Czy Zachód ma się jeszcze czym chwalić?
Carl Benedikt Frey, ekonomista z Uniwersytetu Oksfordzkiego, autorem książki „How progress ends”
ikona lupy />
Carl Benedikt Frey, ekonomista z Uniwersytetu Oksfordzkiego, autorem książki „How progress ends” / mat. prasowe / Fot. mat. prasowe

Zachód nie upadł. Odpowiedź na pytanie o to, gdzie – mając do wyboru dowolne miejsce na świecie – chciałbyś zamieszkać, dla wielu osób wciąż brzmi: na Zachodzie. To wciąż kierunek, który oferuje najwyższą jakość życia. Nasze miasta są najbardziej przyjazne pieszym, najbardziej przyjemne do życia i najbardziej tętniące energią. Nasze instytucje nie są idealne, ale i tak na tle innych regionów wciąż wypadają lepiej. Wreszcie edukacja: nadal dysponujemy jednymi z najlepszych uniwersytetów na świecie. Wciąż przyciągają one talenty z całego świata. To jasne punkty Zachodu, filary, na których zbudowano znaczną część naszego dobrobytu.

Nie jest jednak tak, że zarówno jakość życia oraz dobre uniwersytety, jak i w pewnej mierze instytucje to tylko wynik naszego rozwoju, a nie jego przyczyna?

Nic nie trwa wiecznie. Wielka Brytania była centrum pierwszej rewolucji przemysłowej. Była dla niej tym, czym Izrael dla chrześcijaństwa: miejscem narodzin. Dzisiejsza Wielka Brytania nie radzi sobie jednak zbyt dobrze. Jej gospodarka nie jest w najlepszej kondycji, podobnie jak zresztą w całej Europie, która od czasu szoku naftowego lat 70. XX w. radzi sobie gorzej; to wtedy zasadniczo skończył się klasyczny system masowej produkcji. Postęp jest więc procesem, a nie stanem. Nie dochodzi się do końca historii, nie tworzy się raz na zawsze jednego zestawu instytucji. Nie ma jednej recepty. Trzeba nieustannie dostosowywać instytucje do rozwoju technologii i chronić przestrzeń do eksploracji oraz innowacji.

Jaki kraj w tym jest najlepszy?

Celują w tym Stany Zjednoczone. Najpierw to Nowa Anglia była w USA sercem drugiej rewolucji przemysłowej. Tam właśnie rozwinął się przemysł wytwórczy. Jednak współczesnym centrum przemysłowym i innowacyjnym jest Dolina Krzemowa – i to z konkretnych powodów.

Jakich?

Ot, np. w Kalifornii klauzule o zakazie konkurencji nie są honorowane. Jeśli nie jesteś zadowolony z pracy w danej firmie, możesz z niej odejść z dnia na dzień i założyć konkurencyjne przedsiębiorstwo bez obaw, że poprzedni pracodawca cię pozwie. To umożliwiło inżynierom odejście z Shockley Semiconductor Laboratory i utworzenie Fairchild Semiconductor, a potem dwóm kolejnym inżynierom opuszczenie Fairchild i założenie Intela, co w istocie utorowało drogę do odnowy i dalszego rozkwitu Doliny Krzemowej. W skrócie chodzi o to, że Kalifornia stworzyła system utrudniający dominującym graczom obronę swoich pozycji i wymuszający innowacje. Ośrodki, które historycznie radziły sobie najlepiej gospodarczo wyrastały właśnie tam, gdzie istniała owa swoboda eksperymentu. Birmingham i Manchester stały się kolebkami rewolucji przemysłowej, bo nie krępowały ich nadmierne regulacje.

Potrzebujemy realnych przestrzeni do eksploracji. W Europie ich, niestety, brakuje.

