniu się z utworami Josimy uznałam, że nie będę do nich bezpośrednio nawiązywać. Nie chciałam stworzyć też z jej postaci muzealnego obiektu ani przykładu tkliwej narracji. Ciekawiła mnie współczesność i dlaczego ta historia rezonuje z naszą rzeczywistością w tak widoczny sposób. Kiedy zaczęłam komponować, świat był w pandemii, później nastąpiła brutalna eskalacja agresji Rosji w Ukrainie, niedługo potem obserwowaliśmy wydarzenia 7 października na Bliskim Wschodzie i następujące po niej bezlitosne okrucieństwo Izraela w Strefie Gazy i w Palestynie. Choć to nie były pierwsze wojny relacjonowane przez media i telewizję, te wydarzenia wydawały się bliskie w nowy sposób. Mieliśmy dostęp już nie tylko do informacji, mogliśmy oglądać wojnę z pierwszego źródła i to na ekranie własnego telefonu. Zastanawiałam się, co to dla nas oznacza.
Informacje o wojnie przychodzą do nas bezpośrednio. Dostajesz powiadomienie, klikasz, czytasz, oglądasz. Nie potrzebujemy do tego filtra tradycyjnych mediów.
Wojna jest blisko, trzymamy ją w dłoni. Zmieniła się przez to nasza optyka i odczuwanie tragedii.
Z jednej strony możemy się bardziej w te konflikty włączyć, ale z drugiej – tracimy wrażliwość. Bo tych koszmarnych obrazów jest mnóstwo. Człowiek się przyzwyczaja, obojętnieje. Okrucieństwo przestaje bulwersować.
Wchodzisz i oglądasz rolki. Na jednym filmiku są przepisy kulinarne, jak pokroić mięso, na kolejnym – kryzys humanitarny w Sudanie. Informacyjny miszmasz. Treści są poszatkowane, niepełne. Jedną nogą tkwimy w cyfrowo-medialnym świecie, który zrobił z wojny popkulturę, drugą twardo stąpamy po ziemi złudnie spokojni, że to tylko film i nas to nie dotyczy, nie dotyka. Mamy granicę ekranową, więc czujemy się bezpieczni. Bomba nie spada za naszymi plecami, chociaż wojna jest na wyciągnięcie ręki. Już bardziej nie da się jej zobaczyć.
Chcesz powiedzieć, że miała się czym inspirować?
Nie nazywałabym traumy inspiracją. To jest niepotrzebne romantyzowanie wojny.
Wiesz, pewnie gdyby nie Holokaust, Josima zostałaby wybitną kompozytorką i cały świat dowiedziałby się o jej istnieniu, o jej muzyce. Uchodziła za wielki talent, cudowne dziecko. Przyszła wojna i odebrała jej marzenia, a potem życie.
Uważam, że muzyka nie zatrzyma wojny, nie ma na nią żadnego wpływu, ale tworzenie muzyki ma sens. Warto intelektualnie stymulować ludzi przez kulturę – muzykę, kino, książki, poezję. To według mnie dotykanie człowieczeństwa. Historia Josimy jest przykładem walki o kreatywną energię, która pozwala nam łączyć się z drugim człowiekiem i tworzyć rzeczy wartościowe, mające piękno oraz głębię. Coś, co wzbudza w nas refleksję.
Mówię ludziom: „Posłuchajcie, czym się fascynuję, o czym myślę, co mi pogłębia świadomość. Daję wam najlepsze, co mam. Dzielę się z wami ciekawością świata. Nie udzielam żadnych odpowiedzi. Dzielę się pytaniami. I proszę – zastanówcie się razem ze mną”.
Nie da się nikogo zmusić do muzyki. Ja bardzo wierzę w moich słuchaczy, w ogóle wierzę w ludzi. Muzyka nie jest z natury doświadczeniem intelektualnym. Jest kwestią czucia, odbioru. To wibracja. Ktoś nam wmówił, że klasyka jest tylko dla ludzi, którzy chodzą do filharmonii i elegancko się ubierają. Kompletna bzdura!
Bo sztuka ambitna pasuje do ludzi z wysokimi aspiracjami społecznymi – tak to zostało rozpropagowane. Oto muzyka elitarna! A artyści zazwyczaj nie mają z tą elitarnością wiele wspólnego. Wielu filharmoników pochodzi ze średniej klasy pracującej. W Polsce panuje przekonanie, że przeciętny słuchacz nie zrozumie symfonii. Mam inne odczucia. Grywałam muzykę klasyczną w małych miejscowościach, m.in. na Podlasiu. I publiczność odbierała te „poważne utwory” w bardzo bezpośredni sposób, z dużą emocją, refleksją i własnymi spostrzeżeniami. Dali sobie radę. Nie muszą słuchać tylko komercyjnego radia. A niby dlaczego?
Właśnie nie! Moi rodzice nie są muzykami. Tata nie miał pojęcia o muzyce klasycznej, słuchał Cata Stevensa i Pink Floydów, ale również barokowych koncertów Haendla i to leciało na przemian z piosenkami Marka Grechuty. Do tego chóry gruzińskie – tata je uwielbia. Nie ma co klasyfikować gustów. Człowiekowi może się podobać wszystko – symfonia, piosenka. Jeżdżę po świecie, rozmawiam z taksówkarzami, opowiadają mi o swoich kolekcjach winylowych – zbierają najróżniejszą muzykę. Ludzie mają bardzo pojemne preferencje muzyczne. Literatura funkcjonuje na różnych poziomach zaawansowania, np. językowego, semantycznego. Ona może być trudniejsza w odbiorze, zakłada określone kompetencje po stronie odbiorcy. Muzyka czy film są poznawczo dużo bardziej przystępne. To jak zapach.
