Amerykański prezydent lubi mówić o sobie, że jest świetnym negocjatorem. Szczególny talent ma ponoć wykazywać w kończeniu wojen i zaprowadzaniu pokoju. Realny bilans nie wygląda jednak dobrze, nawet w odniesieniu do tych konfliktów, które jeszcze nie zdążyły wejść w fazę zbrojną, a tylko grożą takim scenariuszem. Dla przykładu: zaangażowanie Trumpa w etiopsko-egipski spór o wodę (i de facto o strategiczną dominację w regionie) nie przyniosło żadnych realnych efektów. Etiopczycy, ufni w poparcie Chin, w końcu uruchomili na Nilu swoją Tamę Wielkiego Odrodzenia, choć Trump sugerował, że należy ją zniszczyć.

Pekin wspiera także Pakistan w jego konflikcie z Indiami, a pośrednictwo Trumpa spowodowało w tym przypadku tylko chwilową deeskalację. Podobnie sprawa wygląda w starym sporze Tajlandii z Kambodżą, którego koniec amerykański prezydent zdążył już triumfalnie obwieścić. W tym przypadku Pekin najprawdopodobniej steruje jednak obydwiema stronami – Kambodża jest klientem chińskim od dawna, a Tajlandia właśnie się nim staje. W dużej mierze zresztą z powodu abdykacji Stanów Zjednoczonych, czyli przez decyzje administracji Trumpa o obcięciu temu krajowi, tradycyjnemu sojusznikowi USA, znaczącej pomocy ekonomicznej i wojskowej. Chińczycy chętnie weszli w tę lukę, oferując armii szkolenia i nowe generacje uzbrojenia, gospodarce inwestycje, a królowi Ramie X silne wsparcie symboliczne dla jego autorytetu (czego ów monarcha akurat bardzo potrzebował).

Pokój okazał się kruchy

Pomimo buńczucznych przechwałek Trumpa Pakistan i Indie nadal szykują się do kolejnych kampanii, zaś Kambodża i Tajlandia już do siebie wzajemnie strzelają. W obliczu tej eskalacji amerykański prezydent zapowiada, że „znów będzie musiał zadzwonić” do przywódców walczących stron, natomiast Chińczycy pewnie odczekają jeszcze trochę, po czym wkroczą jako rzeczywisty „peacemaker”. Dla nich będzie to niewątpliwy sukces, dla Amerykanów upokorzenie, a dla innych państw regionu wyraźny sygnał, kto naprawdę rozdaje karty. Niestety, podobny scenariusz może się ziścić także na Kaukazie i Bliskim Wschodzie. Tam bezpośrednią rolę podpalacza odgrywa akurat Rosja przy udziale swoich regionalnych klientów, ale Chiny wciąż czuwają w tle, chroniąc swoje interesy i czekając na dogodne okazje do powiększenia wpływu.

Trumpowi udało się co prawda wspomóc władze Armenii po ich klęsce w wojnie z Azerbejdżanem, ale wynik gry o Zakaukazie jeszcze nie jest przesądzony i zapewne niebawem czeka nas tam niejeden fajerwerk. Podobnie kruchy wydaje się pokój na linii Izrael–Iran oraz Izrael–Hamas. A tymczasem kolejny domniemany sukces dyplomatyczny Trumpa, czyli zawarte pod jego patronatem porozumienie pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga a Rwandą, już bierze w łeb. Kontrolowane przez Rwandę bojówki M23 właśnie zajęły przygraniczne miasto Luvungi na terenie DRK, walki wybuchły także w Sange. Było to zresztą do przewidzenia, bo żadna ze stron nie kwapiła się do wypełniania warunków porozumienia: Kinszasa nie rozbroiła chroniących się pod jej skrzydłami Demokratycznych Sił Wyzwolenia Rwandy (FDLR, ugrupowania wywodzącego się z sił Hutu, odpowiadających za ludobójstwo Tutsich w Rwandzie), natomiast Kigali nie wycofało swoich bojówek ani nawet części sił regularnych z terenów kongijskich.