Szczególnie niepokojące jest to w sferze rynku usług. Nie mamy zharmonizowanego, jednolitego rynku usług, który pozwalałby firmom skalować działalność i wchodzić na jeden, spójny obszar gospodarczy. A tak przecież dzieje się w Stanach Zjednoczonych i w Chinach. Kreatywna destrukcja jest warunkiem postępu. Żaden z czołowych producentów rowerów nie został liderem w branży motoryzacyjnej. Żadna z wiodących firm samochodowych nie stała się liderem w segmencie pojazdów elektrycznych. Żadne tradycyjne media nie wyrosły na liderów platform społecznościowych. Jeśli spojrzymy na handel detaliczny, dawni giganci nie poprowadzili rewolucji e-commerce...

Ale w Europie szczycimy się firmami o wielowiekowej tradycji...

W USA pięć największych spółek pod względem kapitalizacji to firmy technologiczne, których średni wiek to 39 lat. W Niemczech analogiczna piątka ma średnio ponad sto lat i działa głównie w sektorach ukształtowanych jeszcze przez drugą rewolucję przemysłową. We Francji też dominują firmy liczące ponad wiek, skoncentrowane na dobrach luksusowych. Innymi słowy: dynamizm nie pojawia się sam z siebie, trzeba go chronić, pielęgnując mechanizm konkurencji. Średniowieczni rozbójnicy nad Renem mogli wznosić zamki, by ściągać myto z handlu rzecznego, ale ludzie znajdowali alternatywne szlaki i sposoby omijania barier. Podobnie dziś: Google chciałoby utrzymać hegemoniczny status swojej wyszukiwarki, lecz rozwój generatywnej sztucznej inteligencji podważa ten model biznesowy.

Mówi pan: pielęgnować konkurencję, dbać o kreatywną destrukcję. Tymczasem w ostatnich 15 latach, po kryzysie finansowym, dyskusja ekonomiczna przesunęła się w stronę podkreślania negatywów globalizacji i wolnorynkowej konkurencji. Uznano, że należy chronić społeczeństwo przed ich konsekwencjami. Powstało więc napięcie między ochroną systemu, w którym kreatywna destrukcja jest możliwa, a ochroną ludzi, którzy mogą na niej ucierpieć. Pytanie brzmi: czy da się te dwie potrzeby pogodzić?

Ma pan rację. Większe firmy zatrudniają zwykle więcej ludzi, więc ich upadek oznacza masowe zwolnienia. Żaden decydent nie chce ponosić politycznych kosztów utraty miejsc pracy. Mniejsze firmy, które mogłyby wejść na ich miejsce, z reguły nie mają porównywalnego wpływu politycznego: nie siedzą przy tym samym stole, nie uczestniczą w takim stopniu w tworzeniu zasad. To jest kluczowe wyzwanie: jak pociągnąć dominujące firmy do odpowiedzialności i jednocześnie zachować otwartą konkurencję?

I jak to zrobić?

Dwie drogi. Pierwsza – to presja geopolityczna: państwa, które czują, że mogą zostać wyprzedzone, często zaczynają chronić konkurencję. Piszą reguły gry tak, by zabezpieczać rynek przed zdominowaniem przez obecnych graczy. Widzieliśmy to choćby po klęsce Prus w wojnie z Napoleonem w 1806 r.: fala liberalnych reform, w tym zniesienie cechów rzemieślniczych. Podobne zmiany pojawiały się po wojnie krymskiej. Historia zna momenty przebudzeń. Druga droga jest mniej optymistyczna: społeczeństwo może usztywnić się w imię bezpieczeństwa, rezygnując z dynamizmu. Dziś, zwłaszcza w Europie, opinia publiczna zdaje się mocniej skupiać na bezpieczeństwie niż na pędzie do zmiany. Jeśli ludzie nie domagają się od polityków rozbijania skostniałych struktur, ci ostatni tworzą regulacje im sprzyjające. Dobrym przykładem jest farmacja: rozbudowane wymogi często najbardziej pomagają dużym koncernom, które mają zasoby, by je spełnić. Podobnie z RODO: mimo szlachetnych intencji, koszty wdrożenia dla wszystkich nie są równe. Wielkie firmy technologiczne mogą je wchłonąć, a nawet przekuć w przewagę rynkową. Efekt? Cierpią nowi gracze. W konsekwencji RODO hamuje innowacje i dynamikę. Niestety, teraz UE popełnia podobny błąd, wprowadzając AI Act. Innym objawem nadmiernego przechyłu w stronę bezpieczeństwa ze strony Europy jest ochrona zatrudnienia. Ma zalety, bo stabilizuje rynek pracy, ale w czasach gwałtownych zmian pociąga za sobą wysokie koszty. Podczas gdy Meta czy Google mogą bardzo szybko zatrudniać, zwalniać i przebudowywać modele biznesowe, by odpowiedzieć na wyzwania i wykorzystać szanse generatywnej AI, niemiecki SAP ma trudności z podobnie szybkim dostosowaniem się. To sprawia, że Europa jest po prostu wolniejsza i mniej dynamiczna we wdrażaniu zmian.

