Atmosfera wokół Wenezueli gęstnieje. W wywiadzie dla telewizji CBS Donald Trump oświadczył, że dni Nicolasa Maduro „są policzone”. Od września USA bombardują na Morzu Karaibskim łodzie podejrzane o udział w handlu narkotykami i zwiększają swoją obecność wojskową w regionie. Trump wielokrotnie dawał do zrozumienia, że szykuje się do uderzenia lądowego, oskarżając Maduro o kierowanie przemytem. Jednocześnie zaprzeczał, że interwencja jest nieuchronna.
Trump najwyraźniej chce przypomnieć światu o doktrynie Monroego, mówiącej, że zachodnia półkula to strefa amerykańskiej dominacji, w której wpływy innych mocarstw nie będą tolerowane. Niewykluczone, że chce nawet przywrócić USA – zgodnie z linią Theodore'a Roosevelta – rolę „policjanta półkuli zachodniej”.
Apetyt USA na dominację
Amerykański triumf nad Hiszpanią w 1898 r. zapewnił zastępcy sekretarza marynarki wojennej Theodore'owi Rooseveltowi status narodowego bohatera. Roosevelt nie tylko pomógł przygotować plan wojny, lecz także brał udział w walkach. We wrześniu 1901 r., pół roku po tym, jak został wiceprezydentem, doszło do zamachu na prezydenta Williama McKinleya, który wyniósł go na szczyt.
Roosevelt pragnął uczynić ze Stanów Zjednoczonych światowe mocarstwo, które dominuje na zachodniej półkuli. W realizacji tego scenariusza mogła przeszkodzić Wielka Brytania. Relacje obu krajów regulował traktat Claytona-Bulwera z 1850 r., który gwarantował wzajemne poszanowanie interesów w Ameryce Środkowej. Roosevelt postanowił wykorzystać nawarstwiające się kłopoty imperium brytyjskiego, by w 1898 r. rozpocząć konflikt z Hiszpanią, który miał na celu wyparcie jej z Kuby, Filipin i kilku innych kolonii. Londyn podszedł do tych planów życzliwie. W listopadzie 1901 r. zakończono negocjacje dotyczące anulowania traktatu Claytona-Bulwera. Zastąpiła go nowa umowa, na mocy której Wielka Brytania wyraziła zgodę, by USA wybudowały i kontrolowały kanał, który połączy Ocean Atlantycki z Oceanem Spokojnym. Oznaczało to jednocześnie rezygnację z wpływów w Ameryce Środkowej.
Rok później wybuchł konflikt z powodu niewypłacalności Wenezueli. Europejscy wierzyciele postanowili wysłać tam flotę wraz z piechotą morską, by siłą wyegzekwować należności. Roosevelt przekazał europejskim mocarstwom, że jeśli ich żołnierze wylądują w Ameryce Południowej, USA uznają to za wypowiedzenie wojny. Ostrzeżenie poskutkowało. Wielka Brytania, Niemcy i Włochy zgodziły się przekazać spór z Wenezuelą do Stałego Trybunału Arbitrażowego w Hadze. Ten orzekł, że europejskim mocarstwom przysługuje pierwszeństwo w zakresie płatności z wpływów celnych Wenezueli. Brytyjski premier Arthur Balfour oświadczył Rooseveltowi, że akceptuje doktrynę Monroego. Sukces ten nie zaspokoił jednak ambicji amerykańskiego prezydenta.
Żołnierze USA chronią plantacji
„Spędziłem 33 lata i cztery miesiące w czynnej służbie najsprawniejszych sił wojskowych naszego kraju – Korpusie Piechoty Morskiej. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery od podporucznika do generała. Przez większość czasu byłem wysokiej klasy ochroniarzem Wielkiego Biznesu, Wall Street i bankierów” – relacjonował w wydanej w 1935 r. książce „War is a Racket” gen. Smedley D. Butler. W 1903 r. jako młody podporucznik uczestniczył on w pierwszej odsłonie „wojen bananowych”. „Pomagałem uczynić Honduras «przychylnym» amerykańskim kompaniom bananowym” – wspominał Butler. Najpotężniejszą z nich była założona w 1899 r. przez Minora C. Keitha firma United Fruit Company. „Spółka posiadała olbrzymie plantacje w większości krajów Ameryki Środkowej, wkrótce zaczęła też budować własne linie kolejowe i porty” – pisze w książce „U.S. Marines jako narzędzie polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych Ameryki” Robert Kłosowicz.