Czy uważamy się za zbyt mało rozwiniętych intelektualnie, aby czuć pewne zapachy albo żeby napić się dobrej kawy?
To bardzo potrzebne. Tworzymy muzykę, żeby łączyć ludzi. Sama zapraszam do współpracy osoby z różnych stron świata. I nagle potrafimy się dogadać mimo barier kulturowych. W nagraniu koncertu symfonicznego „Non fiction” udział wzięło 45 artystów. Jedna osoba jest w stanie dużo zrobić – mogę skomponować koncert fortepianowy, ale nie wykonam go w pojedynkę. Potrzebuję innych muzyków. Górę bierze kolektywna energia.
Tak. I to był klucz do owocnej współpracy. Zazwyczaj, jeśli się z kimś spotykasz, rozmowy oscylują wokół tego, co nas aktualnie najbardziej porusza. Potrzeba mówienia na ten temat nie jest niczym wyjątkowym. Nie mogę udawać, że nie dostrzegam dramatu w Strefie Gazy czy w Ukrainie. O tym rozmawiam ze znajomymi. Moja muzyka wibruje w podobnych rejestrach.
Bo nie jest propagowana w polskich mediach. Mieszkam w Londynie. W Wielkiej Brytanii są stacje radiowe, które nadają muzykę instrumentalną. Jest ich całkiem sporo i nikogo to nie dziwi.
Zasiadałam kilka lat temu w jury pewnego konkursu. Szukaliśmy młodych talentów na polskim rynku. Pamiętam rozmowę ludzi z branży muzycznej. Doszli do wniosku, że zasadniczym kryterium będą odsłuchy piosenek na Spotify. Zaraz, jak to? Przecież dajemy szansę debiutantom? Można było wybrać osoby, które mają mniej odsłuchań na platformach cyfrowych, ale tworzą ciekawą muzykę. Albo właśnie taką, której radio nie chce nadawać, np. z uwagi na brak polskiego tekstu w piosence. Zaczęłam się zastanawiać na głos: „Po co się w takim razie spotykamy? Sprawdźmy w arkuszu kalkulacyjnym, kto ma najwięcej odsłuchów czy odsłon i wręczmy mu nagrodę. Nad czym tu debatować?”. Dotychczas sądziłam, że nagrody przyznaje się po to, aby propagować muzykę, która sama nie jest w stanie się przebić na rynku.
Być może moja muzyka nie bardzo odpowiadała panującym podziałom stylistycznym? Dobijałam się bezskutecznie do wielu wytwórni. „Jazz czy klasyka?” – dopytywali wydawcy. Odpowiadałam: „Ani jedno, ani drugie. Raczej coś pomiędzy”. „A to nie, dziękujemy”. Dopiero jak moja płyta ukazała się za granicą, polscy wydawcy w nią uwierzyli.
Był moim profesorem na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Zawsze mnie wspierał, pisał dużo różnych listów rekomendacyjnych. I zachęcał do samodzielności. Jak skończyłam studia, nikt mnie nie chciał zaprosić na koncerty, więc zaczęłam sama je sobie organizować. A Włodek Pawlik zawsze chciał mnie wesprzeć swoim występem albo pomóc w zdobyciu dotacji na dany projekt muzyczny.
Polacy budzą zainteresowanie – bezsprzecznie. Nasz kraj bardzo się rozwinął i świat jest ciekawy efektów tego postępu. Młode pokolenie mówi po angielsku, nie ma problemów, żeby się dogadać i odnaleźć w globalnym świecie. Jesteśmy oknem na Europę Wschodnią. Trochę egzotyką, która jest pociągająca. Co do mojej kariery, okazało się, że muzyka, którą tworzę, nie jest zbyt „egzotyczna” dla wytwórni zagranicznej – została przygarnięta i przytulona. Wysłałam materiał demo do wytwórni Gondwana Records, którą bardzo cenię, dostałam e-mail, że to jest świetne. „Przyjeżdżaj, wydajemy!”. To było wspaniałe uczucie.
Trudno mi powiedzieć! Walory wykonawcze? Choć zaczynałam edukację od prostych utworów fortepianowych, to jednak były zawsze zaawansowane pod względem wykonania, nagrania, rozwiązań harmonicznych. Jest w tym jakość, która najwyraźniej przyciąga. Nadal się zastanawiam, jak to możliwe, że tyle ludzi za mną podąża. To nie jest popularna muzyka, do tego teraz proponuję słuchaczom koncert fortepianowy z orkiestrą. Wyprzedaję koncerty. Pewnie część widowni ma okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu pierwszy raz, a jednak przychodzą posłuchać. Chyba mi ufają.
Polacy są naprawdę bardzo świadomi muzycznie. Mamy się czym pochwalić, wymienię choćby krakowski Unsound Festival – znany na całym świecie. Nie Open’er, zapraszający mainstreamowych wykonawców, tylko właśnie Unsound. Organizatorzy sprowadzają do Krakowa artystów, którzy mają jeszcze wiele do odkrycia i mają wpływ na przyszłość muzyki.
Nie mam nic wspólnego z mainstreamem. No spójrz na mnie! Albo lepiej: posłuchaj, jak gram. ©Ⓟ