Do tej listy warto dodać amerykańską próbę „zaprowadzenia pokoju poprzez siłę” w Wenezueli, a szerzej – w odniesieniu do całej Ameryki Łacińskiej. Tutaj zresztą mamy do czynienia z paradoksem, bo wojen w klasycznym rozumieniu akurat w regionie nie ma, są natomiast realne, niebezpieczne dla USA oddziaływania asymetryczne w postaci presji migracyjnej czy zorganizowanej przestępczości. Użycie do ich zwalczania lotniskowca może wyglądać na nieporozumienie, tym bardziej że szanse na zbrojne obalenie reżimu Nicolasa Maduro są na razie niewielkie, za to na mocniejsze związanie wielu państw regionu z interesami rosyjskimi i chińskimi – znaczące.

Szaleństwo czy metoda Trumpa?

Wspólnym mianownikiem amerykańskich niepowodzeń dyplomatycznych wydają się we wspomnianych przypadkach podobne czynniki. Pierwszy to nieuwzględnianie skomplikowanych uwarunkowań lokalnych, zwłaszcza tych wykraczających poza wymiar czysto biznesowy. Amerykańscy negocjatorzy i politycy zdają się nieodmiennie zakładać, że wszyscy kontrpartnerzy mają podobny system wartości i cele jak oni sami, czyli koncentrują się wyłącznie na zarabianiu pieniędzy. Tymczasem to tylko część prawdy, niektórzy po prostu lubią siać chaos, gwałcić i mordować, ewentualnie kierują się resentymentami etnicznymi i religijnymi, a pieniądze są dla nich tylko środkiem ułatwiającym agresję. Drugi – związany z poprzednim – to niskie kompetencje merytoryczne wywodzących się spoza kręgu profesjonalistów negocjatorów, a także ich mocodawców. To sprzyja zarówno arogancji, jak i uleganiu myśleniu życzeniowemu oraz lekceważeniu niewygodnych uwarunkowań. I wreszcie czynnik trzeci, być może fundamentalny – niedocenianie niejawnych oddziaływań sił zewnętrznych, zainteresowanych podtrzymywaniem niestabilności i chaosu, bo to za jednym zamachem kompromituje Amerykę i otwiera kolejne regiony na wzmożoną presję chińską.

Niestety, jest też nieco inne wytłumaczenie działań Trumpa. Że w tym szaleństwie jednak jest metoda, że to nie tyle niekompetencja, ile raczej cynizm, że opowieści o dążeniu do pokoju to jedynie zasłona dymna i narracja dla maluczkich, a w gruncie rzeczy chodzi właśnie o chaos. Bo w mętnej wodzie ponoć łatwiej łowić ryby. A ostatecznym beneficjentem tej polityki ma być nie Zachód, nawet nie same Stany Zjednoczone jako państwo, lecz po prostu grupa zaprzyjaźnionych ze sobą (i z Donaldem Trumpem) oligarchów. W tym kierunku prowadziłaby przecież także celowa destrukcja instytucji multi lateralnych, w tym ONZ i NATO, oraz zastępowanie ich siecią bardzo elastycznych (acz nierównorzędnych) powiązań dwustronnych.