Na początku XX w. Honduras był najbiedniejszym krajem Ameryki Środkowej, zamieszkanym przez jedynie pół miliona ludzi. Jego stolica – Tegucigalpa – liczyła zaledwie 24 tys. mieszkańców. „Kraj ten w ciągu 15 lat był areną siedmiu rewolucji, a jego największą zdobyczą technologiczną była licząca 91 kilometrów linia kolejowa zbudowana przez amerykański kapitał” – podkreśla Kłosowicz. Za sprawą United Fruit Company i jej bezpośredniego konkurenta Cuyamel Fruit Company Honduras stał się największym eksporterem bananów na świecie.
W październiku 1902 r. wybory prezydenckie wygrał tam gen. Manuel Bonilla, lecz ustępujący przywódca Terencio Sierra postanowił przekazać władzę swemu protegowanemu Juanowi Boquínowi. W rezultacie wybuchła wojna domowa. Amerykańskie przedsiębiorstwa zaczęły lobbować w Waszyngtonie, by rząd zadbał o bezpieczeństwo ich plantacji, linii kolejowej i portów. W tym celu wiosną 1903 r. Biały Dom wysłał do Hondurasu marines. Jak zapisał w swoich wspomnieniach gen. Butler, przed lądowaniem rozkazał swoim żołnierzom, by „po wyjściu na brzeg strzelali do wszystkiego, co zakłóca spokój”. Ostatecznie wojnę domową wygrał gen. Bonilla, który jako nowy prezydent ułożył sobie relacje z United Fruit Company i Waszyngtonem. Choć w kolejnych interwencjach USA w Ameryce Łacińskiej nie chodziło już o plantacje bananów, to określenie „wojny bananowe” przylgnęło do nich na stałe.
Poprawka Roosevelta
Nieco mniej kłopotliwa od Hondurasu okazała się Kuba, której USA przyznały niepodległość po wyparciu Hiszpanów. „Chcąc jednak zapewnić szczególny charakter stosunkom dwustronnym, w marcu 1901 r. do budżetu armii dodano poprawkę Platta. Zgodnie z nią Kuba nie powinna zawierać umów z żadnym innym mocarstwem, które mogły osłabiać jej niepodległość, ani zaciągać długów, których nie mogłaby spłacić” – pisze Lubomir Zyblikiewicz w monografii „USA”. – „W 1902 r. poprawkę wpisano do konstytucji Kuby, a w 1903 r. do traktatu amerykańsko-kubańskiego” – dodaje. Administracja Roosevelta rozwiązała też problem z Kolumbią, która odrzuciła ofertę przekopania kanału przez jej terytorium. W należącej do niej prowincji Panama wzniecono rewoltę, a następnie wysłano tam marines. Rebelia zakończyła się utworzeniem w listopadzie 1903 r. nowego państwa, które zgodziło się na budowę kanału i protektorat Stanów Zjednoczonych.
USA miały też kłopoty z inną „republiką bananową”. „W 1904 r. okazało się (…), że Dominikana nie jest w stanie spłacić sięgającego 32 mln dol. zadłużenia. Roosevelt wysłał do niej dowódcę Floty Atlantyckiej i podsekretarza stanu, który zaproponował przejęcie odpowiedzialności za pobieranie ceł i wydatkowanie uzyskiwanych dochodów” – pisze Zyblikiewicz. Tym razem obyło się bez interwencji zbrojnej. Dominikański rząd przystał na umowę zakładającą, że wydelegowani przez USA funkcjonariusze zajmą się pobieraniem ceł. 45 proc. dochodów miała trafiać do skarbca Dominikany, a resztę inkasował wierzyciel, czyli Stany Zjednoczone.