A może to po prostu wybór społeczny: tak właśnie Europejczycy postanowili żyć. Nie pragną nieustannej, szalonej, kreatywnej destrukcji. Nie chcą niepewności i niepokoju.

Problem polega na tym, iż koszty kreatywnej destrukcji są bardzo widoczne – w postaci utraty miejsc pracy, zaś korzyści mają charakter rozproszony. Jeśli więc ludzie nie czują, że krótkoterminowo korzystają na zmianach, mogą się im sprzeciwiać. Sądzę jednak, że można osiągnąć pewien stopień bezpieczeństwa przy zachowaniu elastyczności. Spójrzmy na Danię i jej flexicurity. W Danii pracownik ma przyzwoitą poduszkę bezpieczeństwa, gdy powinie się mu noga, a rynek wciąż jest elastyczny. Cała Europa winna pod tym względem naśladować Duńczyków. Nie musimy całkiem rezygnować z poczucia bezpieczeństwa, ale potrzebujemy wzrostu gospodarczego, by móc je utrzymać. Jeżeli nie osiągniemy wzrostu, systemu nie da się długotrwale finansować. Gospodarka, która się nie rozwija, zamienia się w grę o sumie zerowej: jedynym sposobem na poprawę mojego standardu życia staje się pogorszenie twojego. To rodzi napięcia społeczne, napędza polaryzację polityczną – i z tego impasu musimy wyjść.

Joseph Schumpeter, autor koncepcji kreatywnej destrukcji, snuł także hipotezy na temat przyszłości kapitalizmu. Twierdził, że z czasem wytworzy on własną klasę antykapitalistów. Efektem będzie socjalizm.

Nie sądzę, by to było nieuchronne. W chwilach kryzysu ludzie wyciągają wnioski i decydują się na reformy. Widzieliśmy choćby dość radykalne zmiany w Argentynie w ostatnim roku, wynikające z autentycznego poczucia kryzysu. Naprawdę potrzebujemy konkurencji, by utrzymać wzrost. Jest on potrzebny po to, by sprostać rywalizacji z Chinami, podnieść standard życia, sfinansować system emerytalny, ubezpieczenia społeczne i całą resztę. Na szczęście na całym świecie rośnie też świadomość, że wiele procedur administracyjnych podnosi koszty inwestycji i szkodzi wzrostowi. Nie sądzę, by stagnacja była naszym przeznaczeniem.

Jeśli chodzi o reformy w UE, to czy nie jest tak, że sama konstrukcja unijnego procesu legislacyjnego je sabotuje? Obowiązuje zasada ciągłości. Nowa Komisja Europejska nie może powiedzieć: „Poprzednia komisja myliła się w tej sprawie, od teraz robimy wszystko inaczej”. To bardzo istotna różnica w porównaniu np. ze Stanami Zjednoczonymi...