Co więcej, zasłoną dymną – tym razem na użytek głównie wewnętrzny – może się w tej sytuacji okazać również retoryka antychińska. Wszak w Chińskiej Republice Ludowej, formalnie nadal komunistycznej, też są bogaci ludzie, którzy dobrze wiedzą, że otwarty konflikt z USA będzie dla ich fortun rujnujący. Spora część z nich to jednocześnie politycy, a przynajmniej ludzie ściśle z aparatczykami KPCh lub generałami współpracujący. Myśl o jawnym lub tajnym pakcie z właścicielami amerykańskich korporacji może być im całkiem miła. A spoglądając z drugiej strony: jeśli Trump, Witkoff, Kushner i im podobni mogą na serio myśleć o fantastycznych (dla siebie) interesach z ludźmi współodpowiedzialnymi za rosyjskie zbrodnie, to dlaczego mieliby nie pójść o krok dalej i nie dopuścić do globalnego tortu także swoich chińskich kolegów w zamian za pewność, że „poza namiotem” nie pozostaje już nikt zdolny zagrozić ich pozycji? Wszak Elon Musk i kilku innych miliarderów z zaplecza amerykańskiego obozu władzy już przećwiczyli robienie całkiem dobrych interesów w ChRL. Z błogosławieństwem, przynajmniej tymczasowym, Biura Politycznego KPCh.

To chyba zła wiadomość dla zwolenników starych teorii spiskowych: „rząd światowy” z ich koszmarów może faktycznie powstać, ale jego konstruktorami nie będą wcale reptilianie, masoni ani mędrcy Syjonu. Raczej ci, którzy kontrolują ich ulubione media społecznościowe.

Houston, mamy problem

W taką wizję całkiem dobrze wpisuje się pomysł powołania „grupy C5”, obejmującej USA, Chiny, Rosję, Indie i Japonię, czyli de facto nowego „koncertu mocarstw”, analogicznego do tego zaplanowanego dwa wieki temu, po kongresie wiedeńskim. Rysuje się on w ujawnionym w środę dokumencie będącym jakoby poszerzoną wersją amerykańskiej strategii bezpieczeństwa. Co prawda Biały Dom zaprzeczył jego istnieniu, ale to dementi nie jest w pełni wiarygodne. Jeśli dokument miał charakter nieoficjalny, roboczy, ewentualnie był celowym balonem próbnym lub nawet faktycznie fake newsem – to trzeba przyznać, że i tak dobrze oddaje sposób myślenia i działania, charakterystyczny dla ekipy Trumpa.

Zanosi się więc na to, że poważny problem mają dziś wszyscy ci, którzy polubili liberalny porządek międzynarodowy, rządy prawa oraz różne zdobycze zachodniej cywilizacji, takie jak wolne media, równość, zabezpieczenia socjalne czy publiczne inwestycje w infrastrukturę niezależne od interesu tej czy innej korporacji. Jeśli bowiem prawa dżungli zapanują na dobre, to o wielu z tych dobrodziejstw przyjdzie nam rychło zapomnieć. Może w zamian niektórzy dostaną szanse szybszego rozwoju i więcej fizycznego bezpieczeństwa, a może nie. Decydować będzie kaprys silniejszych, ewentualnie ich bieżący interes.

Taki obrót spraw przybliżają, niestety, obecne działania Stanów Zjednoczonych. I to niezależnie od faktycznej intencji i motywacji obecnego lokatora Białego Domu, bo scenariusz jego celowego działania wyłącznie w interesie międzynarodowej oligarchii wciąż można uznawać za zbyt daleko idącą spekulację. Lecz, tak czy owak, do dyspozycji Trumpa i jego ekipy pozostają narzędzia wynikające z wojskowej, wywiadowczej, technologicznej i gospodarczej potęgi Stanów Zjednoczonych.

To oznacza, że nawet popełniając „zbrodnie lub co gorsza błędy”, Trump musi być uwzględniany jako decydujący czynnik polityki międzynarodowej. Pomniejsi aktorzy ze świata szeroko pojętego Zachodu, czyli państw o demokratycznych ustrojach i wolnorynkowych gospodarkach, chcąc chronić swe relacje z USA w obliczu rozlicznych zagrożeń, muszą zaś robić przynajmniej dobrą minę do złej gry i schlebiać szkodnikowi. Niektórzy najwyraźniej są gotowi pójść nawet o krok dalej i wspomóc go w dziele destrukcji starego ładu międzynarodowego oraz reguł, które przecież zostały przez ten Zachód pracowicie stworzone na podbudowie jego własnych wartości. I – nie bądźmy hipokrytami – interesów.