Theodore Roosevelt uznał to za dobry moment, by rozszerzyć doktrynę Monroego. W wygłoszonym pod koniec 1904 r. orędziu stwierdził, że jeśli jakiś kraj półkuli zachodniej notorycznie łamie prawo, popełnia nadużycia „rozluźniające więzy cywilizowanego społeczeństwa” lub znajduje się w stanie anarchii, Waszyngton nie będzie tego tolerował. „W rażących przypadkach naruszeń lub bezradności może to zmusić Stany Zjednoczone, jakkolwiek z oporami, do działania jak międzynarodowa siła policyjna” – ogłosił prezydent. Deklarację nazwano „Rooseveltowskim uzupełnieniem” (Roosevelt Corollary) doktryny Monroego. „Odtąd Stany Zjednoczone coraz częściej uciekały się do użycia siły, ingerując w sprawy wewnętrzne państw Ameryki Środkowej i Karaibów, już tylko czysto formalnie suwerennych” – podkreśla Zyblikiewicz.
Goście z marines
„W latach 1909–1912 pomagałem oczyścić Nikaraguę dla międzynarodowego domu bankierskiego Brown Brothers. W 1916 r. przyniosłem porządek w Republice Dominikany dla interesów amerykańskich plantatorów cukru” – pisał gen. Smedley D. Butler. „Patrząc wstecz, czuję, że mógłbym udzielić Alowi Capone paru wskazówek, jak prowadzić gangsterskie interesy” – wyznał. Po pierwszej „wojnie bananowej” Butler i jego marines gościli w Hondurasie jeszcze czterokrotnie. W 1907 r. interweniowali, gdy Manuel Bonilla został obalony przez rebeliantów, wspieranych przez prezydenta Nikaragui José Santosa Zelayę. Zelaya miał ambicje, aby stać się przywódcą całego regionu i wyprzeć z niego Amerykanów. Marines wypchnęli partyzantów nikaraguańskich z Hondurasu, a amerykańskie służby dyplomatyczne wznieciły rebelię w samej Nikaragui. Powstańcom nie wiodło się na polu walki, dlatego pod koniec grudnia 1909 r. z odsieczą przyszedł im oddział piechoty morskiej. W efekcie przed Bożym Narodzeniem Zelaya uciekł do Meksyku, a Nikaraguańczycy mieli nowego prezydenta.
Krótko potem Waszyngton znów musiał się zająć Hondurasem, bo jego kolejny prezydent Miguel Dávila nie dogadywał się z kompaniami bananowymi. Te zwróciły się więc do poprzedniego przywódcy. Na czele sfinansowanej przez nie ekspedycji wojskowej Manuel Bonilla „wzniecił rebelię przeciw rządowi i w niedługim czasie wkroczył do stolicy, w istocie przejmując władzę” – pisze Robert Kłosowicz. W październiku 1911 r. Bonilla wygrał wybory, ale w odpowiedzi opozycja przygotowała się do rebelii. Aby po raz kolejny zapewnić bezpieczeństwo plantatorom, Waszyngton wysłał do Hondurasu marines. Nie zamierzał jednak świadczyć usług ochroniarskich za darmo. „W wyniku dojścia do władzy Bonilli Stanom Zjednoczonym udało się 20 maja 1912 r. przeprowadzić przez parlament Hondurasu ratyfikację porozumienia oddającego finanse tego kraju pod rzeczywistą kontrolę Waszyngtonu. Amerykańskie kompanie w Hondurasie uzyskały nieograniczoną możliwość ekspansji w uprawie bananów w tym kraju. Szczególnie uprzywilejowaną pozycję uzyskała Cuyamel Fruit Company” – podkreśla Kłosowicz.
Nie była to wyjątkowa sytuacja. Waszyngton pragnął mieć porządek w swojej strefie wpływów, a jednocześnie czerpać korzyści z funkcji „międzynarodowego policjanta”. Generał Butler opowiadał o tym bardziej dobitnie. „Krótko mówiąc, byłem rekieterem, gangsterem na usługach kapitalizmu. W 1914 r. przyczyniłem się do tego, że Meksyk – a zwłaszcza region Tampico – stał się bezpieczny dla amerykańskich spółek naftowych. Pomogłem uczynić Haiti i Kubę na tyle znośnymi miejscami, by chłopcy z National City Bank mogli tam spokojnie zarabiać. (…) Pomogłem ograbić pół tuzina republik Ameryki Środkowej w interesie Wall Street” – wspominał generał.