To prawda. Instytucje europejskie są mniej elastyczne. Nie musimy dorównywać amerykańskiemu poziomowi dynamiki, ale potrzebujemy przynajmniej zdolności do szybkiego nadrabiania zaległości w technologiach cyfrowych i komputerowych, tak jak udało nam się to kiedyś w przemyśle wytwórczym i produkcji masowej. Potrafiliśmy dogonić Stany Zjednoczone, a nawet wyprzedzić je w niektórych branżach. Europa była liderem w farmacji, chemii, motoryzacji. Dobrze sobie radziliśmy we wszystkich tych obszarach, gdy po wojnie przeniesiono do Europy amerykańskie systemy produkcyjne. I jeszcze raz podkreślę: warunkiem, by zaległości do USA nadrobić, jest posiadanie dużego, rzeczywiście jednolitego rynku usług.

Jednak jest powód, dla którego do tej pory tego nie zrobiono. W usługach mamy sektory z silnymi i zasiedziałymi graczami. Weźmy bankowość: życie bankiera w Polsce to – z jego perspektywy – raj. Brak zewnętrznej konkurencji: aby wejść na tutejszy rynek, trzeba przyjechać, założyć bank na miejscu i dopiero wtedy można działać. Nie można po prostu oferować tanich kredytów hipotecznych klientom w Polsce, prowadząc działalność z Belgii. Czy da się przezwyciężyć tego typu lobby?

Skoro z towarami się udało, to jest to powodem do optymizmu, że przy odpowiedniej determinacji uda się również w usługach.

Przenieśmy się do Chin. Amerykanie widzą w nich zagrożenie nie tylko gospodarcze, lecz także militarne. W Europie postrzegamy je jako wielkiego konkurenta, który pokonuje nas w obszarach, które sami tworzyliśmy, np. w branży odnawialnych źródłach energii. Czy Chiny to naprawdę tak wielki i dynamiczny mechanizm, który wkrótce wszystkich nas pochłonie? A może ta opowieść jest nieco przesadzona?

Nawet jeśli przyjąć, że Chiny są tak dynamiczne i innowacyjne, jak twierdzą niektórzy, to istnieje sposób, byśmy na tym skorzystali. Nazywa się handel. Czy ma dla mnie znaczenie, czy raka wyleczą naukowcy polscy, szwedzcy, brytyjscy czy chińscy? Czy przeszkadza mi, że Chiny obniżają koszty energii odnawialnej i przyspieszają transformację? Niespecjalnie, jeśli to jest mój cel. Handel w większości jest dobry. Owszem, bywa zły dla krajowych branż wypychanych z rynku. Ford i General Motors cierpiały, gdy Toyota odbierała im udziały. Ale finalnie konsumenci zyskiwali: mieli lepsze towary i lepsze technologie. Z tej perspektywy jestem za chińskim postępem. Nie tylko z punktu widzenia samych Chińczyków, którzy wyciągnęli z ubóstwa 800 mln ludzi, lecz także z naszej perspektywy.

A bezpieczeństwo? Chiny to nie demokracja.

Istnieją uzasadnione zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego, jak np. zbyt duże uzależnienie od Chin w zakresie surowców krytycznych czy innych komponentów. To argument za dywersyfikacją łańcuchów dostaw i większą integracją z innymi gospodarkami. Proszę zauważyć, że znacząca część integracji gospodarek USA i Chin była odpowiedzią na to, iż Stany traciły przewagę w innowacjach na rzecz Japonii. Integracja z Chinami osłabiła japońską przewagę produkcyjną. Globalne łańcuchy wartości są więc raczej atutem niż zagrożeniem. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że dzisiejsza narracja często wyolbrzymia możliwości Chin. Osiągnęły ogromny postęp, ale to, co widzimy dziś w fotowoltaice czy w pojazdach elektrycznych, nie różni się zasadniczo od tego, co Japonia zrobiła w elektronice użytkowej i półprzewodnikach. Zdominowała te branże, owszem, ale nie oznaczało to, że wyprzedzi USA i stanie się dominującą potęgą świata.

A Chiny wbrew niektórym doniesieniom, wcale się nie rozpędzają...