Powrót do dzikiej wolnoamerykanki będzie zaś z jednej strony maksymalizował zyski osób i środowisk uprzywilejowanych z racji urodzenia, kapitału czy powiązań, i to pod różnymi szerokościami geograficznymi, ale z drugiej dramatycznie osłabi pozycję państw średnich i małych. A warto pamiętać, że poza USA praktycznie wszystkie kraje tradycyjnego Zachodu należą dzisiaj do tej kategorii. Nawet Francja (choć Francuzi bardzo nie chcą się do tego przyznawać), Wielka Brytania (o ile nie zdoła uciec do przodu, tworząc na podstawie o Commonwealth bardziej spójny i sterowny blok zdolny do samodzielnej gry globalnej) oraz Niemcy (którzy już wysłali sygnały, że są gotowi wpisać się w trend wyznaczany przez USA – inna rzecz, że nawet jeśli ta oferta zostanie w Waszyngtonie przyjęta, to warunki będą naszych zachodnich sąsiadów mocno boleć).

Dylemat nie tylko polskiej polityki międzynarodowej

Polska jest niewątpliwie mocnym kandydatem do roli jednego z głównych, użytecznych dla USA, dywersantów wewnątrz Unii Europejskiej. Chyba nikogo to nie dziwi. Działania mające nas popychać w tym kierunku były podejmowane już wcześniej. Teraz należy się spodziewać tylko ich intensyfikacji. Nie da się przy tym ukryć, że marchewka może wyglądać apetycznie. Bo to nie tylko okazja do zagrania na nosie Niemcom, co w naszych realiach jest dla wielu kuszące. Również perspektywa zmiany całego naszego systemu społecznego i ekonomicznego na „wolnościowy”, zapewne znacznie bardziej innowacyjny i efektywny niż ten wykuwany w ramach UE, ma swoich wiernych fanów. Do tego obietnica parasola bezpieczeństwa... Czegóż chcieć więcej?

Patrząc realnie, warto jednak dostrzegać mielizny i ryzyka. Mamy niewiele atutów, które pozwoliłyby nam stać się „kolejnym stanem”, traktowanym solidarnie przez pozostałe i przez waszyngtońską centralę. Nawet rolę kolejnego Izraela z różnych względów niełatwo będzie sobie wyrąbać. O wiele bardziej prawdopodobna jest, niestety, pozycja republiki bananowej, a więc kraju eksploatowanego ekonomicznie, kontrolowanego za pośrednictwem lokalnych oligarchów, skorumpowanych polityków, dyspozycyjnych mediów i w końcu także sił policyjnych. Amerykanie przećwiczyli ten model w różnych częściach świata, a ich koncerny wciąż go lubią. Uchylenie regulacyjnej potęgi unijnej otworzy im zaś drogę do względnie łatwej dominacji.

Pół biedy, gdybyśmy w zamian otrzymywali naprawdę pewne gwarancje zewnętrznego bezpieczeństwa. Ale czy będą trwałe? Czy możemy uznać, że w pewnym momencie nie zostaniemy przehandlowani np. Rosji, ale kto wie, może równie dobrze Niemcom? Wszak biznes przede wszystkim. Próba samodzielnego oporu wobec nowych właścicieli będzie wówczas skazana na niepowodzenie, choćby z tego powodu, że nabyty za ciężkie pieniądze amerykański sprzęt wojskowy nie zadziała, zaś spora część aparatu władzy i przymusu wybierze lojalność wobec tych, którzy ów aparat opłacili.