Funkcja policjanta patrolującego Amerykę Środkową, Karaiby i archipelagi Pacyfiku z czasem stawała się coraz uciążliwsza. Stany Zjednoczone musiały co chwilę organizować zbrojne ekspedycje. Oprócz pięciu interwencji w Hondurasie (ostatnia miała miejsce w 1925 r.) przeprowadzono też po cztery w Panamie (ostatnia w 1921 r.), w Nikaragui (ostatnia w latach 1926–1933) i na Kubie (ostatnia w latach 1917–1922). Trzykrotnie posyłano marines na Santo Domingo (ostatni raz w latach 1916–1924), a dwukrotnie na Haiti (koniec okupacji nastąpił w 1934 r.). Raz interweniowano w Kostaryce (1919) i raz w Meksyku (1913–1914). Bilans trzech dekad to prawie 30 „bananowych wojen”. Zmieniały się tylko preteksty, pod jakimi je wszczynano. Następca Roosevelta William Taft chciał unikać nadużywania siły militarnej, a w jej miejsce stosować presję ekonomiczną. W czasie swojej prezydentury ogłosił narodziny „dyplomacji dolarowej”. Jednak okazało się, że pieniądz nie zawsze może zastąpić pociski. Zwłaszcza w relacjach z tak zaciekłym wrogiem USA, jak nikaraguański prezydent José Santos Zelaya.
Ameryka Łacińska i USA - trudne sąsiedztwo
Gdy w 1913 r. do Białego Domu wprowadził się nominat Partii Demokratycznej Woodrow Wilson, spodziewano się dużych zmian. Wilson „był przekonany, że Stany Zjednoczone zostały powołane do krzewienia demokracji w świecie. Nie zawsze do końca przestrzegał głoszonych przez siebie zasad, kierując się przede wszystkim interesem własnego narodu, pod wieloma jednak względami starał się uprawiać politykę opartą na idealizmie” – pisze Robert Kłosowicz. W praktyce stało się jasne, że idealizm nie kłóci się z „wojnami bananowymi”. Wilson sformułował własną doktrynę, która mówiła, że „Stany Zjednoczone nie uznają żadnego rządu w Ameryce Łacińskiej, który dojdzie do władzy na drodze zamachu stanu”. W biednych i niestabilnych „republikach bananowych” były one polityczną codziennością. Prezydent USA znowu więc wysyłał tam marines – choć tym razem z misją „obrony demokracji”. Nadrzędnym celem pozostała jednak ochrona amerykańskich interesów.
Z biegiem lat ingerowanie w sprawy wewnętrzne państw Ameryki Łacińskiej było coraz bardziej kłopotliwe, więc Waszyngton ostrożniej podejmował decyzje o interwencji. Ale dopiero dojście do władzy Franklina D. Roosevelta przyniosło radykalną zmianę. Nowy prezydent w 1934 r. wycofał wojska z Haiti i ogłosił doktrynę „dobrego sąsiedztwa”, która miała zakończyć erę „wojen bananowych”. Od tego momentu obowiązywały inne zasady: nieinterwencji, poszanowania suwerenności krajów Ameryki Łacińskiej oraz zacieśniania gospodarczej współpracy. Nie oznaczało to jednak zerwania ze wspieraniem sił, które najbardziej szły Waszyngtonowi na rękę. Franklin D. Roosevelt podsumował swoje podejście pod koniec lat 30. Gdy sekretarz stanu Cordell Hull nazwał rządzącego twardą ręką w Nikaragui Anastasio Somozę „ostatnim skur…synem”, prezydent odparł: „Owszem, to skur…syn, ale to nasz skur….syn”. Od tej zasady Waszyngton nie zamierzał odstąpić. ©Ⓟ