Dokładnie. Jeśli spojrzeć na produktywność Państwa Środka w ostatnich dekadach, widać stagnację, a według niektórych szacunków nawet spadek. Jedna trzecia gospodarki to nieruchomości. Trudno budować, jeśli nie ma rozwoju. Model, który napędzał wzrost od wielkiego otwarcia w 1978 r. do lat 2000. jest powoli zaprzepaszczany. Często zapominamy, jak zdecentralizowany był to system. W przeciwieństwie do radzieckiego modelu, gdzie branżami zarządzano z Moskwy, w Chinach prowincje miały większą autonomię. Reformatorzy eksperymentowali ze specjalnymi strefami ekonomicznymi, przyciągając inwestycje i integrując kraj z globalnymi łańcuchami wartości. Kluczową cechą chińskiej polityki było to, że była raczej prokonkurencyjna niż antykonkurencyjna: prowincje rywalizowały między sobą, żeby zadowolić Pekin – również poprzez lokalne przedsiębiorstwa państwowe. W ZSRR nie dało się eksperymentować bez podważenia systemu; w Chinach – w większym stopniu na poziomie lokalnym – było to możliwe. Władze prowincji konkurowały o realizację narzuconych przez Pekin celów PKB, żeby uzyskać awanse polityczne, co skłaniało je do działania bardziej jak firmy niż jak politycy.

No tak, ale tu musiało zadziałać w końcu prawo Goodharta: kiedy wskaźnik staje się celem, przestaje być dobrym wskaźnikiem.

Tak. System awansów działa lepiej, gdy da się mierzyć rezultaty, a jak mierzyć przełomowe innowacje, skoro ich korzyści materializują się po latach? W efekcie system puchnie od pakietowych rozwiązań, łatwiej przydzielić projekt swojemu niż rozliczać trudne do zmierzenia efekty. Ostatecznie w ostatniej dekadzie model chiński poszedł nie w stronę dalszej decentralizacji, tylko w odwrotnym kierunku. Priorytetem stały się kwestie bezpieczeństwa narodowego, wspólnego dobrobytu, samowystarczalności technologicznej. To przesunięcie ku celom politycznym sprawia, że trudniej zmobilizować prywatny kapitał i firmy do dźwigania wzrostu. Skutek: spowolnienie chińskiej gospodarki.

Nadchodzi kryzys?

Chiny mają ogrom talentów oraz rzesze świetnych inżynierów, a gdzie są talenty, tam rodzą się innowacje. Będą się one pojawiać, dopóki firmy mogą działać jak dawniej – po cichu, bez ściągania na siebie uwagi decydentów. Problem w tym, że gdy przedsiębiorstwa rosną, zaczynają się nimi interesować politycy, więc nasila się presja, by inwestować w kapitał polityczny. To nieusuwalny element systemu i poważne wyzwanie. Wielu chińskich przedsiębiorców z sektora MŚP mówi wprost: „Jest nam dobrze, biznes się kręci, ale to dlatego, że nie jesteśmy Jackiem Ma. Im większy jesteś, tym bardziej wszystko staje się szalone”. Ta psychologiczna bariera zniechęca do nadmiernej ekspansji. Widzieliśmy to w Związku Radzieckim w znacznie ostrzejszej formie: trzeba było budować bliskość z władzą, bo zmiana priorytetów mogła oznaczać nie tylko utratę biznesu, lecz także wolności.

Gospodarcza rywalizacja mocarstw koncentruje się dzisiaj w dużej mierze wokół sztucznej inteligencji. Jak ocenia pan AI jako innowację: to przełom porównywalny z silnikiem parowym?