Podobne dylematy są dziś analizowane w wielu państwach zachodnich. Problem USA z szarżą Trumpa i wywracaniem przez niego stolików polega na tym, że w ostatecznym rozrachunku w wielu miejscach odpowiedzi będą niekorzystne dla Waszyngtonu. Po prostu wiele narodów postawi na innego konia. Może na unijny rdzeń mimo jego znanych słabości i deficytów? Może na Chiny? Niektórzy już kombinują, jak pogodzić jedno z drugim. To zaś oznacza, że przyszły ład międzynarodowy może się okazać bardzo odległy od tego, co zaplanowali sobie bogaci starsi panowie z Ameryki, i to Stany Zjednoczone okażą się przegranym. A my razem z nimi…

Ukraina jako test

Twarda postawa wobec Rosji, poparcie dla ukraińskiej samoobrony i próby utrzymania Stanów Zjednoczonych po stronie „starego dobrego Zachodu” to w tej sytuacji nie tylko wierność wartościom. To także gra o przyszły kształt świata – o dominujące reguły gry.

Pomimo różnic taktycznych i retorycznych po tej samej stronie są tutaj amerykańscy demokraci i spora (acz wciąż jeszcze milcząca) część republikanów, większość państw Europy, a także Kanada i Japonia. Kciuki trzymają zapewne w Australii i Korei Południowej, o Tajwanie nie wspominając. Ale samo się nie zrobi, wizja Trumpa musi mieć konkretną alternatywę.

Na razie amerykańskie manewry – w tym ogłoszenie szokujących dla wielu dokumentów strategicznych – można uznać za element negocjacji i zmiękczania partnerów. Konkretne działania wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej wciąż nie są tak jednoznaczne. Czasu mamy jednak niezbyt wiele, bo albo Trump wreszcie postawi kropkę nad i, albo Ukraina padnie w obliczu presji, a wtedy wiele spraw potoczy się zgodnie z własną logiką. Putin otrzyma potwierdzenie, że agresja i bandytyzm popłaca. Zyska przy tym czas i środki (po ewentualnym zdjęciu sankcji oraz nawiązaniu współpracy technologicznej i finansowej z Amerykanami) na przygotowanie kolejnych ataków, zarówno tych otwartych, militarnych, jak i całego szeregu nowych aktów dywersji, wzbogaconych nowymi instrumentami walki informacyjnej. Ukraina natomiast prawdopodobnie pogrąży się w wewnętrznych rozliczeniach, których ofiarą padnie nie tylko Wołodymyr Zełenski (można uznać, że to akurat jego problem, nie nasz), lecz także stabilność i prozachodnia orientacja kraju. Zwłaszcza że w nowych warunkach niełatwo będzie zdefiniować prozachodniość. A to już może być realny problem także dla polskiego bezpieczeństwa oraz interesów.

Powyższe oznacza, że warto podjąć wysiłek, by wraz z jadącymi na podobnych wózkach partnerami spróbować doprowadzić wojnę rosyjsko-ukraińską do końca. I to niekoniecznie na warunkach Donalda Trumpa i Władimira Putina. Tego pierwszego wciąż da się jeszcze utrzymywać po właściwej stronie barykady, drugiego natomiast wciąż można pokonać – jeśli nawet nie bezpośrednio, środkami wojskowymi, to politycznie i ekonomicznie. W tym celu trzeba zachować strategiczną jedność Zachodu, unikać błędów w negocjacjach, cierpliwie doskonalić sankcje, zwłaszcza te naftowe, wspierać ukraiński opór na linii frontu i ataki na rosyjskie zaplecze. No i nie bać się wreszcie sfinalizować kluczowego symbolicznie i realnie ciosu, czyli przejęcia zamrożonych na Zachodzie aktywów rosyjskiego banku centralnego.

Pamiętajmy: stawka jest większa niż sama Ukraina. Gra toczy się o powstrzymanie procesów grożących zaprzepaszczeniem zachodnich zdobyczy cywilizacyjnych oraz ruiną aktualnego systemu międzynarodowego. Owszem, niedoskonałego, ale wiele wskazuje na to, że i tak lepszego od tego, który się szykuje. ©Ⓟ