AI przypomina raczej elektryczność. Nie uważam jednak, by już dziś dorównywała komputerom osobistym czy internetowi, które oddziaływały na każdy sektor gospodarki, łącząc talenty na całym świecie, dając dostęp do globalnej wiedzy i znacząco usprawniając badania oraz innowacje. W USA przełożyło się to na dekadę szybkiego wzrostu produktywności w latach 1995–2004, czego z kolei w Europie nie obserwowaliśmy w podobnej skali. AI może kiedyś osiągnąć podobny wpływ, ale na razie ma poważne ograniczenia. Modele językowe słabo adaptują się do preferencji użytkownika. Tam, gdzie AI osiąga ponadludzkie wyniki, pojawiają się luki. I tak, program komputerowy AlphaGo pokonał mistrza świata w go, ale później amatorzy potrafili wykorzystywać ruchy, których system nie znał z treningu – i wygrywać z maszyną. Był też eksperyment z modelem językowym Claude, któremu w pewnej firmie powierzono zarządzanie automatem sprzedażowym. Można go było nakłonić go do zniżek i nieracjonalnych zakupów, co doprowadziło do strat. Jeśli AI ma problem z tak prostym zadaniem, nie będzie zarządzać twoją firmą. Ponadto użytkowanie AI skłania nas do robienia większej liczby rzeczy jednocześnie, a dane pokazują, że im więcej równoległych zadań, tym mniejsza szansa na rewolucyjne wyniki. W akademii i biznesie często nagradza się wielozadaniowość, ale wielkie przedsięwzięcia wymagają czasu i ryzyka.

Kiedyś, przygotowując artykuł, musiałem wyszukiwać wiele rzeczy w Google'u, przeglądać je i szukać potrzebnych informacji. Ale po drodze przypadkowo czytałem artykuły i uzyskiwałem informacje, które wykorzystywałem w przyszłości. Obecnie dzięki AI prostsze jest precyzyjne wyszukanie treści, które pozbawia mnie doświadczenia przypadkowości...

To poważny koszt. Jeśli będziemy korzystać nieustannie z oferowanych przez AI skrótów, poprzestaniemy na pytaniach, które nie wymagają wczesnej, szerokiej i przypadkowej eksploracji, podczas której uczysz się rzeczy, które mogą być zbędne dla aktualnego projektu, ale mogą doprowadzić nas do następnego projektu.

Na deser zostawiłem najczęściej zadawane pytanie o AI. Zabiera nam pracę, czy nie?

Pierwsze skutki już widać, np. w zawodzie tłumacza, bo spada popyt na kompetencje językowe. Język był dotąd kluczową barierą w handlu usługami, zwłaszcza w Europie, z jej wielojęzycznością, a AI tę barierę obniża, co tworzy nowe możliwości, ale też zwiększa konkurencję. AI ułatwia pisanie, kodowanie i obsługę klienta. Badania pokazują, że największe korzyści odnoszą pracownicy na poziomie junior, bo narzędzia podnoszą ich produktywność. To przyspieszy globalizację usług i offshoring: więcej zadań trafi do krajów takich jak Indie czy Filipiny, gdzie koszty pracy są wielokrotnie niższe niż w Europie czy USA. Widać już wpływ na stanowiska wejściowe w pracach umysłowych, szczególnie w obszarze danych.

Kiedyś mieliśmy gospodarkę opartą na pracy fizycznej, dziś – na wiedzy. Jaka będzie jej podstawa za 50 lat?

Gdybyś zapytał moją prababcię o zawody jej prawnuków, nie powiedziałaby, że jedna zostanie inżynierką oprogramowania, a drugi instruktorem jogi. Wydaje mi się, że istnieją aktywności, które będziemy chcieli zachować jako ludzkie: sfery ceremonialne i społeczne. Mimo że maszyny mogą być lepsze, wciąż wolimy ćwiczyć jogę w grupie czy zjeść w restauracji, gdzie liczy się kontakt z drugim człowiekiem. To oznacza miejsca pracy w usługach osobistych, a także nowe role, których dziś nie potrafimy sobie wyobrazić. Wielu sądzi, że za 50 lat AI przewyższy ludzi we wszystkich zadaniach technicznych. Nie jestem tego pewien. Część dzisiejszych wyzwań może okazać się trudniejsza, niż się wydaje. A nawet jeśli AI będzie znacznie potężniejsza, wciąż pozostaną zadania dla ludzi, a korzyści ekonomiczne będą ogromne: od szybszych odkryć naukowych po usługi premium dostępne dla każdego dzięki automatyzacji. Kluczowe pytanie brzmi, jak te korzyści dzielić – to już kwestia polityczna, bez jednej uniwersalnej odpowiedzi. ©Ⓟ